poniedziałek, 28 marca 2011

Przeciw ciemności - cz. XVIII

Dwaj regenci światła stali pod niewielkim, liściastym drzewem. Było to drzewo naprawdę niewielkie, dlatego też deszcz bez problemu przemykał się pomiędzy rzadkimi jeszcze gałęziami, skapując na ich ubrania. Michał co jakiś czas przeklinał tą całą aurę. Dookoła robiło się coraz ciemniej, a dziecka jak nie było tak nie ma. Jak tak dalej pójdzie, to będą musieli oświetlić sobie polanę, by udało mu się w ogóle wycelować mieczem w małe ciałko. A jak tylko niewielka łuna pojawi się na niebie, zbiegnie się tu cała chmara aniołów, zaciekawionych tym całym tajemniczym zajściem. Wtedy będzie już koniec. Te przygłupie istotki gotowe będą wszcząć bunt przeciwko ich rządom, tylko z tego powodu, że jedno dziecko odejdzie w niepamięć. I bądź tu mądry i spróbuj wytłumaczyć im, że tak należało uczynić, by ich tyłki od zagłady ocalić! Nie pojmą tego! Dla nich białe zawsze będzie białe, a czarne – czarne. Nie zrozumieją, że czasami trzeba poświęcić jedną istotę dla dobra ogółu. Właśnie to wpajał swoim żołnierzom… Czasami jeden z nich zginąć musi, by szala zwycięstwa podczas walki z upadłymi przeważyła się na ich stronę. Jego bracia miecza jakoś to pojmowali. Jakoś…
      Mam nadzieję, że się pospieszą… - Westchnął ciężko.
      Też się obawiasz, że to wszystko nie jest najlepszym pomysłem?
      Zadkielu… Ty też?
      Ja się tylko pytam.
      Czy wyście wszyscy powariowali? Wciąż się tylko zastanawiacie, czy aby to jest dobre rozwiązanie. Sam nie dawno przekonywałeś Gabryjela, że tylko w taki sposób możemy choć na chwilę odsunąć od siebie widmo śmierci. Więc… - Nie dokończył Michał, gdy kątem oka zauważył tajemniczą postać przemykającą pomiędzy oddalonymi od niego drzewami. – Metatron informował cię o powrocie kogoś z ziemi?
      Nie… Nie informował. – W oczach Zadkiela pojawiły się iskierki strachu. Czyżby mieli nieproszonego gościa?
Dowódca wojsk odpiął pas z mieczem ze swych bioder, podając go stojącemu obok bratu.
      Przypilnuj tego.
      Chyba nie zamierzasz teraz sprawdzać, kto tam się czai.
Cisza, która zapadła, wyjaśniała wszystko.
      Nie pójdziesz tam – rzucił twardo Zadkiel. – Nawet o tym nie myśl.
      Jestem już dorosłym aniołkiem i mogę sam o sobie decydować. Poza tym pójdę sprawdzić jedynie, co tam się plącze. Może znów jakiś Upadły pomylił drogę i zamiast znaleźć się przed swoją śmierdzącą norą doczłapał się tutaj.
      A jeśli nie jest to żaden zwykły Upadły?
      A kto inny może to być? Wilkołak? Wampir? Smok? Chyba nie wierzysz w te wszystkie bajeczki, którymi Archanioły straszą małe, niegrzeczne aniołki – prychnął Regent.
Najstarszy Wiary chciał jeszcze coś dodać, ale ostatecznie zrezygnował. Wiedział, że jeśli Michał już sobie coś postanowi, to nawet Apokalipsa tego nie zmieni.
      To przynajmniej weź swój miecz.
      Nie potrzebuję go. Zresztą… jeszcze mi się na deszczu rdzy nabawi.
      Tak… Bo przecież ty byś gołymi rękoma stado harpii powalił – prychnął Zadkiel.
      Gdybym był do tego zmuszony. – Michał zasalutował swojemu przyjacielowi na zakończenie tej wymiany zdań i mrużąc oczy w które niemiłosiernie siekał deszcz, ruszył ku drzewom.


