czwartek, 17 maja 2012

Początek końca, cz. XXX


Będąc zaledwie kilkanaście metrów od celu, zauważył mały, rudy kształt, trzepoczący się po runie leśnym. Stanął na chwilę, unosząc prawą brew.
Co to może być?
Cokolwiek by  to nie było, najwidoczniej wyczuło zbliżające się niebezpieczeństwo, gdyż nieomal nie zaczęło fikać kozłów, nadal szarpiąc się niemiłosiernie. No cóż… Najwidoczniej zwierzyna zdrowa. A zdrowa zwierzyna oznacza jedzenie, bez szans na otrucie. Tym bardziej, że Duriom pewnie zna się na przyrządzaniu dziczyzny. Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Gdy minął ostatni krzaczek dzielący go od celu, jego mina zmieniła się nie do poznania. Nie był już taki szczęśliwy. A i ślinka nagle gdzieś zniknęła.
Przed nim, na ciemnozielonym mchu, leżał młody lisek, którego serce nieomal wyrywało się z piersi. Małe, brązowe perełki spoglądały na tajemniczego przybysza z nieukrywanym strachem. Tylnia, lewa łapka została pochwycona w linę, coraz bardziej zaciskającą się na kończynie. Jasnobrązowa, krótka sierść lśniła w słońcu, niczym oprószona drobną warstewką złota. Jedynie końcówki łapek odróżniały się swoją bielą. Niedługi, puszysty ogonek leżał nieruchomo na ziemi. Popiskiwanie wcale nie ucichło, mimo, że czarny pyszczek nie otwierał się ani na milimetr.
– E… – niepewnie uśmiechnął się chłopiec. – Ciekawe, czy Duriom potrafi przyrządzać lisy.
Powoli zaczął kucać przy zwierzątku. To, jakby wyczuwając zagrożenie, zaczęło motać się niczym oszalałe. Sadiel natychmiast się odsunął. Nie wiedział, czy lisek, w przypływie wściekłości, nie ukąsi go w rękę.
– Spokojnie, mały… Nic ci nie zrobię… – zaczął cicho przemawiać do rudzielca.
Miał nadzieję, że malec zrozumie jego słowa, a zarazem błagał, żeby tak się nie stało. Bo stwierdzenie: „Nic ci nie zrobię” w dużym stopniu mijało się z prawdą. Chociaż… On na pewno nie uczyni mu krzywdy. Nie byłby w stanie zranić tak małego, bezbronnego zwierzątka. Co innego Duriom… Ale on nie może przecież odpowiadać za Durioma. Duriom jest… Koniec! Koniec tego rozmyślania!
– No mały… Pozwolisz mi ciebie uwolnić?
Chłopiec po raz drugi zbliżył się do niego. Lisek wyszczerzył małe, ostre kiełki. Sadiel początkowo znów chciał się oddalić, jednak powstrzymał się od tego ruchu. Zauważył, że mimo iż zwierzę próbuje wyglądać na groźne, nie ma nawet sił, by unieść swój łepek. Z pewnością już przez wiele godzin próbował sam oswobodzić się z wnyków.
Młodzieniec ostatecznie zdjął z siebie płaszcz i okrył nim rudzielca. Jedną dłonią zaczął delikatnie go przyciskać, by drugą czym prędzej oswobodzić jego tylnią łapkę. Gdy udało mu się tego dokonać, natychmiast pochwycił liska w dłonie, nadal nie zdejmując z niego okrycia. Dosłyszał kilkukrotne, słabe szczeknięcie, jednak z radością zauważył, że dzikus wcale nie wyrywa się z jego objęć. Nie tracąc więc czasu ruszył w stronę, gdzie za gęstą ścianą składającą się z drzew i krzaków, miał znajdować się Duriom.
Gdy znalazł się na ścieżce, z żalem zauważył, że nigdzie nie widzi swego przyjaciela.
– Musiałem pomylić drogę – stęknął pod nosem.
„Nie… Proszę nie…” – dało słyszeć się ciche postękiwanie.
Sadiel zachłysnął się powietrzem. Kilka razy obrócił się na pięcie.
