sobota, 24 listopada 2012

Początek końca, cz. 39



Tupoty i szurania stały się głośne niczym rytmiczne bicie dzwonów. W rzeczywistości były one zapewne o wiele cichsze i nie wyróżniające się od hałasu dobiegającego z centralnego placu miasteczka, który odbijał się od wysokich budowli i wpadał wprost do uszu chłopca. Strach wyostrza zmysły.  I szkoda tylko, że nie wyostrza sił, bo tych brakowało mu znacznie bardziej, niż lepszego słuchu.
W końcu wróg pojawił się w zasięgu jego wzroku. Sadiel miał już rzucić w jego kierunku kamieniem, by wykorzystać efekt zaskoczenia, ale coś mu nie pasowało. Od kiedy to strażnicy paradują w zielono-żółto-czerwono-fioletowym czymś przypominającym krótką tunikę i rycerskich spodniach, które wcale rycerskimi spodniami nie były, ale tylko takie porównanie przyszło chłopcu do głowy? Jednak już po chwili to wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, bo tuż przy dwudziestokilkuletnim mężczyźnie o ostrzyżonych krótko włosach i pucołowatych policzkach, pojawił się sam Duriom. Choć może nie tyle pojawił się, co został przez nieznajomego przyprowadzony. Znachor opierał się na jego ramionach, z ledwością stawiając kolejne kroki. Jego blada twarz błyszczała się od potu, a na zranionym ramieniu widniał prowizoryczny opatrunek.
- To on? – spytał się nieznajomy, kiwając głową w stronę syrianina.
Duriom powoli uniósł wzrok na Sadiela. Przez chwile przeraźliwy ból uniemożliwił mu wydobycie jakiegokolwiek dźwięku z ust. Zacisnął zęby oddychając głęboko.
- Uznam, że to on. – Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, jakby cierpienie znachora nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. – Mógłbyś ściągnąć kaptur ze swej głowy, młody?
Lekki ton, jakim operował mężczyzna, wyprowadził chłopca z równowagi.
- Y… Ale… czemu mam odsłaniać swą twarz, panie?
- Nie wygłupiaj się, tylko ściągaj kaptur. – Twarz obcego zmieniła się z rozświetlonej w lekko zniecierpliwioną. – Nie mam czasu na zabawy z takimi młokosami.
- Ale ja wcale nie zamierzam się z tobą bawić, panie. – Sadiel próbował się uśmiechnąć, ale jedyne co zdołał osiągnąć, to kwaśny grymas.
- Młody… Idąc do swojej pracowni zauważyłem go – tu mężczyzna wskazał głową na Durioma – leżącego na ziemi. Z trudem przekonałem go do tego, by mi zaufał.  Zresztą… nie miał innego wyjścia. Gdyby postąpił inaczej, mógłby tam leżeć nadal i powoli odchodzić z tego świata, chyba, żeby wcześniej odnaleźli go strażnicy. Tak czy inaczej, zgodził się, bym go wziął do siebie. Poinformował mnie jednak, że nie jest stąd, że jest wędrowcem i razem ze swym uczniem wędruje po królestwach, by posiąść nową wiedzę. Jestem jednym z ważniejszych ludzi w tym mieście i wiem o wszystkim, co na jego terenie się wyprawia. Wiem więc, że wczorajszego dnia przybyła do nas dwójka wędrowców. Dziś dodatkowo poinformowano mnie, że jeden z nich jest syrianinem. Dodałem sobie dwa do dwóch i... - Obcy spojrzał znacząco na Sadiela.
"I? - pomyślał chłopiec. - To, że jesteś obeznany w sytuacji nie oznacza, że mam ci robotę ułatwiać. Nie dostaniesz mnie, a i Durioma odbiję... I nie powstrzymam się przed użyciem siły." - Kilka razy podrzucił kamień do góry, mrużąc przy tym oczy.
- Chcesz mnie zaatakować? - mężczyzna wybuchnął gromkim śmiechem.
Sadiel cofnął się kilka kroków, oglądając się dookoła. Może i z jednym wrogiem miał szansę, ale jeśli dołączą do niego strażnicy, szansa ta drastycznie zmaleje.
- Nie rozglądaj się tak. Straż została odwołana.
- Co? - wybuchnął chłopiec, po chwili milknąc, przybierając ponownie groźny wyraz twarzy.
- Powiedziałem im, żeby odeszli. To jak? Zaufasz mi i pokażesz swoją twarz?
Syrianin spojrzał na znachora, który cały mokry był od potu towarzyszącego przeraźliwemu bólowi. Mężczyzna coraz częściej zaciskał zęby, chwytając się wolną ręką wpół. Blada twarz przeraziła młodzieńca. I chyba to zaważyło na podjęciu takiej a nie innej decyzji.
- A co chcesz z nami zrobić?
- Przede wszystkim chcę wam pomóc.
- Pomóc w czym? W dostaniu się do niewoli?
- Gdybym chciał was oddać w ręce Tych-O-Których-Myślisz, nie stałbym tu teraz i nie konwersował z tobą.
- Kim ty w ogóle jesteś? - Sadiel, choć chciał mu zaufać, wciąż wahał się. Jego przyjaciel wciąż powtarzał, by on stał się bardziej odpowiedzialny i ostrożny. Więc jest ostrożny. Jeśli ten przybysz ma względem nich złe zamiary, w końcu wybuchnie i pokaże swe prawdziwe oblicze. Jeśli jego zamiary są czyste, będzie nadal spokojnie odpowiadał na jego pytania.
- Mam na imię Tiriam i jestem miastowym kartografem. Jedynym kartografem w obrębie bliższej i dalszej okolicy i może dlatego jestem tu tak bardzo ceniony. Budynek do którego stoisz tyłem, i kilka kolejnych, są moimi pracowniami.  Jeśli się zgodzisz, ulokuję was w jednej z nich i spróbuję znaleźć jakiegoś znachora. Twój Mistrz wygląda kiepsko.
- Mój Mistrz jest znachorem... Sam sobie da radę - oburzył sie Syrianin. Nie chciał też, by jakiś obcy mężczyzna opiekował się Duriomem. Zamiast poprawić jego stan zdrowia, mógłby je jeszcze bardziej pogorszyć. A potem zwołał by straże i razem obezwładnili chłopca, by następnie oddać go Sprzymierzeńcom. A Sprzymierzeńcy zakuliby młodego w kajdany i męczyli długie dni i noce, by tylko pokazał na co go stać. A on by nie pokazał, bo przecież nie potrafi korzystać ze swych sił, nawet gdyby go torturowano. A oni by go dręczyli, męczyli i katowali, aż wyzionąłby ducha…
- Znasz powiedzenie: szewc bez butów chodzi? – Kartograf przerwał tok jego myśli. - Otóż twój Mistrz sam siebie by nie wyleczył nawet wtedy, gdyby nie był w tak opłakanym stanie.
- Ale jak znachor przyjdzie i mnie zobaczy, to mnie Sprzymierzeńcom odda i... - dopiero po chwili zrozumiał, że tymi oto słowami upewnił go, że oto stoi przed nim błękitnooki.
Tiriam jednak nie dał po sobie poznać, że otrzymał upragnioną odpowiedź. Zamiast tego powoli ruszył przed siebie, nieomal ciągnąc wspartego na nim Durioma.
- A kto powiedział, że on ma ciebie widzieć. Jak już mówiłem, mam tu kilka swoich pracowni. Na czas odwiedzin znachora ulokuję cię w innym budynku.
Sadiel zaczął człapać za nim, nadal zastanawiając się, czy postępuje właściwie. Pocieszał się tym, że sam Duriom zaufał mężczyźnie, więc czemu on miałby tego nie uczynić.