Pięciu Archaniołów stało nad łóżeczkiem niemowlaka, skupiając wszystkie swoje siły na barierze runicznej. Jedynie Razjel wciąż stał zgięty w pół, co jakiś czas próbując wyrwać swe ręce, wraz ze spoczywającym w nich dzieckiem, z osłony. Jak dotąd wszystkie jego próby kończyły się fiaskiem. Ale… przecież kiedyś to wszystko musi się skończyć. Moc Run musi zostać w końcu pokonana.
I nagle jakby słowa Archanioła zostały wysłuchane. Bariera zaczęła jakby topnieć. Nadal blokowała ręce Regenta, ale pozwalała się już lekko poruszać, niczym bardzo gęsta galareta.
      Najwyższy czas – wyszeptał Razjel, spoglądając na twarze swych braci. Ci, którzy po raz drugi siłowali się z mocą, ledwie utrzymywali się na nogach. Jedynie Gabryjel, zaciskając zęby, utrzymywał nad barierą swe dłonie, które nawet delikatnie nie drżały. Miał wielką ochotę krzyknąć z radości, lecz wiedział, że może tym samym rozproszyć skupionych przyjaciół i przedłużyć tym samym swój pobyt na tym padole łez.
Jednak na tym skończyła się całą radość Anioła. Ku jego niemiłemu zaskoczeniu, zza drzwi dały się słyszeć postękiwania przebudzonych rodziców malca. Nie tylko on je usłyszał. Zdawało się, jakby siła płynąca z ciał pozostałych Regentów podwoiła swoją siłę. A może to moc Run słabła w tak szybkim tempie.
      Znaki… - mruknął Rafael, uchylając lekko wcześniej zaciśnięte powieki. – One… One znikają…
      Skupmy się więc maksymalnie. – Raguel jeszcze bardziej przybliżył swe dłonie do słabnącej bariery. – Musimy czym prędzej stąd znikać…
Nawet i bez tych słów wszystkie Archanioły stojący nad łóżeczkiem wytężały swe siły do granic możliwości. W tym momencie liczyły się sekundy. W każdej chwili mogliby tam wpaść opiekunowie dziecka, a wtedy… Wtedy byłby koniec.
Nagle w pomieszczeniu pojawił się lekki powiew wiatru, omiatający spocone ciała Regentów. Dołączył do niego tajemniczy, niewyraźny szept, jakby dobiegający z innego świata.
      Nie rozpraszać się! – warknął Raguel, czując wahania anielskiej mocy. – Nie rozpraszać się, póki nie pokonamy tego cholerstwa!
Wiatr przybierał na sile, by w końcu zacząć szarpać szatami Boskich wysłanników i dudnić w ich uszach. Kilka obrazków spadło ze ściany, a kolorowe książeczki dotąd równo poukładane na jednej z  półek, znalazły się na podłodze. I ten głos, którego źródła widać nie było, to stawał się głośniejszy, to omal całkowicie nie znikał. Było w nim coś szyderczego, ale i doniosłego… Jakby same Runy zaczęły naigrywać się ze zwykłych, słabych istotek, które postanowiły nagle zmierzyć się z ich potęgą.
I te złowróżbne hałasy zza drzwiami.
Gdy wszyscy zgromadzeni nad łóżeczkiem zaczęli zastanawiać się nad sensem dalszego prowadzenia walki w cieniu zbliżającego się niebezpieczeństwa pod postacią dwójki ludzi, Razjel stęknął głucho wyciągając ręce, wraz ze spoczywającym w nich dzieckiem, z pola działania bariery. Jej siła odepchnęła go do tyłu z taką siłą, że Archanioł z ledwością utrzymał się na równych nogach. Najważniejsze jednak było to, że malec nadal znajdował się w jego dłoniach. Zdziwiło go tylko to, że pomimo tego całego harmidru roztaczającego się wokoło, brzdąc nie tylko nie wybuchnął donośnym płaczem, ale spał sobie smacznie, jakby to całe przedstawienie w ogóle go nie dotyczyło. Nie czas był jednak na kontemplowanie nad zaistniałą sytuacją.
Ciche, delikatne kroki zbliżały się w kierunku pokoju.
      No dobra… - wydyszał Raguel, ocierając pot z czoła. – Teraz zmuście się do ostatniego wysiłku i… I wracamy do siebie.
Pozostali bracia skinęli potakująco głowami. Zaczęli się dematerializować.
Gdy dłoń jednego z dorosłych chwyciła za klamkę, bo nieproszonych gościach pozostało jedynie małe, puste łóżeczko i niewielki bałagan.