– Jest tam kto?! – krzyknął, zastanawiając się, czy nie okryć się płaszczem, uwalniając tym samym liska. Jeśli w pobliżu był człowiek…
„Nie… Nie rób mi krzywdy.” – Głos był bardzo piskliwi, przypominające czasami płaczliwe kwilenie małego dziecka.
– Nie zrobię ci krzywdy, ale… Kim jesteś? Gdzie ty jesteś?
„Ja nie chcę… Ja nie chcę tak jak moja mama… Ja nie chcę…”
Młodzieniec uniósł nagle brwi. Jego usta to otwierały się, to zamykały. Poczuł, że pewna myśl zaczyna tlić się w jego głowie. Powoli opuścił swój wzrok, skupiając go na małym ciężarze spoczywającym w jego ramionach. Uwolnił jedną z dłoni i niepewnie zaczął zsuwać swój płaszcz z główki liska.
Brązowe kulki znów skupiły się na nim. Choć pyszczek malca zdawał się wydawać jedynie popiskiwanie, w głowie chłopca zaczęły dźwięczeć jak najbardziej ludzkie słowa:
„Nie rób… Proszę… Nie rób mi krzywdy… Ja… Ja nie chcę…”
– Ty… Ty mówisz? – Sadiel poczuł, jakby nagle znalazł się w dziwnym śnie. Przez chwilę zamierzał się uszczypnąć, jednak nie miał do tego wolnej ręki.
„Ja nie… Ja się boję…” – Mordka liska znalazła się nagle pod płaszczem.
Syrianin po raz drugi zsunął z rudego łepka ciemnozielone nakrycie.
– Y… Nie-nie bój się… Nic… Nic ci nie zrobię…
Malec jeszcze raz zaskomlał. Zamknął swe małe ślepka, poczym nagle, bez żadnego ostrzeżenia, wydostał się spod płaszcza i zeskoczył na ziemię. Gdy tylnie łapy uderzyły o podłoże, w uszach Sadiela dało się słyszeć głębokie, gardłowe: „Aaaauuuu…”.
Młodzieniec natychmiast wypuścił z rąk okrycie i wysunął je w stronę zwierzątka w uspokajającym geście.
– Nie ruszaj się… Możesz mieć zwichniętą łapkę…
„Nie… Ty jesteś ludziem… A ludzie są źli… Krzywdzą! Krzywdzą takich jak ja…”
– Być może, ale… Ja nie jestem ludziem… To znaczy… człowiekiem. Nie jestem człowiekiem. Jestem syrianinem… Nie zrobię ci krzywdy…
„Nie wolno wam ufać… Nie wolno…” – Lisek z niemałym trudem próbował oddalić się od chłopca. Nadal postękiwał, ciągnąc za sobą bezwładną łapkę.
– Ale ja naprawdę nie chcę cię skrzywdzić. Chcę ci pomóc…
„Nie… Ty mnie weźmiesz i już nigdy nie zobaczę lasu…”
Sadiel westchnął głęboko. Wziął z ziemi płaszcz, okrył się nim natychmiast, po czym ruszył w stronę zwierzątka. Choć lisek opierał się, próbując ugryźć syrianina w rękę, ten uniósł go na wysokość swej twarzy. Poczekał, aż ich spojrzenia spotkają się, i zaczął mówić spokojnym, delikatnym głosem.
– Nie wiem jakim cudem ja cię rozumiem. Być może jest to kolejna z moich nadludzkich możliwości. Bo ja nie jestem żadnym człowiekiem. Jestem syrianinem. Pewnie nie wiele cię to interesuje, ale chciałbym byś sobie przyswoił to do swojej wiadomości. Poza tym chcę cię poinformować, że nie zamierzam cię skrzywdzić. Nie chcę cię zabić, zjeść… – Przez chwilę zaczęło mu się wydawać, że czerwieni się jak buraczek. Jednak czym prędzej odgonił od siebie tą myśl. W końcu ten malec nie musi wiedzieć wszystkiego. – Wręcz przeciwnie. Chcę ci pomóc, bo twoja łapka nie wygląda najlepiej. Jeśli jednak nadal będziesz się wyrywał do ucieczki, to proszę cię bardzo… Ale uwierz mi, że ze zwichniętą łapką nie zajdziesz daleko. Jeśli nie schwyta cię jakiś myśliwy, to dla wielkich, dzikich, leśnych bestii będziesz przepyszną przekąską i to w dodatku niemalże podstawioną pod sam ich nos. Teraz szybko to przemyśl i zastanów się, czy aby moja propozycja zaopiekowania się tobą na czas uleczenia twojej łapki, nie jest jedynym dobrym rozwiązaniem, na jakie możesz się zgodzić.