Durioma położono na sienniku, który służył kartografowi, gdy z powodu zleconej pracy przesiadywał w swej pracowni przez całe dnie i noce, i nie opłacało mu się wracać do swej posiadłości tylko po to, by z rana znów biegnąć do swych obowiązków.
Sama pracownia wyglądała jak... pracownia. Było to zaledwie dwupiętrowe pomieszczenie. Pomieszczenie, ponieważ wyższe piętro przypominało raczej drewniany balkon niż oddzielną powierzchnię. Nie było tam żadnych niepotrzebnych wstawek, mebli czy innych bibelotów. Wszystkie ściany, prócz tej na której znajdowało się okno, zastawione były wysokimi regałami wypełnionymi po brzegi zwojami papieru. Gdzie nie gdzie leżały grube tomiszcza obsypane kurzem. Na samym środku stał wielki, drewniany stół poobstawiany czystymi kartami papieru i kilkoma słoiczkami, w których znajdowały się różnokolorowe tusze. Kilka gęsich piór leżało na ziemi, czekając tylko na to, aż ktoś je podniesie i wykorzysta do przeznaczonej dla nich pracy. Tuż pod oknem znajdował się siennik: wielki wór wypełniony pierzem, przykryty ciepłym, wełnianym kocem.
Duriom, gdy tylko znalazł się na nim, zaczął drżeć, a jego serce nieomal nie wyrwało się na zewnątrz piersi. Jego usta zaczęły trząść się delikatnie, by po chwili zacząć ruszać się niczym przy wypowiadaniu słów.
Sadiel natychmiast przyłożył ucho do jego ust.
- Zimno... - wyszeptał znachor.
Tiriam, jakby czytając w jego myślach, natychmiast okrył go grubym pledem. Spojrzał przy tym kątem oka na chłopca.
- Nadal uważasz, że znachor nie jest mu potrzebny?
Młodzieniec odsunął się pod sam regał. Opuścił swą głowę.
- Ale jeśli coś mu się stanie...
- Jeśli nie przyprowadzę tu pomocy, to na pewno stanie mu się coś złego. Nie masz nic do stracenia.
- A więc dobrze. Sprowadź tu kogo chcesz, ale proszę cię... - tu Sadiel spojrzał wprost w oczy Tiriama. - Jeśli chcesz nas wydać w ręce Sprzymierzeńców lub Wybawców, to powiedz to teraz. Nie rób mi złudnych nadziei na to, że wyjdziemy stąd cało.
- Nie rozczulaj mi się tu. Nie będę ci powtarzał w kółko, że jestem waszym przyjacielem, bo widać że nie wiele ci dają moje słowa. Poza tym, nie zatrzymuję cię tu. Droga wolna. - Mężczyzna wskazał dłonią w stronę drzwi. - Uciekaj. Ja i tak zajmę się twoim Mistrzem. Jeśli ciebie straż złapie gdzieś po drodze, to już nie moja wina. Ale jeśli on mi tu umrze, to moje sumienie zostanie raz na zawsze splamione. A na to z pewnością nie pozwolę.

Sadiel czekał w drugiej pracowni Tiriama, która była bliźniaczo podobna do poprzedniej. Nawet i tu pióra leżały na ziemi, a pod oknem siennik zachęcał chłopca do ułożenia na nim swego ciała. Ale chłopiec nie myślał o tym, nie teraz, gdy niedaleko jego przyjaciel walczy z chorobą.
Chorobą... Ciekaw był co było jej przyczyną. Przecież oboje pili tą samą wodę, jedli te same posiłki, spali w tym samym miejscu i oddychali tym samym powietrzem. Czyżby to przez tą strzałę? Może poważnie go zraniła.  A może... może była zatruta... tak samo jak sztylet, który ugodził go tamtej koszmarnej nocy. Duriom sam mówił, że trucizna nieomal nie uśmierciła chłopca. Pewnie strzała ta przeznaczona była dla niego. Miała ona raz na zawsze usunąć go z tego świata, a to by oznaczało, że Wybawiciele są znów na jego tropie. W każdej chwili mogą po raz kolejny uderzyć. Nawet teraz. Sadiel zapobiegawczo cofnął się w sam kąt pomieszczenia, z dala od okna.
Jeśli oni wiedzą, że tu jest, a z pewnością o tym wiedzą, mogą szybko go pojmać. Wystarczy, że sterczeć będą przy bramie prowadzącej poza mury miasta. Wystarczy jedna strzała wysłana w jego kierunku z korony drzewa, gdy wychodzić będzie z miasta, aby osiągnęli swój cel... O ile nie uprzedzą ich strażnicy.
Ah... Ileż on by dał, by choć jeden dzień przeżyć bez ciągłego zamartwiania się o własne bezpieczeństwo. Zresztą... nie tylko własne. Wciąż zastanawia się, co dzieje się ze Strzałą, gdzie jest Minkus i czy Duriom wyzdrowieje. Ukucnął i oparł się o regał. Westchnął głęboko. Poczuł się samotny. Znowu... Ale teraz nie miał przy sobie nikogo, komu ufał. Nawet Minkusa. A co jeśli Duriom umrze? Co jeśli kartograf przyjdzie do niego i powie, że dla jego Mistrza nie ma już żadnego ratunku? Nie... Cały czas to samo... Ten strach... Ta niepewność. Nie wytrzyma tego... Kiedyś tego nie wytrzyma i...
Poczuł drżenie. Spojrzał przed siebie. Z jednego z regałów spadło kilka zwojów. Naczyńka wypełnione inkaustem przesunęły się na sam skraj stołu.
"Czyżbym to ja to uczynił...? A któżby inny." - prychnął w myślach.
O co więc chodzi z tą jego mocą? Dlaczego używa jej wtedy, gdy tak na prawdę nie jest tego świadom?
- Niech się trzęsie... - mruknął cicho, wpatrując się w przeciwległe regały. - Niech się trzęsie...
Nic się jednak nie działo.
- No niech zadrży... Tyko tak odrobinę... - próbował skupić się z całych sił na określonym przez siebie celu. Ale na nic jego starania. Nawet pyłek kurzu nie zleciał na podłogę.
Więc nawet tego nie potrafi. I on ma zbawić swój ród?  Jak? Czym? Swoją nieudolnością? Swoim pechem? Swoją słabością? Może wrogowie umrą ze śmiechu na jego widok.
Jak bardzo chciał, aby choć jeszcze raz stanął przy nim Mistrz. On z pewnością znalazłby wyjście z tej trudnej sytuacji. Powiedziałby wtedy kilka słów i wszystko nagle stałoby się jasne. Chociaż... dlaczego starzec uczył go tylko, jak się ukrywać i bronić się? Dlaczego nie pokazał mu, jak walczyć? Że niby nie można nastawać na życie innej istoty? A dlaczego by nie, skoro wszyscy w około się zabijają. Jak to mówią: "Jeśli wchodzisz między wrony, musisz krakać jak i one". Dlatego i on sam powinien wreszcie pokazać światu, że potrafi nie tylko chować się pod swym płaszczem, ale też walczyć z uniesioną głową.
Pomimo tych myśli, wiedział, że nigdy nie przebiłby sztyletem człowieka, syrianina czy choćby małego liska.
Bo tak nauczył go Mistrz.

Gdy znachor opuścił budynek, w którym przebywał Duriom, kartograf natychmiast sprowadził do niego Sadiela.
Duriom spał na posłaniu. Jego lewa ręką spoczywała opatrzona na kocu. O dziwo druga ręka również była obandażowana w miejscu łokcia.
Chłopiec spojrzał pytająco na Tiriama.
- Twój Mistrz jest w ciężkim stanie - odpowiedział mężczyzna. - Rana na jego ramieniu uczyniona była zatrutym przedmiotem.
- Strzałą - poprawił go Sadiel.
- Tak... Strzałą. Znachor musiał podać mu lek bezpośrednio do krwi, inaczej nic by nie zdziałał. Stąd ten bandaż na zdrowym ręku. Nie wiadomo jednak, jak długo potrwa jego powrót do zdrowia. Trucizna ta jest bardzo silna. Tak silna, że zabrania się używania jej przez strażników. Jest też bardzo kosztowna, a to oznacza, że nie posiada jej zwykły mieszczanin czy chłop. Wiesz, co to oznacza?
- Że to była strzała wystrzelona z łuku Sprzymierzeńca?
- Raczej z łuku Wybawiciela. Sprzymierzeniec chciałby mieć cię całego i w miarę zdrowego. Nie zafundowałby ci tak pokaźnej dawki tej śmierdzącej substancji.
- Jeśli chodzi o mnie, to nie widzę różnicy między strzałą wysłaną w moim kierunku przez członka jednej lub drugiej grupy, panie.
- A dla mnie ma to wielką różnicę. Jestem, jakby to powiedzieć, dowódcą tutejszej gromady Wybawicieli.
Sadiel pobladł natychmiast.
"Wiedziałem... Wiedziałem!" - krzyczał w swej duszy. Miał już zamiar rzucić się na mężczyznę, by go ogłuszyć i zdobyć czas na wyciągnięcie z budynku Durioma, ale kartograf położył dłoń na jego ramieniu i spojrzał mu prosto w oczy, nieomal go hipnotyzując.
- Nie bój się... Nie zamierzam cię oddać w łapska swych podwładnych. Właśnie dzięki temu, że jestem ich dowódcą, mogę pomagać takim jak ty.  Co prawda, ostatnio nie wiele mam możliwości ocalenia jakiegoś syrianina. Większość z was już dawno umarła, siedzi w niewoli u Sprzymierzeńców, bądź ten ukrywa się w lasach lub bogowie wiedzą gdzie.  Ale gdy już któryś z was pojawia się tutaj, natychmiast próbuję do niego dotrzeć, by mu pomóc. A jeśli pierwsi dopadną go moi wojacy... Wtedy jest trochę kręcenia, naciągania prawdy i ukrywania, lecz w większości przypadków wychodzimy na swoje.  Tak czy inaczej… - Mężczyzna poprawił okrycie leżące na Duriomie. – Dopóki twój znachor nie wyzdrowieje, będziesz musiał zostać tutaj. Oczywiście na czas wizyty miejskiego znachora będę przeprowadzał cię do sąsiedniej pracowni.
- A jak długo to wszystko będzie trwało?
- Już ci mówiłem, że nie mam pojęcia. Bogowie raczą wiedzieć. Ty na ten moment módl się, aby Mistrz twój siły nabrał do walki o swe życie.
- Bogowie? – Sadiel uśmiechnął się kwaśno. – Jeśli rzeczywiście istnieją, to i tak nie zwracają uwagi na mnie i na moje modlitwy.
Duriom stęknął z bólu nie budząc się nawet przy tym.
- Ale czemu i mojego przyjaciela opuszczają… - westchnął chłopiec, siadając na krześle ustawionym tuż przy posłaniu na którym leżał znachor.