poniedziałek, 21 marca 2011

Przeciw ciemności - cz. XVII

Wielkie, zimne krople deszczu padały na trzy istoty stojące pośrodku polany znajdującej się poza murami królestwa. Mokre szaty poprzyklejały się do ich szczupłych, wysportowanych ciał. Trzy pary oczu spoglądały na ciemne chmury, których nie było widać końca. Co gorsza, te, które wciąż nadciągały, zdawały się przybierać coraz bardziej granatowy kolor.
      To zły znak… Bardzo zły znak… - wyskamlał Gabryjel. Kolejne krople deszczu spadły na jego czoło, podążając krętą dróżką ku brodzie Archanioła.
      Oh… To przecież tylko zwykły deszcz. – Zadkiel przygryzł lekko dolną wargę. Widać było, że i on, pomimo wypowiedzianych słów, czuł nadejście czegoś, co może na zawsze odmienić ich życie. Być może śmierć dziecka rzeczywiście było najlepszym posunięciem. A może wręcz przeciwnie? Może w tym momencie wielki katowski topór zbliża się do ich odsłoniętych karków? Żałował, że ich Pan nie zwrócił się do nich bezpośrednio, wyjaśniając całą sytuację i wyjście, które Jego zdaniem będzie najkorzystniejsze dla całego Królestwa. Wtedy byliby pewni. Wtedy byliby silniejsi.
      Zastanawia mnie tylko, dlaczego nie ma żądnych nowych wiadomości od naszych braci. – Michał opuścił głowę. Rozejrzał się dookoła, poszukując jakiejś osłony przed deszczem. Nie cierpiał być mokry, w dodatku te opady źle wpływały na jego miecz. Jak będzie to wyglądało, gdy podczas kolejnej bitwy z Upadłymi, siedząc na pegazie, na czele swych wojsk, wyciągnie z pochwy zardzewiałą broń i unosząc ją do góry, krzyknie: „Do boju!”? Nie… Nie może sobie na to pozwolić.
      To co robimy? Nadal tak tu stoimy i mokniemy, czy… - Gabryjel nie dokończył. Kątem oka zauważył, jak Zadkiel zaciska swe powieki, masując opuszkami palców skronie swej głowy. – Oho… Michał. Chyba wykrakałeś.
      Co się z wami dzieje? Dlaczego nie łączycie się z nami? I dlaczego jeszcze was tu niema? Czy aż tak dużo czasu zajmuje wam porwanie jednego, małego dzieciaka? – zaczął warczeć Zadkiel.
      Uspokój się! – Metatron najwidoczniej nie pozostawał mu dłużny. – Czy ty myślisz, że gdybyśmy mieli już tego bachora w swych rękach, to nadal byśmy tu przebywali? I mamy ważniejsze sprawy na głowie, niż ciągłe opowiadanie wam, co się u nas dzieje. A teraz zamilcz i daj mi coś powiedzieć. – Czuć było, że Głos Boży próbuje się uspokoić. Najpierw te wszystkie problemy z malcem, potem utarczka słowna z Urielem, teraz Zadkiel ze swoimi wyrzutami. A oni naprawdę nie mieli wiele czasu by doprowadzić ten cały bajzel do porządku. – Przekaż Gabryjelowi, żeby ruszył do nas swój tyłek.
      Gabryjel? Do was? A po co on tam wam potrzebny? Ledwie udało mu się tutaj jakoś dojść do siebie, a wy chcecie go widzieć u siebie? Znowu wpadnie w jakąś depresję i będziecie mili z nim jedynie problemy.
      Problemy to my już mamy. Wydaje mi się, że Gabryjel z pewnością nam bardziej nie zaszkodzi, a może uda mu się nam pomóc.
Zapanowała krótka chwila ciszy. Zadkiel spojrzał spod uchylonych powiek na swego brata, który wciąż wpatrywał się w ciemniejące z każdą chwilą niebo.
      Co się w ogóle u was dzieje? O jakich problemach mówisz?
      Runy Baaliaha, mówi ci to coś?
      Nie.
      No właśnie. Więc czym prędzej doprowadźcie Gabryjela do jak największej użyteczności i podeślijcie go nam.
      No jak tam sobie chcecie. Jednak ja za niego nie odpowiadam.
      W tym momencie wszyscy odpowiadamy za siebie nawzajem.

Lucyfer założył na siebie czarne szaty, przynależne najniższemu chórowi, które znalazł gdzieś na samym dole swej szafy. Były brudne, zakurzone, lecz na szczęście pasowały w sam raz na niego. Tak samo jak tamtego dnia, kiedy wszyscy ci, którzy przeciwstawili się Bogu, postanowili utworzyć własne królestwo… Królestwo pełne miłości, wyrozumiałości i szczęścia, gdzie wszyscy będą równi.
Chciał dobrze… Chciał naprawdę dobrze. Nie mógł patrzeć już, jak Bóg każdą wolną chwilę spędza pomiędzy ludźmi, ich zostawiając na pastwę losu. I później te słowa, które Pan skierował ku niemu, gdy Lucyfer postanowił po prostu z nim porozmawiać: „To JA jestem Bogiem! Ty jesteś tylko moim marnym stworzeniem i jako takie powinieneś być mi posłuszny, a nie moje słowa i poczynania podważać!”.
„Jestem tylko marnym stworzeniem – powtórzył w myślach. – Tylko marnym stworzeniem, które nie wiele dla niego znaczyło. Tak, jak nie znaczyli wszyscy moi bracia. I jak ja miałem dalej mu służyć? Jak?!”.
A potem? Potem były wspaniałe dni… Dni wolności i miłości. Wszystko szło ku lepszemu. Ci, którzy poszli za nim stworzyli wspaniały świat, który dawał im to, czego nie mógł, a może nie chciał dać ON.
Co więc źle uczynił, że wszystko zaczęło się walić? Pierwsze bójki, rozróby na terenie ich Królestwa, pierwsza krew wsiąkająca w ziemię. Musiał coś z tym zrobi. Ostatecznie, po rozmowie z Asmodeuszem, doszedł do wniosku, że jeśli nie podejmie radykalnych kroków, nie tylko nie powstrzyma rosnącej wśród Wygnanych, nienawiści, ale straci też wszystko to, co do tej pory zdołał osiągnąć. I tak właśnie nastały rządy twardej ręki… Ręki Lucyfera.
A za to wszystko odpowiedzialny było ON! Nigdy mu tego nie wybaczy. Nawet, jeśli u kresu świata zaprosi go znów do swych szeregów… Nie… Dla niego Bóg jest już stracony.
Gdy powrócił do świata rzeczywistego, poczuł jak po jego policzkach spływają łzy. Cieszył się, że nikt nie widzi go w takim stanie. Otarł słone krople rękawem szaty, poprawił swój ubiór i po cichu wyszedł ze swojej Sali. Nie mógł pozwolić sobie na to, by ktoś rozpoznał go i wszczął raban. Bo jak to może być? Sam władca Głębi przemierza tereny swej posiadłości? Bez ochrony? A jeśliby coś mu się stało? Jeśliby jakiś obłąkany Upadły wyskoczył na niego z nożem?
Nawet w swym własnym zamku nie może czuć się do końca bezpiecznie.
Gdy przeszedł przez wrota prowadzące na świeże powietrze, poczuł dziwne uczucie strachu. Sam strach odczuwał wielokrotnie, ale tym razem… tym razem to coś było znacznie mocniejsze i głębsze. Tylko jeden raz w swym życiu doświadczył takiej paniki – podczas wygnania ich z Królestwa Bożego.