„Ale mama powtarzała, żeby nie ufać ludziom.”
– Ale ja nie jestem człowiekiem! Jestem syrianinem… Już ci to mówiłem.
„Wyglądasz jak ludź.”
– Szkoda, że inni też tak nie myślą. No ale… – postawił liska na ziemi. – Jak już mówiłem, decyzja należy do ciebie. – Wymownie skrzyżował ręce na swojej piersi, spoglądając wyczekująco na zwierzątko.
Lisek odszedł kilka metrów, lecz najwidoczniej ból promieniujący od zwichniętej kończyny był tak duży, że uniemożliwił mu dalsze poruszanie się. Rudy łepek odwrócił się w stronę Sadiela.
„Ale na pewno mnie nie zjesz?”
– Już ci mówiłem, że nie. Zresztą… Głupio by mi było zjeść coś, z czym mogę sobie porozmawiać.
Zwierzątko podczołgało się powrotem do syrianina, a znalazłszy się niemal przy jego nogach, uniósł do góry swój łepek.
Młodzieniec chwycił go w dłonie, okrył delikatnie swoim płaszczem i zaczął rozglądać się dookoła.
– Teraz muszę znaleźć jedynie drogę do swojego przyjaciela.
„Przyjaciela? Ale… Przecież obiecałeś…” – stworzonko nerwowo zaczęło poruszać się w objęciach.
– Obiecałem, że ci nic nie zrobię i nadal przy tym stoję. I mogę również obiecać, że ze strony Durioma też nie czekają cię żadne nieprzyjemności.
„Ale obiecujesz?”
– No przecież wciąż ci powtarzam, że obiecuję… – westchnął chłopiec. Spojrzał w górę. Zaczął żałować, że nie zapadła jeszcze noc. Gdyby widział gwiazdy… Może dzięki nim szybciej odnalazłby znachora.
„No cóż - pomyślał. - Trzeba będzie zdać się na swój instynkt.”
Tak też uczynił.
Pokonał kilka długich odcinków trasy, przedzielonych ostrymi zakrętami, by poczuć, że podupada na swej pewności. Zaczynał zastanawiać się, czy aby nie zmienić kierunku. Musiałby nadrobić przy tym kawałek drogi, ale… Nie miał innego wyjścia. Nawrócił więc na pięcie i miał już ruszyć dalej, gdy usłyszał cichy, niemalże dziecinny głosik w głowie:
„Nie, nie… Idź dalej…”
– Dalej, mówisz?
„Tak… Tam… Tam czuję ludzia.”
– Mówi się: człowieka… Czło-wie-ka.
„Tak, ale tam jest ludź… Czuję go swoim nosem…”
– No cóż… Chyba nie ośmielę się nie skorzystać z rady tak wyśmienitego tropiciela – uśmiechnął się Sadiel.
Lisek zakwilił tylko. Nie wiadomo było, czy słowa chłopca przyjął jako obrazę, czy raczej jako miłe pochlebstwo. Jednak nie można było mu zarzucić słabego węchu.
Duriom rzeczywiście znajdował się za dwoma kolejnymi zakrętami. Aż dziw brał, jak wić się może taka zwykła, leśna dróżka. Gdyby ten odcinek pokonać bez żadnych zawijasów, mogło okazać się, że wcale tak daleko Sadiel nie odszedł od znachora. Ot… Zawsze trzeba było ominąć jakieś większe, gęstsze skupisko krzaków, albo kilka drzew tworzących ścianę nie do przejścia. I samo poszukiwanie polanek pełnych jagód. Nie trudno pogubić się w takich miejscach. No cóż… Może i ma nadludzkie zdolności, ale z pewnością nie ma tak dobrego węchu jak ten malec. Spojrzał na rudzielca, który łapkami objął jedną z jego dłoni, i spoglądał przed siebie małymi, brązowymi koralikami.