poniedziałek, 22 października 2012

Początek końca, cz.38


Sadiel starał się biec równym tempem, oddychając przy tym rytmicznie. Wbrew pozorom nie było to proste. Serce chciało wyrwać się z piersi, a nogi jakby same chciały czym prędzej wydostać się z tego miejsca. Dodatkowo te myśli… Duriom chciał go pocieszyć. Właśnie… Tylko pocieszyć. Przecież wiadome było, że nie zdążą dobiec do drugiej bramy. Nie, gdy na karku mają co najmniej kilkunastu strażników. Gdy tylko wyściubią nosy spomiędzy budynków, znów przywita ich ściana ustawiona z rosłych, wściekłych i gotowych na wszystko zbrojnych. Najgorsi są właśnie tacy. Sadiel nigdy nie miał z nimi do czynienia, ale to nie przeszkadzało w ustaleniu prawdy, że zły rycerz to niebezpieczny rycerz. I w końcu ich złapią. Jego oddadzą Sprzymierzeńcom, Durioma zabiją, a Minkusa obedrą ze skóry, z której później zrobią sobie ciepłe rękawice.
Kilka razy przebiegał koło drewnianych drzwi. Zapewne prowadziły one do mieszkań lub pracowni mieszczan. Może by tak zakraść się do jednego z nich i przeczekać tam tą całą burzę? Nie… Lepiej nie zatrzymywać się. Strzała kiedyś mu mówił, że nieuchwytny cel to ruchomy cel.
I nagle poczuł ucisk w żołądku. Jak on tęsknił za Strzałą… Tymi sprzeczkami z nim i jego kpin z nieudolności młodego przyjaciela. I tego, jak opiekował się chłopcem, starając się odsunąć od niego widmo cierpienia i śmierci. To był naprawdę oddany druh. Sadiel miał nadzieje, że chłopi opiekują się nim troskliwie.  Inaczej nie chciałby być na ich miejscu, gdy tylko dorwie ich w swoje ręce. O ile oczywiście przeżyje…
Nagle coś przeleciało tuż przy uchu młodzieńca, wytwarzając przy tym cichy świst. Chłopiec stanął natychmiast, wytężając swój słuch.
- Co to było? – zapytał się siebie samego.
„Coś nie ładnie pachnie… Tak jak wtedy… Przed bramą do miasta…” – Minkus mocniej wtulił się w Sadiela. Pomimo to jego pyszczek został odsłonięty przez opadającą połę płaszcza.
- Co to może być? – Tym razem pytanie zostało skierowane bezpośrednio do małego liska. – Znowu ten garbarz?
„Nie… Nie on… Ale coś tak samo złe.”
Blondyn obrócił się dookoła siebie. Jedyną istotą którą zobaczył, był dobiegający do niego Duriom. Gdy znów zwrócił się twarzą w stronę, w którą miał zamiar dalej kroczyć, po raz drugi usłyszał ten sam świst. Tym razem nieco cichszy, co jednak nie zmieniało postaci rzeczy, że poczuł jak po jego plecach przechodzi zimny dreszcz.
- Słyszałeś to Duriomie?
- Oh… Coś ci się wydawało. Biegnij dalej. Założę się, że strażnicy już depczą nam po piętach.
- Ale ja na pewno słysz… - nie dokończył, gdyż coś przeleciało przed jego oczami. Natychmiast powiódł wzrokiem za tajemniczym przedmiotem.
Najwidoczniej i znachor to zauważył. Jego wzrok zatrzymał się na pustej, dębowej beczce, a raczej tym, co z niej sterczało.
- Biegiem Sadiel! – pchnął błękitnookiego do tyłu i tylko dzięki temu w młode ciało nie wbiła się strzała.
- Co to było? – Pytanie to nie było potrzebne. Sadiel przyglądał się strzale, a jego twarz momentalnie pobladła.
- Rusz się, na wszelkie bóstwa!
Kolejna strzała drasnęła Durioma w ramię. Mężczyzna natychmiast położył swą dłoń na płytkiej, ale za to bardzo piekącej ranie. Zasyczał, unosząc jednak swą głowę do góry, jakby chcąc odnaleźć napastnika.
Sadiel nie miał ochoty wypatrywać swego przyszłego zabójcy, przyszłego, jeśli nadal sterczeć będzie w tym miejscu.
„To on… To on rozsyła ten zapach…” – warknął Minkus.
- Domyśliłem się… - wydyszał młodzieniec, chwytając swego przyjaciela za ramię, próbując przy tym nie upuścić zwierzaka. – Duriom… Wszystko w porządku.
- Do cholery jasnej… Ruszysz się w końcu, czy i ciebie też musi dosięgnąć jakieś nieszczęście?! – Znachor odtrącił pomocną dłoń.
Ten wybuch otrzeźwił blondyna. Jeszcze przez chwile się zawahał, lecz ostatecznie ruszył biegiem w dalszą drogę. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że przecież nie miał dokąd uciekać. Strażnicy za plecami, u góry morderca z łukiem… Na dodatek brak jakiegokolwiek ukrycia, nie mówiąc już o bramie prowadzącej za mury miasta. A jednak coś nakazywało mu nie poddawać się. Przeszedł już tyle… Śmierć Mistrza, napad we wiosce, w której początkowo tak serdecznie go przyjęli, zakażenie trucizną, nieomal utopienie się w rzece, pogoń przez chłopów i teraz ta ucieczka. Jeśli teraz mieli go ot tak po prostu złapać, to…  Nie… On się nie podda. Nie teraz. Obiecał przecież… Obiecał, a każdy syrianin dotrzymuje raz danego przyrzeczenia. Tak mówił mu Mistrz, a on przecież nigdy nie kłamał.
Spojrzał za siebie. Duriom starał się ustać na prostych nogach. Przez chwile się zawahał.
- Biegnij Sadiel!
Tyle wystarczyło. Chłopiec skręcił w lewo, unikając zderzenia z murem wysokiego budynku. Stracił znachora ze swych oczu. Coś nakazywało mu się cofnąć. Nie mógł przecież zostawić swego druha. Zostawił już Strzałę, nie mógł opuścić Durioma. Lecz przyjaciel sam kazał mu uciekać. Jest starszy, mądrzejszy, silniejszy… Na pewno da sobie radę. Da sobie radę i gdy wszystko przycichnie, odnajdzie go. 
A mimo to znów poczuł łzy płynące po jego policzkach. Po raz kolejny płakał. Było mu wstyd, choć miał przecież dopiero trzynaście lat. Potrzebował kogoś dorosłego, kto otoczy go opieką i ciepłem. Takim kimś był Mistrz… Takim kimś był Duriom.
„Jest Duriom! Nie był, tylko jest!” - krzyczał sam do siebie, chcąc dodać sobie odwagi.
W pewnym momencie stracił całkowitą orientację w terenie. Stanął jak skamieniały, rozglądając się dookoła z paniką wymalowaną na twarzy. Czy nadal ucieka w pożądanym kierunku? A może biegnie wprost w łapska strażników.  Gdyby umiał klnąć, teraz właśnie posłał by w świat kilka siarczystych słów. 
- Miknus… Wiesz, gdzie się znajdujemy?
„W mieście…” – parsknął lisek, jakby usłyszane przez niego pytanie było co najmniej głupie.
- Minkus… Przecież wiesz dobrze, że nie o to pytam. – Chłopiec starał się zapanować nad swymi emocjami. – Chodziło mi o to, czy wiesz w jakim kierunku biegniemy.
„Nie wiem… Cały czas czuję ten zły zapach… Przez niego nie mogę się skupić.”
- Czy to znaczy, że strzelec nadal jest na naszym tropie?
„Nie musi… Wystarczy, że nie dawno tu był. Zapach pozostaje…”
- No nic… Musimy iść dalej. Jeśli staniemy tutaj, to z pewnością odnajdzie nas ktoś niepowołany.
„Możesz mnie wypuścić?” – niepewnie szczeknęło zwierzątko.
- Co takiego?
„Puścić mnie. Pójdę się… rozejrzeć. Może coś wywęszę.”
- Ani mi się śnij. Straciłem Strzałę, być może straciłem Durioma… Nie chcę abyś i ty mnie zostawił.
„Ja cię nie zostawię… Ja tu wrócę…”
- Nie wiadomo czy tak się stanie, poza tym… Nie ma czasu na rozglądanie się. Musimy iść do przodu… - zawyrokował Sadiel, nadal przytrzymując Minkusa przy sobie.
Skręcili w następne przejście między budynkami. Znów drewniane drzwi i znów ta ochota wejścia przez nie do środka budowli i przeczekania tam burzy.
- Zdaje mi się, że błądzimy w kółko.
„To ja się rozejrzę.”
- Chyba powiedziałem ci, że mowy nie ma.
„Ale ja już dorosły jestem… Poradzę sobie.”
- Którego słowa nie zrozumiałeś? – Młodzieniec ostatkiem sił powstrzymywał się przed wybuchem złości.
„To ty nie rozumiesz… Ja sam mogę podejmować decyzję!”
- Ależ oczywiście, że… Ah… Koniec tego! Nie ma mowy, żebyś gdziekolwiek poszedł sam. Dopóki masz chorą ła… - nie dokończył, gdyż w tym samym momencie małe, ostre kiełki liska wbiły się w jego dłoń. – Ty niewdzięczniku! – krzyknął, lecz Minkus zniknął już za rogiem, kulejąc na tylną łapę. – I świetnie! Dam sobie radę sam! Nie potrzebuję żadnej pomocy!
Przez chwilę zastanawiał się, czy aby nie sprowadzi tymi wrzaskami nieszczęścia na siebie. Ostatecznie nie miało to dla niego większego znaczenia. A może gdyby tak odnaleźli go strażnic… Złapaliby go i uwięzili razem z Duriomem. Wtedy może udałoby im się wyrwać z tego miasta. Duriom przecież miał głowę na karku. Na pewno coś by wymyślił. W końcu to znachor, a znachorem nie zostaje pierwszy lepszy człowiek. Pomimo to, odgłos zbliżających się kroków doprowadził do szybszego bicia jego serca. Wcale nie takiej reakcji oczekuje się na nadciągające wybawienie. Z przerażeniem spojrzał w kierunku, z którego kilka chwil wcześniej przyszedł. A więc to na pewno strażnicy. Usłyszeli jego krzyki.  I bardzo się z tego powodu cieszył… a przynajmniej chciał się sam do tego przekonać.
Oparł się o jedną ze ścian, po czym powoli się po niej osunął. Nagle poczuł zimno ogarniające całe jego ciało.
Kroki stały się coraz bardziej wyraźne. Mógł już stanowczo stwierdzić, że na jego ślad natrafiło co najmniej dwóch ludzi. O dziwo, jakoś się nie spieszyli, a wręcz przeciwnie. Pewnie stąpali ostrożnie, by w chwili gdy go odnajdą, móc wycofać się, unikając oberwania kamieniem w głowę.
„Szybko się uczą…” – uśmiechnął się nieomal przez łzy. Przez chwilę chciał jeszcze unieść siłą swej woli niewielki kamień, który leżał nieopodal niego. Zaciskał powieki, przygryzał wargi, a nawet machał dłońmi nad przedmiotem, ale nic to nie dawało. I tak nie miał zamiaru walczyć. Choć gdyby tak ich nastraszyć… Tak odrobinkę… Żeby jeszcze raz zobaczyć panikę w ich oczach.
Strażnicy pokonywali ostatnie zakręty.
A co jeśli nie będzie przy nich znachora? Co wtedy? Sam nie da rady uciec z niewoli. Będzie musiał służyć ludziom aż po kres swego życia. Przynajmniej będzie przebywał razem z innymi syrianinami. I wtedy razem uciekną… Choć gdyby tak mogli w jakiś sposób wydostać się stamtąd, to Sprzymierzeńcy nie mieliby kim władać.  A skoro oni nie dali rady wyswobodzić się spod jarzma oprawców, to w jaki sposób ma to się udać jemu samemu? Dlatego nie powinien się poddawać. Powinien się bronić. Jeśli mu się uda, będzie mógł kiedyś wyzwolić swych braci, jeśli nie, to przynajmniej polegnie w boju, tak jak wielcy bohaterowie o których czasami słyszał z ust klientów karczm.
Wstał na równe nogi, chwytając wcześniej upatrzony kamień. Jeden na dwóch strażników i to o ile tuż za nimi nie kroczą następni? To tak jakby porywał się z motyką na słońce. A jednak od razu poczuł się o wiele pewniej. Tanio swej skóry nie odda.
„Losie… Przybywaj” – pomyślał z ironią.