Gabryjel z niedowierzaniem wysłuchiwał tego, co miał mu do powiedzenia Raguel. Rękami i nogami bronił się przed dołożeniem choć cegiełki to porwania i zamordowania tego dziecka. Do tej pory wszystko szło po jego myśli. Do tej pory… A teraz musi bezpośrednio dołączyć się do tego całego karygodnego przedsięwzięcia. Tego było już za wiele jak na jego słabą głowę. Tak bardzo chciał przerwać swemu bratu i poinformować go, że nie mają co na niego liczyć, ale wzrok Raguela mówił sam za siebie. Tu nie ma miejsca na jego własne widzimisię.
      Teraz jednak – kontynuował Regent – będzie spoczywać na tobie większa odpowiedzialność. My straciliśmy już wiele sił na walkę z Runami, dlatego teraz ty będziesz musiał wskrzesić w sobie wszelkie moce jakie posiadasz, byśmy w końcu wygrali tą bitwę.
      A jeśli się nam nie uda? – Siła Boga wykazywał tyle samo zapału to tejże pracy, co ochłap mięsa do ucieczki przed wygłodniałymi harpiami. Niby miał ochotę po prostu stąd zniknąć, lecz nie było szans na powodzenie tego planu. – Co się wtedy stanie? Mamy jeszcze jakieś inne wyjście?
      Przywołać Lucyfera. – Do rozmowy dołączył się Uriel.
      Nie… Tego posunięcia nie mamy w naszych założeniach – zgromił go Głos Boży. – I chyba mówiłem ci coś na temat tych twoich wspaniałych i olśniewających pomysłów.
Anioł Skruchy wzruszył jedynie ramionami. Postanowił nie odpowiadać na tą zaczepkę w myśl zasady: „Głupszemu lepiej ustąpić”.
      Nie będzie żadnego Lucyfera. – Raguel spojrzał przez okno na czarne niebo. – Nie wiem co wtedy poczniemy. Mam nadzieję, że nie dojdzie do tego, byśmy z pustymi rękoma do siebie wracać musieli.
      Pogadaliście już sobie? – Dał o sobie znać Razjel. – Mam cholernie dość tego sterczenia tutaj jak jakiś zgięty pałąk wbity w ziemię.
Słowa te były jakby zachętom do walki. Nawet jeśli nie uda im się wziąć ze sobą tego dziecka, to swego brata zostawić tu nie mogą. 

poniedziałek, 14 marca 2011

Przeciw ciemności - cz. XVI


      Powtórz jeszcze raz. – Uriel nerwowo stukał paznokciami po swych zębach, wpatrując się to w Runy, to w śpiące dziecko.
Raguel ostatkiem sił powstrzymywał się przed uderzeniem w szczękę swego brata.
      Powtarzam po raz setny i… mam nadzieję, że ostatni. – Spojrzał po twarzach Regentów stojących dookoła łóżeczka. – Musimy stworzyć własną osłonę, która będzie, jak to ujął Uriel, kompatybilna z tą, którą wytwarzają Runy. Gdy tego dokonamy, być może będziemy mogli wpłynąć na siłę tej mocy, która niepozwana nam dotknąć dziecka. Aby tego dokonać, musimy się maksymalnie skoncentrować, by móc skopiować choć część tej magicznej osłony i nanieść w niej odpowiednie zmiany. Może nie być to proste… Ba! Może się nam to nawet nie udać, ale musimy próbować. Chyba każdy z nas bawił się kiedyś w kopiowanie mniejszych lub większych przedmiotów. Pamiętacie pewnie, jak to się robiło. To, czego teraz się podejmujemy będzie polegać na tym samym, tylko że… na większą skalę. – Zamilknął na chwilę, by nabrać powietrza. – Gdy już tego dokonamy, Razjel odłączy się od nas i zajmie się dzieckiem. Gdy dziecko znajdzie się poza granicą działania Run, wszyscy zaprzestajemy dalszych działań i zwijamy się do siebie. I nie pytam się, czy zrozumieliście, bo Uriel znowu zaprzeczy. Tak więc… zabieramy się do roboty.
Widać było, że zebranym do tej roboty nie bardzo się spieszy. Wiedzieli, co może ich czekać, jeśli cała sytuacja wymknie im się z rąk. Gdy czasami przesadzali z tego typu magią, przez kilka kolejnych dni z ledwością wstawali ze swych łóżek.
Stanęli jednak wyprostowani, wysuwając przed siebie dłonie, tak by ich wewnętrzne strony znajdowały się tuż nad barierą Run. Zamknęli swe oczy, zaczynając szeptać pod nosem Staroanielskie zaklęcia, których uczyli się odkąd znaleźli się na stanowiskach Regentów.