sobota, 13 października 2012

Początek końca, cz. 37



Obudzili się, nim słońce całkowicie wyszło zza horyzontu. Miasto jeszcze spało, choć pierwsi handlarze tachali już tobołki ze świeżymi produktami na własne stragany. Zapewne były to produkty spożywcze, których nie powinno zabraknąć podczas porannego posiłku w domostwach mieszczan.
Sami wędrowcy przegryźli kilka sucharów, popijając je czystą wodą ze skórzanego woreczka. Minkus zniknął na dłuższą chwilę w kupce gęstych krzaków. Gdy pojawił się z powrotem, oblizywał swoją małą, spiczastą mordkę.
- Jedna gęba mniej do wyżywienia - uśmiechnął się Duriom. - Jeszcze kilka dni i będziemy mogli odwinąć mu łapkę.
- Myślisz, że będzie chciał nas opuścić? - Sadiel starał się, by jego głos nie zadrżał. Przyjaciel zrozumiał jednak przesłanie chłopca.
- Czy ja wiem… - znachor przeciągnął się, opierając swe plecy o drzewo. - W końcu to dzikie zwierze. Nie wiem, czy długo wytrzyma obcowanie z ludźmi i… jednym syrianinem. Ale z drugiej strony, to ma zapewnioną u nas opiekę, dach nad głową w czasie deszczu, no i pożywienie, jeśli okaże się, że znów nie może sam sobie czegoś upolować. A każda istota szybko przyzwyczaja się do luksusów.
- Tak… I miło byłoby mieć blisko siebie taką puchatą kulkę. - Chłopiec uśmiechnął się delikatnie.

Z wielką niechęcią po raz drugi zagłębili się w odmęty miasta. Musieli w końcu znaleźć kartografa i powinni uczynić to czym prędzej. Strażnicy, którzy wyruszyli na poszukiwanie pewnego syrianina wędrującego z młodym człowiekiem, nie powrócili jeszcze do swej komandorii. Mogli uczynić to w każdej chwili i przez przypadek znów natrafić na dwójkę tajemniczych znachorów, zachowujących się, zdaniem jednego z strażników, w sposób bardzo intrygujący. Tym razem pośpiech zbrojnych nie uratowałby Durioma i Sadiela z niebezpieczeństwa.
Nie zamierzali swych kroków kierować w kierunku targu. Doświadczenia z poprzedniego dnia dały im jasno do zrozumienia, że chęć dowiedzenia się czegokolwiek od kupców to zwykła strata tak cennego czasu. Kolejne wyczekiwanie na pojawienie się delikwenta w karczmie też nie napawała ich optymizmem. Pozostało więc obejście wszelkich mniejszych i większych uliczek, które ciągnęły się po całym terytorium miasteczka. Przy jednej z nich musiała znajdować się pracownia kartografa. Było więc jedynie kwestią czasu, gdy wykupią poszukiwaną mapę.
Widoki, które tak urzekły Sadiela poprzedniego dnia, nadal wydawały się mu wspaniałym tłem miasta. W świetle wschodzącego słońca zdawały się nawet ciut bardziej urzekające niż uprzednio. Nie było mu jednak dane napajać się cudownymi rzeźbami naściennymi. Duriom wciąż ciągnął go za rękę, w dodatku Minkus stale kręcił się w nosidełku.
Maszerowali między dwoma długimi szpalerami niewysokich budynków przyległych do siebie ścianami. W każdym z nich znajdowała się pracownia rzemieślnicza. Minęli miejsca pracy kowala, rymarza, kołodzieja, zduna…Nigdzie jednak nie było oznaki bytowania kartografa.
- Na rzednące pióra kruka… Musi on tu gdzieś być… - niecierpliwił się znachor. - Nie jest to przecież jakieś małe miasteczko. Nie wymagam też jakiegoś mistrza tego fachu. Wystarczy zwykły kartograf…
- Może przeszliśmy już jego zakład.
- Nie przeszliśmy… Nie jestem ślepy! Zauważyłbym szyld.
- Może akurat ten jeden szyld przeoczyłeś - westchnął Sadiel. Nie chciał sprzeczać się z Duriomem, ale uważał, że ominięcie poszukiwanego budynku było bardzo możliwe.
- Nie przeoczyłem… Powtarzam ci, że nie jestem ślepy. Gdybym był ślepy, nie mógłbym zostać znachorem! Wiesz jakie drobne zioła muszę znajdywać pomiędzy gęstymi, wysokimi trawami? Myślisz, że gdybym był ślepy, mógłbym je dostrzegać?! - Znachor przestał już starać się panować nad swymi nerwami.
Minkus wyczuł narastające napięcie. Skulił się w nosidełku, delikatne muskając nosem pierś młodzieńca. Sadiel natychmiast zaczął gładzić jego łepek.
- Nie… Ale to jest co innego.
- A i owszem, że co innego, bo zioła są niewielkie i tak samo zielone jak trawa, a budynek, którego szukamy, jest z pewnością pokaźnej wielkości i wystarczająco oznaczony!
- Oh… Chciałem tylko pomóc - naburmuszył się syrianin.
- Jeśli chcesz pomóc, to rozglądaj się dookoła i szukaj kartografa, a nie tylko mędrkujesz.
Młodzieniec westchnął jedynie, zabierając się za nakazaną mu pracę. Jego głowa odwracała się to w lewo, to w prawo. Nie omieszkał też co jakiś czas za siebie się odwrócić, by przekonać się, że aby na pewno nie przegapił celu.
Dochodzili do szerokiej uliczki przecinającej tą, którą właśnie maszerowali. Nie ucieszył ich ten widok. Oznaczało to bowiem, że czas poszukiwań znacznie im się wydłuży. Nie mogli jednak odpuścić sobie dalszej wycieczki krajoznawczej pomiędzy budynkami. Mogło się okazać, że są bardzo blisko zakładu kartografa. Gdyby zrezygnowali, mieli by później nieznośne wyrzuty sumienia. A i bez tego zostali by z niczym. Nie mieli środka transportu, nie wiedzieli gdzie znajduje się Malencja, nie mieli żadnej mapy… Byli nieomal w sytuacji bez wyjścia. Nieomal, gdyż jedynym możliwym posunięciem było kontynuowanie poszukiwań, czegoż też nieomieszkani uczynić.
Sadiel jako pierwszy wkroczył na skrzyżowanie obu uliczek. Spojrzał po bokach, by sprawdzić jak długi szpaler budynków pozostanie im do przebadania, gdyby okazało się, że nie znajdą kartografa na obranej przez siebie drodze. Po tym krótkim rozpoznaniu chciał ruszyć dalej, lecz coś go zaniepokoiło. Jeszcze raz postanowił się rozejrzeć. Na prawo mieszkańcy miasta jak i pobliskich wiosek, maszerowali od zakładu, do zakładu. Na lewo…
Poczuł zimny dreszcz przebiegający po kręgosłupie. Co prawda widok, który ujrzał, nie musiał niczego oznaczać, a jednak jego przeczucie wszczęło ogłuszający alarm. Jego czy ujrzały mężczyznę, który poprzedniego dnia zamierzał za wszelką cenę odkupić od nich Minkusa. Rozmawiał on z kilkoma strażnikami, gestykulując przy tym niczym opętany. Gdy Duriom stanął tuż przy swoim przyjacielu, powiódł wzrokiem za spojrzeniem młodzieńca. Położył delikatnie dłoń na jego ramieniu, po czym zaczął cofać się powoli, ciągnąc za sobą Sadiela. Najwidoczniej i jego zaniepokoił ten widok.
Stopa za stopą zaczęli zbliżać się do budynku stojącego na rogu. Nie chcieli czynić żadnych nagłych ruchów. Może i odległość między nimi a strażnikami była dość pokaźna, jednak obrońców porządku w mieście uczono wychwytywania wszelkich anomalii w spokojnym mieszczańskim rytmie życia.
Czuli już, jak powoli ogarnia ich ulga, gdy nieomalże zeszli z widoku. Jeszcze tylko parę kroków i będą całkowicie bezpieczni… Potem będą musieli się czym prędzej usunąć z tego miasta. A i poza jego murami nie będą całkowicie bezpieczni. Co prawda spotkanie strażników z mężczyzną nie musiało wcale znaczyć niczego złego. Ot… ktoś ukradł jedno z futer ze straganu garbarza i teraz właściciel wznieca burze. Przecież mogłoby tak być, prawda? A jednak Sadiel czuł każdą tkanką swego ciała, że los ostatnimi czasy nie jest dla nich łaskaw. Zapewne i tym razem szczęście stanęło do nich tyłem, naśmiewając się ze swej złośliwości. Miał więc wielką ochotę zakrzyknąć: „A nie mówiłem?!”, gdy twarz jednego ze strażników zwróciła się w ich kierunku. Mężczyzna natychmiast wskazał na nich palcem. Pozostałe spojrzenia popędziły we wskazanym kierunku.
Młodzieniec odwrócił głowę, by sprawdzić czy i Duriom zauważył to zamieszanie. Zauważył.
- Spokojnie… Niewiele nam pozostało drogi… Może to wcale nie o nas chodzi… Setki ludzi pałęta się tutaj…
Gdy znaleźli się już poza zasięgiem wzroku strażników, nie marnowali czasu. Ruszyli w stronę bramy prowadzącej za tereny miasta. Sadiel początkowo chciał ruszyć biegiem, ale znachor natychmiast odwiódł go od tego pomysłu.
- Nie wiesz, jak potrafią zachować się ci ludzie. Może pomyślą, że przed czymś uciekamy i najlepiej by było nas zatrzymać, by wyjaśnić zaistniałą sytuację. Niektórzy są bardzo wrażliwi na punkcie prawa i porządku.
Więc maszerowali przed siebie, starając się nie okazywać napięcia jakie w nich buzowało. Mijali kolejne pracownie rzemieślnicze i gdy myśleli, że jednak mieli rację i tak naprawdę to nie o nich tu chodziło, zza ich plecami dało się słyszeć barczyste pokrzykiwania, nakazujące natychmiast pochwycić dwójkę wędrowców. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Dwójka wędrowców - nie mogło być tu żadnej pomyłki. Ale jak strażnicy dowiedzieli się o ich prawdziwym pochodzeniu? Niestety odpowiedź na to pytanie musiała poczekać. W tym momencie powinni skupić się na swej ucieczce.
- Biegnij w stronę wyjścia - nakazał znachor. - Może jeszcze zdążymy opuścić miasto.
- A dlaczego mielibyśmy nie zdążyć? - zdziwił się Sadiel.
- A na przykład dlatego, że strażnicy przy bramie nie będą z pewnością czekać, aż grzecznie opuścimy mury miasta.
Młodzieniec na te słowa przełknął jedynie głośno ślinę i biegiem ruszył przed siebie, przyciskając do swej piersi Minkusa.
„Zostaw mnie… Ja… Ja powstrzymam tych ludziów…” - szczeknął lisek.
- No pewnie… Któż by się nie przestraszył rudawej kulki z obandażowaną łapką.
Szczenię najwidoczniej również doszło do wniosku, że same jego dobre chęci nie wiele tu pomogą, gdyż tylko jeszcze mocniej skulił się w swym nosidełku.
Pędząc tak, wędrowcy starali się omijać przechodniów. Nie tyle nie chcieli przewrócić jakiegoś mieszczanina, co bali się iż sami przy okazji rozłożą się jak dłudzy. Mieli zbyt mało czasu, by marnować go na podnoszenie się z ziemi. Jedynym lekkim uśmiechem losu było to, że mieszkańcy miasta nie kwapili się, by pomóc strażnikom w schwytaniu groźnych przestępców. Nic dziwnego. Nie mieli tej pewności, czy aby któryś z obcych nie posiada przy sobie sztyletu bądź innej śmiercionośnej broni. Sadiel przez chwilę zastanowił się nad tym i doszedł do wniosku, że sam też by nie narażał w taki sposób własnego życia. Że może otrzymałby za złapanie złoczyńcy dość pokaźną nagrodę w postaci brzęczących talarów? A na co monety komuś, kto leży na środku drogi z wbitym w serce ostrzem noża?
Niestety z każdą kolejną chwilą tłum mieszczan stawał się coraz bardziej gęstszy. Z pewnością na uliczki wyszli już wszyscy ci, którzy pozwolili sobie tego dnia pospać odrobinę dłużej. Każdy pędził w sobie tylko znanym kierunku, nie zwracając większej uwagi na toczącą się pod ich nosami pogoń. Może tego typu sceny zdarzają się tu nader często? A może po prostu tych ludzi nie interesuje nic, co w bezpośredni sposób nie dotyczy ich samych. Ktoś komuś ukradł towar ze straganu? No cóż… Dobrze, że akurat mnie to nie spotkało.
Dobiegali prawie że do końca uliczki otoczonej pracowniami rzemieślniczymi, gdy Duriom zmienił nagle kurs swego biegu, pociągając za sobą błękitnookiego. Wąski przesmyk między budynkami nie napajał młodzieńca optymizmem.
- Gdzie ty nas przyciągnąłeś? - nieomal nie krzyknął na znachora.
- Cicho bądź. Dobrze wiem co robię - odparł mężczyzna głosem nie znoszącym sprzeciwu.