Spał smacznie w swym łóżeczku. Był najedzony, umyty i przede wszystkim bardzo zmęczony. Odkrywanie świata, który go otaczał, okazało się bardziej wyczerpującym zajęciem, niż się to mogło wydawać. Nie pamiętał kiedy zamknął swe oczka. Pamiętał jednak, kiedy je otworzył, a uczynił to wtedy, gdy poczuł dziwny chłód ogarniający jego ciałko. Gdy Spojrzał przed siebie, zauważył nachylającego się nad nim mężczyznę, którego szeroki uśmiech bardzo go przestraszył. Nie był to ten rodzaj uśmiechu, który pojawiał się na twarzach jego rodziców, gdy zaciekawiony motylkiem zaczął za nim raczkować. Ten, który obecnie obserwował był… był taki straszny.
Mężczyzna nie przestając szczerzyć swych zębów wysunął rękę w kierunku ramy łóżeczka, sycząc przy tym do malca: „Nie bój się… Nic ci się nie stanie… A przynajmniej nie teraz… Teraz śpij… Śpij, póki jeszcze możesz…”.
I to było na tyle. Znów powrócił do swych marzeń sennych, które nie przedstawiały się jednak już tak anielsko jak poprzednim razem. Widział kilkoro płaczących ludzi i całe ich wiwatujące tłumy. I poczuł się tak źle… Tak bardzo źle, bo jego małe serce zaczęło odczuwać wielki smutek i wielką złość, której nie mógł na nikogo przelać. Jakimś dziwnym sposobem wiedział, że jest już za późno… Na wszystko za późno.