Kroczyli więc ścieżkami wijącymi się pomiędzy budowlami. Gdy dochodzili do następnego zakrętu w Sadielu budziła się nadzieja, że w końcu otworzy się przed nimi prosta droga, pozwalająca im rozpocząć bieg. Niestety jak szybko pojawiała się ta nadzieja, tak szybko gasła. Zdarzało się czasem, że przechodząc między kolejnymi przesmykami przecinali większe uliczki. W tych momentach młodzieniec próbował odgadnąć ich położenie, jednak miejsca które mijali były dla niego równie obce co ciepło domu rodzinnego. Powoli zaczął odczuwać panikę, która tliła się gdzieś na dnie jego serca. Podążał ślepo za Duriomem, ale znachor przecież również był w tym mieście po raz pierwszy. Nie było szans, by znał jakieś tajemnicze przejścia, czy skróty. Pewnie za kilka chwil okaże się, że zostali okrążeni złapani i oddani w ręce Sprzymierzeńców. Nagle w jego głowie zabłysnęła pewna myśl.
- Minkus… Czujesz coś?
„Coś? A co mam czuć?” - Malec wysunął swój łepek spod przykrycia.
- Nie wiem… Może miejsce, przez które przechodziliśmy… Karczmę, w której wczoraj spędziliśmy wieczór… Targ, bramę do miasta… Nie wiem…
„Karczma… Nie daleko…”
Nie była to informacja wielce radosna. Od karczmy do wyjścia poza nieprzyjazny teren dzieliła całkiem spora odległość. Na tyle spora, że podczas jej pokonywania będą mogli zostać po trzykroć złapani i zabici.
- Duriomie…? - niepewnie zwrócił się do przewodnika.
- Wiem co robię…
- Ale…
- Żadne ale… Daj mi się skupić!
Sadiel nie był przekonany, czy aby skupienie w czymś tu pomoże. A może on sam coś tu zdziała.  Próbował nawet skoncentrować się na wyzwoleniu drzemiących w sobie siły, lecz jedyne do czego doprowadził, to nagły ból głowy.
Uradował się wielce, gdy jego oczom ukazała się brama stojąca poza dwoma budynkami między którymi się przekradali. Potem musieli jeszcze przebiec rozległy plac, który zawsze urzekał go swoimi cudownymi rzeźbieniami i oswojoną zielenią. Ale najważniejsze było to, że przejście nie było zagrodzone grubą, metalową kratą. Duriom rzeczywiście wiedział, co robi. Młodzieniec nie mógł zrozumieć skąd znachor znał ten skrót i nie wiele go to w tym momencie obchodziło.
- Jeszcze chwila i będziemy bezpieczni - mruknął do puchatej kulki skulonej w nosidełku.
- Gdy wyjdziemy na plac, natychmiast zacznij biec ku bramie - rozkazał Duriom, nie odwracając się nawet do przyjaciela. Co najdziwniejsze, w jego głosie nie było słychać choć odrobiny ulgi.
- Spokojnie… To zaledwie kilkaset metrów. Martwi mnie jedynie to, że nie udało nam się zdobyć mapy.
- W tym momencie jest to najmniejszy problem. A teraz biegnij. Ja ruszę za tobą.
Sadiel z ociąganiem ruszy przed siebie. Trzymał malca mocno w ramionach, aby ten nie wypadł spod płaszcza. Nim jednak oboje wynurzyli się spomiędzy budynków, jakby spod ziemi wyłonili się miejscy strażnicy, zagradzając im przejście.
- Zatrzymać się! – wrzasnął jeden. Nie było to konieczne, gdyż już samo niespodziewane pojawienie się stróżów porządku sparaliżowało młodzieńca. Nie tylko zresztą jego. Przechodzący nieopodal mieszczanie też przerwali swe marsze. Zaczęli przyglądać się całemu zajściu, wskazując palcami chłopca i szepcząc coś do uszu swych kompanów.
- Zdejmij kaptur ze swej głowy – nakazał inny.
Błękitnooki nerwowo spoglądał po twarzach mężczyzn, jakby jeszcze nie dowierzał temu, co widzi.
- Słyszałeś?! Pokaż nam swoje oblicze, albo sami cię do tego zmusimy!
- Ja… Ja… - Sadiel powoli odzyskiwał możliwość panowania nad swoim ciałem. Pomimo to strach nadal go nie opuszczał. W dodatku trzęsący się w ukryciu Minkus wcale nie dodawał mu odwagi.
- Ostatni raz cię ostrzegamy! Nie chcemy, byś swoją młodość w lochach spędził, ale jeśli to konieczne będzie…
- Przecież ja tylko zwykłym wędrowcem jestem… Czymże wam uchybiłem?
- Niczym, więc tym bardziej nie widzę problemu, byś zsunął kaptur ze swej głowy. – Choć strażnik mówił cichym, spokojnym głosem, to jego zacięta mina nie wyrażała już takiego opanowania. Razem z innymi mężczyznami zaczęli zbliżać się do młodzieńca. Dłonie ich jakby same uniosły się do rękojeści mieczy wciąż schowanych w pochwach.
- Jeżeli nic wam nie uczyniłem, czemuż chcecie mnie pojmać? – Sadiel starał się odwlec chwilę, w której wszyscy zbrojni rzucą się na niego. Był więcej niż pewien, że w jakiś sobie tylko znany sposób dowiedzieli się oni o jego prawdziwym pochodzeniu. Inaczej nie zawracaliby sobie nim głowy. A jeśliby nawet przypuszczali, że okradł jeden ze straganów, na pewno nie urządzaliby na niego takiej obławy. Po co siedmiu uzbrojonych strażników do schwytania jednego trzynastolatka? Chyba, że wie się iż ten trzynastolatek jest syrianinem i może swoimi mocami uśmiercić nie jednego osiłka.
- Radziłbym ci z nami współpracować… - nieomalże wysyczał strażnik, którego nos dawał jasno do zrozumienia, że bójki są dla niego czymś na porządku dziennym.
„Uciekajmy” – wyskamlał lisek, podkulając pod siebie ogon, który niebezpiecznie zaczął wysuwać się spod płaszcza.
„Łatwo powiedzieć – zagryzł zęby młodzieniec. – Jeśli wykonam nagły ruch, z pewnością rzucą się na mnie jak hieny na zepsute mięso”.
Nagle do uszu chłopca doleciał cichy, przeciągły świst. Po chwili jeden ze strażników leżał na ziemi, trzymając się dłońmi za swoją głowę. W oczach pozostałych zabłysło przerażenie. Jakby na jeden znak wyciągnęli miecze z pochew, starając się zasłonić przed Sadielem swojego towarzysza.
Gapie, czując zbliżające się niebezpieczeństwo, rozpierzchli się we wszystkie strony. Ci, którzy dopiero weszli na plac, starali się czym prędzej go opuścić.
Błękitnookiego również zaskoczyło to zdarzenie. Nie wiele myśląc uniósł dłonie przed swe oczy, upuszczając przy tym rudego malca. Nie zwrócił nawet uwagi na pisk zwierzęcia.
- Prze-prze-przecież to nie ja… - Uniósł wzrok na zbrojnych, którzy starali się udawać opanowanie i odwagę. – Ale to nie moja wina…
- Sadiel! Wracaj w budynki!
Oszołomiony chłopiec początkowo nie poznał głosu znachora. Pomimo to zawrócił na pięcie, uciekając od zbrojnych. Poczuł jednak, że o czymś zapomniał. Brakowało mu jakiegoś balastu. Balastu… Rudego, kwilącego balastu.
- Minkus! – krzyknął, znów zmieniając kierunek swego biegu. Wyłaniając się z zabudowań spostrzegł, że mężczyźni powoli wracali do siebie. Cała szóstka zagryzała z wściekłości zęby. Strażnik, którego kamień trafił prosto w głowę, delikatnie chwiał się na nogach, próbując złapać za swój miecz. Krew cieknąca po lewym policzku, powoli skapywała na żelazną zbroję.
Lisek siedział tam, gdzie upuścił go chłopiec. Spoglądał swymi czarnymi oczkami na wysokie monstra, które mogły go w każdej chwili wdeptać w ziemi.
- Minkus… Przepraszam cię… - Sadiel wyszeptał do futrzaka, natychmiast chwytając go w objęcia. Gdy tylko się wyprostował, strażnicy zaczęli się do niego zbliżać. Nie trzeba było żadnych nadludzkich mocy, by zgadnąć co chcieli w tamtej chwili uczynić syrianinowi. – Spróbujcie uczynić jeszcze jeden krok… - Chłopiec zacisnął zęby, mrużąc groźnie swe oczy.
Pomogło. Zbrojni stanęli nagle jak wymurowani. Swymi spojrzeniami wodzili za unoszącą się dłonią blondyna.
- Spróbujcie się ruszyć, a każdy z was przez czas najbliższy z obandażowaną głową chodzić będzie. – Powoli zaczął cofać się z powrotem pomiędzy budynki. Bardzo cieszyło go, że mężczyźni wciąż wahali się, czy opłaca się stracić zdrowie dla kilku talarów nagrody, jaką dostaliby od swych przełożonych.
Gdy tylko zniknął zbrojnym z oczu, poczuł dłoń na swym ramieniu. Miał już zakrzyknąć przeraźliwie, lecz natychmiast ukazała się przed nim twarz Durioma.
- Nie panikuj mi teraz, tylko biegiem przed siebie – pchnął go lekko w dalszy labirynt pomiędzy budowlami.
- Przed siebie? Ale gdzie? Przecież teraz wszyscy strażnicy będą mnie poszukiwać – nieomal wykrzyknął znachorowi w twarz, jakby to wszystko było jego winą.
- Nie tylko ciebie. Zapominasz, że zawsze przy tobie ja byłem?
- Ale ty nie jesteś syrianinem! Nie polują na twoją głowę!
- Uwierz mi, że kiedy i mnie złapią, to w najlepszym wypadku zabiją mnie na miejscu. Nie będą bawić się z kimś, kto pomagał w ucieczce błękitnookiemu – warknął Duriom. Po chwili westchnął głęboko, ocierając twarz dłonią. – Postarajmy się przynajmniej Minkusa odstawić w bezpieczne miejsce.
- Ale tu nie ma bezpiecznego miejsca… Strażnicy już pewnie doszli do wniosku, że to nie ja rzuciłem tym kamieniem. – Chłopiec pociągnął nosem. Starał się nie uronić choćby łzy, lecz postanowienie to okazało się aż nazbyt trudne do dotrzymania. Opuścił swą głowę i zaczął cicho pochlipywać.
Znachor miał wielką ochotę pocieszyć swojego o wiele młodszego druha, ale wiedział, że w tym momencie nie ma czasu na rozczulanie się nad sobą.
- Weź się w garść Sadielu. Zachowujesz się jak dziecko – rzekł twardo, a przynajmniej chciał aby tak to zabrzmiało.
- Ale… przecież ja jestem jeszcze dzieckiem.
- Właśnie… A dzieci nie powinny umierać. To wbrew naturze, więc jeśli tylko pozwolisz jej działać…
- To co? Uratuje nas? Nagle zawieje wiatr i przeniesie nas poza mury miasta? A może drzewa ożyją i zrobią to na własnych gałęziach?
- Daj jej szansę, Sadielu – Znachor położył dłoń na jego ramieniu. – I ruszaj biegiem prosto przed siebie. – Wskazał ręką na jedną z wąskich uliczek. – Trzymaj Minkusa przy sobie. Ja będę tuż za wami. Może po drugiej stronie miasta jest brama, przy której stoją strażnicy nie poinformowani o naszej tu obecności.
- To się nam nie uda – powtarzał wciąż młodzieniec, szykując się do ucieczki.
- Obawiam się, że masz rację… - mruknął Duriom na tyle cicho, by słowa jego nie doleciały do uszu chłopca.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Początek końca, cz. 36