Regenci stracili już poczucie czas. Równie dobrze mogli stać nad łóżeczkiem dwie minuty, jak i dwie godziny. Wielokrotnie musieli mierzyć swe siły z tajemniczą magią, lecz ta, na którą teraz natrafili, zdawała się być nie do pokonania. Wciąż szeptali modlitwy, wciąż trzymali dłonie nad barierą, lecz ich wysiłki słabły z każdą sekundą. Nie chcieli jednak ustąpić… Nie mogą pozwolić by to dziecko przetrwało, nawet jeśli miałoby to oznaczać ich śmierć. Stróżki potu ciekły po napiętych twarzach. Zaciśnięte powieki sprawiały, że przed ich oczami pojawiały się białe plamki. A może była to sprawka wyczerpania…
Ku zadowoleniu całej gromady, przezroczysta dotąd bariera, zaczęła przybierać mleczno-białą barwę. Przypominało to raczej gęstą mgłę niż magiczny mór nie do przebicia. A jednak pomimo to nie mogli swoimi siłami stworzyć jej kopii.
      Nie damy… Nie damy rady… - wysyczał Rafael. Jego dłonie zaczęły się trząść z wyczerpania.
      Zamilcz… Zamilcz i się skup! – Raguel nie dawał za wygraną.. – Jesteśmy już blisko…
      Chyba utraty przytomności... – Uriel z ledwością uniósł do góry kąciki ust. Po chwili jednak skupił wszystkie swe siły w wewnętrznej stronie dłoni. Będą mogli mu potem zarzucić wszystko, prócz tego, że się nie starał.
Jakaż więc była ich radość, gdy pod ich rękoma ukazała się mgiełka osadzająca się na runicznej barierze. Rafael chciał już zaklasnąć w dłonie, na szczęście ostatecznie się powstrzymał przed taką reakcją. Uśmiechnął się tylko spoglądając spod przymrużonych oczu na innych.
Gdy ich wytwór połączył się z osłoną dziecka, Razjel odłączył się od swych braci, próbując dotknąć malca.
      Mam cię… - wysyczał przez zaciśnięte zęby, gdy jego dłonie natrafiły na dziecko. Przez chwilę zaczął zastanawiać się, dlaczego malec się nie obudził, jednak doszedł do wniosku, że nawet to dobrze… Krzyki i płacz nie były tym, czego im brakowało. Natychmiast go pochwycił i próbował wydostać poza osłonę. Do pewnego stopnia udało mu się… Do pewnego, gdyż w połowie drogi jego ręce zablokowały się. Spojrzał się z paniką na innych. – Co się dzieje?
      Te Runy… One… - Raguel jeszcze mocniej zacisnął powieki. – One podwajają swe siły…
      Jak to podwajają?! Przecież to są zwykłe bazgroły!
Metatron nie wytrzymał. Z głuchym stęknięciem odszedł o krok od łóżeczka. Opuścił swobodnie ręce, Zgiął się w pół głośno oddychając. Reszta Archaniołów poszła w jego ślady. Wiedzieli już, że nie dadzą sobie rady… A przynajmniej nie w takiej liczebności.
      Trzeba zwerbować kogoś z góry. – Uriel po raz pierwszy zachowywał się poważnie. Ta powaga nie pasowała do niego w ogóle.
      A niby kogo? -  Głos Boży powoli odzyskiwał swe siły.
      Gabryjela?
      Gabryjela?  Przecież on nie jest nawet w stanie logicznie myśleć siedząc u nas w Królestwie. Chcemy jak najbardziej ograniczyć jego uczestnictwo w tym całym zamieszaniu, a ty takie propozycje wysuwasz!
      Och… Tylko taki pomysł dałem… Nie musisz za raz na mnie wrzeszczeć!
      To nie dawaj więcej takich „pomysłów”. Nie wiem w ogóle, dlaczego stałeś się Regentem! – Metatron zacisnął swe pięści.
      Może dlatego, że Bóg stwierdził iż ktoś normalny przydałby się na tym stanowisku! – wysyczał Uriel.
      Właśnie z tego powodu powinieneś dalej siedzieć w tej swojej zapluskwionej norze przy murach królestwa!
      Wolę siedzieć w swojej zapluskwionej norze, niż gapić się na twoją obrzydłą mor…
      Spokój! – Raguel postanowił przerwać tą bezsensowną wymianę zdań.  – Mało mamy problemów? Jeszcze wy tu się błotem obrzucać będziecie?!
      Bo to on zaczął… - warknął Anioł Skruchy.
      Nie obchodzi mnie to! Jeśli chcecie poskakać sobie do gardeł, to przynajmniej poczekajcie aż dokończymy to wszystko!
Metatron z Urielem spojrzeli na siebie spod byka. Widać było, że słowa Raguela doprowadziły ich do porządku, lecz pomimo to, pierwszą wolną chwilę po tym całym przedstawieniu wykorzystają do wyjaśnienia sobie, który z nich godniejszy jest noszenia miana Regenta.
      Nie chcę się wtrącać, ale… Tak się składa, że poza w której się znajduje, jest dla mnie dość… hm… żenująca. – Tym razem Razjel spiorunował wszystkich swym wzrokiem. Kurczowo trzymał dziecko w połowie drogi między łóżeczkiem a barierą. - Moglibyście więc poczynić jakieś radykalne kroki w kierunku zneutralizowania tej osłony. Plecy mi zaraz pękną.
      W dodatku rodzice tego szkraba – mruknął Uriel.
Raguel westchnął, ocierając twarz dłonią. Widać było, jak miliony myśli i pomysłów kłębią się w jego głowie. Ostatecznie powiódł wzrokiem po wszystkim i wszystkich znajdujących się w pomieszczeniu, po czym zwrócił się Metatrona:
      Sprowadź tu Gabryjela.
      Gabryjela? – Głos Boży po raz drugi oburzył się po usłyszeniu pomysłu ściągnięcia tu Siły Bożej.
      Natychmiast!
Nikt już nie zamierzał podważać tej decyzji, Nie czas był na dyskusje, ani na burzę mózgów. A nawet jeśli byłby czas, to ich organy myślenia nie byłyby w stanie wymyśleć innego, lepszego wyjścia.

niedziela, 6 marca 2011

Przeciw ciemności - cz. XV

Kochany tatuś... Gdyby mógł, zostawiłby to dziecko na pastwę losu...
            Do uszu Uriela dobiegł wysoki, kobiecy głos.
            „No nie... - westchnął – Tylko nie mamusia...”.
            Szczęście jednak odwróciło się do Archanioła tyłem. Tam, gdzie kilka minut wcześniej stał wysoki, szczupły mężczyzna, w tej chwili pojawiła się niewysoka i o wiele szczuplejsza kobieta, o bujnych blond włosach.
            „Niech to szlak” – zaklął w duchu, zastanawiając się nad kolejnym krokiem.
Chce ci się spać? - bardziej spytał, niż stwierdził.
            Kobieta co prawda ziewnęła, ale nawet się nie zatrzymała.
Tak... Więc chce ci się siku – ponowił atak Uriel.
            Blondynka nadal szła w kierunku drzwi
Mąż cię woła! - wyskomlał błagalnie.
            Kobieta zatrzymała się, nasłuchując przez chwilę.
Nieee,,, - mruknęła do siebie, ruszając dalej.
Zupa ci kipi!
Zupa! - W oczach blondynki pojawiła się nagła panika. Po chwili jednak znikła, opanowana przez jedną myśl - „Przecież dziś nie gotowałam żadnej zupy”.
Och... Ale twój mąż gotował!
            „Mój mąż gotujący zupę... - zaśmiała się cicho – To musiałoby pięknie wyglądać”.
            Uriel zaczynał mieć już dość tej zabawy. Otarł dłonią twarz i przez zaciśnięte zęby zaczął mówić.
Twój syn jest owładnięty mocami Ciemności. Teraz w jego pokoju znajdują się Regenci, chcący go porwać, by przenieść go do swojej krainy i tam go zabić, bo wielmożny pan Lucyfer postanowił wypiąć się na nich tyłkiem... Jeśli teraz tam wejdziesz, możesz ściągnąć na siebie ich gniew, co w przyszłości przeobrazić się może w stały pobyt w Krainie Ciemności z darmowym , smołowym spa. Więc jeśli się nie cofniesz, to nie ręczę ani za nich, ani za siebie!
            Można by rzec, że pomogło. Kobieta stanęła, omiotła cały korytarz szalonym spojrzeniem, po czym, głośno szlochając, zaczęła przywoływać swojego męża.
            Archaniołowi zaczęła drżeć powieka w nerwowym tiku. Nie wierzył, że ludzie potrafią być aż tak mało inteligentni. Zresztą... nie ważne. Teraz ważniejsze jest to, że zamiast jednego człowieka, ma na głowie teraz dwie te istoty.
Uriel... Jesteś nam potrzebny... – Usłyszał głos Razjela dobiegający  zza jego pleców.
Niestety tak się składa, że nie mam czasu. Próbuję wam tyłki chronić.
Zostaw nasze tyły w spokoju. Nam jesteś potrzebny o wiele bardziej niż tu.
Jesteś tego pewien? - Zwrócił się w stronę swego brata, wskazując dłonią na szlochającą kobietę. - A to jeszcze nic, bo za chwilę przybiegnie tutaj jej kochany mężulek. I jak myślisz? Odejdą stąd z pustymi rękoma, czy jednak postanowią sprawdzić ostatecznie, co się dzieje u ich synka?
            Tak jak powiedział Uriel. Zaraz po tym, jak skończył wypowiadać ostatnie słowo, na korytarzu pojawił się mężczyzna, natychmiast chwytając swą ukochaną w ramiona.
O wilku mowa... - westchnął. - A poza tym, zamknij te drzwi. Cud, że jeszcze nie zwrócili na nie uwagi.
            Razjel natychmiast posłuchał rozkazu swego przyjaciela, przechodząc następnie przez oszkloną część drzwi, niczym przez mur stworzony z mgły.
Co ci się stało, kochanie? - Mężczyzna rzeczywiście przeraził się widokiem zrozpaczonej żony.
Nie wiem... Te głosy w głowie... One... One... - chlipała blondynka – One powiedziały, że ktoś chce porwać nasze dziecko...
Coś ty jej nawciskał – Razjel omal nie spalił Uriela swym wzrokiem,
Nie ważne... Zaraz ta dwójka ludzi znajdzie się w pokoju swojego dziecka. Jestem więcej niż pewien, że wezmą go potem do swojej sypialni. Z drugiej strony, mogliśmy po prostu chwilę dłużej poczekać. Tatuś sprawdziłby co u swego malca i wrócił do łóżka, a my mielibyśmy spokój.
Wiesz dobrze, że energia, która panuje w pokoju jest zbyt wielka, by została niezauważona przez ludzi. Utrzymywanie kontaktu z górą, utrzymywanie nas w niewidzialnej dla ludzkiego oka formie, i jeszcze te Runy...
Jakie Runy? - zdziwił się Anioł Skruchy.
Nie ważne... Ważne, by teraz zapanować nad tymi ludźmi.
            Jakby na te słowa, mężczyzna spojrzał w stronę drzwi.
Poczekaj tu chwilę... Zobaczę co u Oscara i zaraz wrócimy wspólnie do sypialni.
            Kobieta, nie przestając chlipać, przytaknęła głową.
No to po nas... - Wzruszył ramionami Uriel.
            Jakież więc było jego zdziwienie, gdy obok niego przebiegł Metatron, dotykając dłonią czoła ojca dziecka, a później i samej matki. Oboje po chwili leżeli już na wykładzinie wyściełającej korytarz, chrapiąc w najlepsze.
Mamy niespełna godzinę, więc ruszajcie tyłki! - Warknął, gdy jego wzrok skupił się na zaskoczonych Archaniołach.
Nie trzeba było tak od razu? - żąchnął się Anioł Skruchy,
Nie trzeba było! Ty myślisz, że nie mam na co marnować swojej  siły?! Już do pokoju, bo wam urządzę z tyłków poligon wojskowy Michała!


Nad Królestwem Niebieskim zaczęły kłębić się czarne chmury. Anioły zaczynały spieszyć się do swych domostw, wyczuwając nadchodzącą ulewę. Nikt nie zamierzał spędzić potem całego wieczoru na suszeniu się i ogrzewaniu ciepłymi napojami.
W Głębi nikt nie zwracał uwagi na zmieniającą się pogodę. Lekkie przemarznięcie było dla nich akurat najmniejszym problemem. Gorszy od ulewy był bowiem sam humor Lucyfera, który nie przedstawiał się najlepiej. Głębianie przechodzący nieopodal zamku króla Piekieł, mogli napawać się krzykami swego Pana.
      Jak oni śmiom! Jak…! Wypłochy zasmarkane! Ja im pokarzę! Ja im, na wszelkie piekielne ognie, pokarzę! Asmodeuszu! Asmodeuszuuuu! Gdzie się on się znowu podział! Nigdy go nie ma, jak ja go potrzebuję! Asmodeuszu!!!
      Lucek… - Do Sali wpadł poszukiwany właśnie przyjaciel. Jego potargane włosy, wygnieciony strój i rozmarzone spojrzenie mówiły same za siebie. Asmodeusz z pewnością zabawiał się z jedną z służących Lucyfera,  – Uspokój się do cholery. Chcesz pobudził zmarłych Upadłych? Czemu tak wrzeszczysz?
      Ty się jeszcze pytasz czemu?! – Lucyfer zasiadł na tronie, uderzając pięścią w oparcie. -  Za co ja płacę temu twojemu wywiadowi od siedmiu boleści?! Czy wy wszyscy już tak nisko podupadliście, że o ruchach tych kretynów w białych fatałaszkach muszę się dowiadywać od własnej służby?!
      Jakich ruchach? – Asmodeusz uniósł pytająco brwi do góry.
      Takich, do jasnej cholery, że te wypierdki chcą dziecko do siebie przeteleportować!
      A… O tych ruchach… - Zgniły Chłopiec zaśmiał się głośno. – Myślałem, że o nich wiesz.
      Skąd mam o nich wiedzieć, skoro moje źródła informacji zabawiają się z moimi służkami?!
      Oj… Nie przesadzaj. Nic się przecież nie stało.
      Jak to „nic się nie stało”?! Regenci porywają z ziemi dziecko, by je zniszczyć, a ty mówisz, że nic się nie stało? – Ostatnich słów Lucyfer omal nie wyskamlał. Powoli zaczęły opadać go wszelkie siły.
Myślał, że gdy ostatecznie poinformuje Regentów o odmówieniu współpracy z nimi, cały ten ciężar po prostu z niego opadnie. Wierzył, że znów będzie mógł spać spokojnie i zająć się władaniem swym królestwem. Tym czasem wciąż czuł się winny za śmierć tego malca. Próbował sam siebie przekonać, że to co postanowił jest najlepszym wyjściem dla jego podwładnych. Starał się odsunąć w niepamięć tamten sen, gdzie widział siebie wśród sterty martwych Głębian. Starał się o tym nie myśleć, a jednak ten sam koszmar nawiedzał go co noc. Nie chciał w to uwierzyć, że tak wiele zależy od życia jednego, marnego człowieka.
„To pewnie te wszystkie stresy – myślał. – Kiedy to wszystko się skończy, będę mógł spokojnie odetchnąć. Przecież ta cała farsa nie będzie trwać wiecznie…”.
      Przecież taki był układ. – Asmodeusz podszedł do swojej leżanki, by po chwili rozłożyć na niej swe ciało. – Albo im pomożemy i zostawią to dziecko w spokoju, albo im nie pomożemy i malec zginie. Wybrałeś drugą opcję, więc… - zawiesił wymownie głos.
      Ale nawet nie raczyli mnie o tym poinformować.
      A poco mieliby to robić? I tak w niczym byś im nie pomógł. A widok przebijanego mieczem dziecka… No cóż. Nigdy nie byłem świadkiem takiego przedstawienia, ale mogę założyć się o wszelkie moje skarby, że nie jest to jeden z najmilszych obrazów.
      Ale jako Pan Głębi powinienem być świadkiem być może przełomowego wydarzenia  w historii naszych obydwóch królestw.
      Już wystarczy, że miałeś swój wkład w to całe przełomowe wydarzenie. Uwierz mi, że więcej czynić nie musisz.
Lucyfer westchnął z rezygnacji, ocierając swą twarz dłonią.
      Idź przygotować na jutro moją ochronę.
      A po co, jeśli można wiedzieć?
      Chcę jutro odwiedzić moich dawnych… bardzo dawnych przyjaciół.
      I co im niby powiesz? – zaciekawił się Zgniły Chłopiec.
      Że ich cholernie nienawidzę – wysyczał Lucyfer, mrużąc przy tym gniewnie oczy.
Asmodeusz nic już nie odpowiedział. Wzruszył ramionami po czym wyszedł z sali.