Na szczęście Sadiel się nie mylił. Jak na miejską karczmę było w środku czysto, schludnie i całkiem przyjemnie. Ściany obite deskami z jasnego drewna dodawały pomieszczeniu ciepła. Promienie zachodzącego słońca wpadały przez oszklone szyby, omiatając kominek, który oczyszczono już po długim go użytkowaniu. Na jednej ze ścian wisiały dwa srebrzyste, skrzyżowane ze sobą, miecze. Tuż nad nimi sterczało rozłożyste poroże jelenia. Być może właściciel karczmy był też znakomitym myśliwym. Po prawo zawisły herby miasta i królestwa, wyszyte na kunsztownym, jedwabnym materiale. Po środku stało kilkanaście okrągłych, niewielkich, drewnianych stołów z przystawianymi do nich taboretami. Już prawie połowa miejsc została pozajmowana przez mieszkańców. Byli to zazwyczaj robotnicy wracający z ról, czy to własnych, małych pracowni. Jedynymi kobietami były tam dwie młode dziewczyny, z gracją i zwinnością przemieszczające się pomiędzy drewnianymi przeszkodami, by dostarczyć klientom ich zamówienia. Tuż przy kominku rozsiadło się kilku bardów grających na lutniach oraz innych, nieznanych chłopcu instrumentach, i wyśpiewujących pieśń wieloma głosami w jednym:

„Is Nomine Vacans
liberarit vobis ex serbitus
Is nomine vacans
reddet vobis ars magica

Movemini Vengarderis
solum locus liber mundi
Advemini custos templorum.”

Sadiel, po zajęciu jednego z wolnych miejsc i skrytym ułożeniu Minkusa pod stołem, zaczął wsłuchiwać się w słowa. Nie rozumiał tego języka, lecz sama melodia niezmiernie go urzekła.
- Bohater bez imienia uwolni was z niewoli. Bohater bez imienia przywróci wam utraconą moc. Ruszajmy do Vengardu, jedynego wolnego miejsca na świecie. Chodźmy bronić świątynie - rzekł Duriom, również skupiający swą uwagę na grajkach.
- Słucham? - Młodzieniec spojrzał na swego przyjaciela, dłonią głaskając dzikuska po małej główce.
- Tak brzmią słowa tej pieśni. Wątpię byś znał język łaciński. Przetłumaczyłem więc ją dla ciebie.
- Dzięki. Szczerze powiedziawszy myślałem, że to kolejna ballada o nieszczęśliwej miłości. Tym czasem zostałem mile zaskoczony - uśmiechnął się delikatnie.
Oparł łokieć na blacie stołu, kładąc głowę na otwartej dłoni. Zamknął oczy…
Poczuł się dziwnie… Przyjemnie… Wydawało mu się, że w jednej chwili znalazł się w zupełnie innym świecie. Świecie, gdzie istnieje prawdziwa magia, którą obudzić można wiarą we własne siły i odwagą. Czuł powiew wiatru muskający jego policzki… Widział przed sobą zarysy wielkiej budowli otoczonej gęstą mgłą. Znajdował się na niezmierzonym, porośniętym trawą, pustkowiu. Choć był sam, wiedział, że wspiera go tysiące serc. To dzięki nim czyni kolejne kroki, zbliżając się do tajemnicy, skrywanej wewnątrz tej… wieży? Niebo przybrało ciemnopomarańczową barwę… Zachód słońca… Zachód niewoli… Trawa pokornie gnie przed nim swe źdźbła. Mgła to gęstnieje, to znów rzednie wyciągając się w jego kierunku, jakby chcąc złapać go w swe zimne macki. A on kroczy dalej… On się nie podda… Nie jest przecież sam… Wszyscy pokładli w nim swe nadzieje. Nie zawiedzie ich. Nagle wielkie, czarne dłonie pojawiają się na horyzoncie. Zbliżają się ku niemu. Nie czuje jednak przerażenia. Uśmiecha się, kładąc dłonie na swej piersi. Czuje się wyzwolony… Czuje się…
- A dla ciebie, młodzieńcze? - Z dziwnego marzenia sennego wyrwał go melodyjny, kobiecy głos.
- Słucham? - Sadiel jeszcze przez chwilę miał trudności z powrotem do rzeczywistości.
- Wydaje mi się, że kubek soku jabłkowego ukoi spragnienie wędrowca - uśmiech dziewczyny wprawił go w zakłopotanie.
Była młoda i piękna. Zgrabna, wysoka, o długich blond włosach zaplecionych w gruby warkocz. Zgrabny nosek pięknie współgrał z dołeczkami w policzkach, które powstawały podczas uśmiechu. Głębokie, zielone oczy spoglądały na niego z sympatią. Przez chwilę zamierzał zsunąć z głowy kaptur, by jeszcze lepiej przyjrzeć się niewieście. Natychmiast się opanował. Skupił swój wzrok na rąbku białego fartuszka, osłaniającego beżową sukienkę przez ubrudzeniem.
- Tak… Gdybym mógł prosić… - wystękał. Czuł, że cały się rumieni. Jak dobrze, że wciąż miał zasłoniętą twarz.
- Wydaje mi się, że nie musi być tu w swym płaszczu. Jest przecież tak ciepło… Nie powinien osłaniać swojej twarzyczki. Jestem pewna, że nadała by ona blasku temu miejscu. Nasi grajkowie grają co prawda pięknie, ale… Łza się może w oku zakręcić. Gdyby tak młodzieniec zaszczycił nas radosnym uśmiechem…
Sadiel dopiero po chwili zrozumiał, że słowa te, dotyczące jego, skierowane były do Durioma.
- Przykro mi, pani. Zasady… Niedługo jednak skończy swój nowicjat i wtedy będzie mógł spokojnie kroczyć z odkrytą, uniesioną dumnie, głową.
- No cóż… Nie mnie nalegać. Za chwilę przyniosę zamówienie. Dodatkowo dorzucę coś dla liska. Pewnie głodny jest nie mniej niż wy, drodzy podróżnicy.
- Tak… Lecz… Z pieniędzmi u nas…
- Nie szkodzi. Liska wykarmimy, jak to się mówi, na koszt karczmy - zakończyła służąca, odchodząc od stolika.
- Coś ty się tak nagle pąsem oblał? - Duriom przechylił swą głowę tak, by móc spojrzeć pod kaptur nasunięty na czoło Sadiela.
- Zaskoczyła mnie…
- Zaskoczyła? Jakżeś odpłynął, to i zaskoczyła. Swoją drogą… mnie też urzekła ta pieśń.
Chłopiec przytaknął i znów zaczął głaskać swego rudego towarzysza.
- Jak tam, mały? Możesz tu posiedzieć, czy wciąż nie najlepiej czujesz się w tym otoczeniu? - mruknął na tyle cicho, by słowa te mógł usłyszeć jedynie Minkus.
„Mogę odpocząć… Tu jest fajnie… I nie czuć śmierci…”
- To bardzo się z tego powodu cieszę. Zaraz dostaniesz coś do jedzenia.
„Tak… Bo ja jestem głodny… Dawno nie jadłem.”
Nie musieli długo czekać na ciepłą strawę. Sadiel z radością zauważył, że i on otrzymał porcję świeżej pieczeni. Bał się, że będzie musiał zadowolić się wyłącznie kubkiem soku.
Dziewczyna, która odebrała od nich zamówienie, a później dostarczyła już gotowy posiłek, zasiadła przy ich stole. Podróżnicy z trudem przełykali kolejne kęsy, gdy co i rusz zatrzymywał się na nich jej wzrok.
- Nie krępujcie się. Niedawno jadłam. Chciałam się tylko zapytać dokąd zmierzacie.
- Do Malencji - odpowiedział zgodnie z prawdą znachor, pomiędzy kolejnymi kęsami mięsa.
- Do Malencji? To jeszcze długa droga przed wami.
- Wiesz pani, gdzie znajduje się to miasto?
- Nie, lecz dnia pewnego przybył do nas inny wędrowiec. Powiedział, że wiele tygodni statkiem płynął, nim z Malencji do portu w Arasusie dopłynął. A potem jeszcze kilka dni konno spędził, by do naszego miasta dotrzeć.
- Nie są to dla nas dobre wieści. Prawdą jest, że statkiem szybciej, lecz nie będziemy mieli wystarczająco talarów, by wykupić podróż drogą morską w tamte strony. Pieszo drogę tą pokonywać będziemy przez miesiące. Tym bardziej, że nie posiadamy koni.
- Wybrać się w podróż bez koni? - zdziwiła się dziewczyna. - Toż to tak jedynie zakonnicy czynią. Wy nie należycie chyba do kapturników.
- Nie… Jesteśmy znachorami. To znaczy… ja jestem, a uczeń mój zostanie nim już niedługo.
- Więc czemu wierzchowców nie posiadacie?
- Bo nam je ukradziono - do rozmowy dołączył się młodzieniec. - Cały dzień podróżowaliśmy, więc gdy nocą zmógł nas sen, nie były w stanie obudzić nas żadne hałasy. Złodzieje wykorzystali ten moment i… zabrali nam konie wraz z leżącymi nieopodal pakunkami.
- Tak… Nie dobre czasy nastały - zamyśliła się. - Do Arasusu będzie wyjeżdżał jutro nasz kowal. Nowa dostawa żelaza ma tam na niego czekać. Myślę, że zgodzi się wziąć was na swój wóz.
Sadiel początkowo ucieszył się, lecz mina Durioma przywróciła go do rzeczywistości.
- Podziękować musimy. Nie będziemy w stanie zapłacić mu za pomoc.
- Zapłacić? Przecież i tak w tamte strony jedzie. A człek to towarzyski. Wystarczy, że będziecie z nim gawędzić podczas drogi.
- A jednak nadal odmawiamy. Może i po drodze, może i raźniej… ale i problemów na głowę mu sprowadzimy.
- Jesteście już dorośli. Sami o siebie zadbać możecie, więc… Nie wiem, jakich problemów możecie mu przysporzyć.
- Potrzebujemy jedynie mapy, która doprowadzi nas do Malencji - zszedł z niewygodnego tematu znachor. - Macie tu jakiegoś kartografa?
- Tak… Jeśli będziecie mieli szczęście, jeszcze dziś go spotkacie. Powinien przybyć tu na kufel zimnego piwa. Poznacie go po… dość oryginalnym stroju - zaśmiała się cicho dziewczyna. Wzięła kawałek surowego mięsa z małej miseczki i schowała go pod stół.
Po chwili poczuła delikatne szarpanie. Lisek dopatrzył się przekąski i najwidoczniej w niej zasmakował.
- A więc będziemy czujnie przyglądać się nowym przybyszom. - Duriom uniósł do góry jeden z kącików ust.
- Mogłabym prosić, abyście czynili to nie aż tak nachalnie? Mieszkańcy naszego miasta nie lubią znajdować się w centrum czyjegoś zainteresowania.
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.
Niewiasta przytaknęła delikatnie głową i, życząc smacznego, opuściła gości.
Cała trójka mogła w spokoju spożyć pozostałą część posiłku. Gdy skończyli, zaczęli kątem oka wypatrywać kartografa. W coraz bardziej gęstniejącym tłumie nie było to proste. Nie wiedzieli też, co może oznaczać stwierdzenie „dość oryginalny strój”. Po woli skreślali kolejnych gości. Co i rusz spoglądali na dziewczynę, która kiwała jedynie przecząco głową. Mijały kolejne minuty… kwadranse… A nawet godziny…
Minkus zaczął się nudzić. Kilka razy wyskoczył spod stołu, lecz nim zauważyła go klientela karczmy, karcący wzrok Sadiela zawrócił go z powrotem pod ukrycie.
Znachor spoglądał w stronę okna. Słońce chyliło się ku zachodowi. Trzeba czym prędzej pozyskać jakąś mapę z zaznaczoną drogą prowadzącą do Malencji, i wynieść się z tego miasta. Nie mogą tracić kolejnych talarów na nocleg. Będą im potrzebne w późniejszej drodze, o ile kartograf nie wydrze od nich całego mieszka. Przez chwilę zastanowił się, czy aby nie zaoferować mieszczanom swych leczniczych umiejętności. Natychmiast jednak pokręcił głową. Prawa Cechu Znachorów zabraniały zarabiać w ten sposób na terenach podległych innym braciom po fachu.
- Trzeba się zbierać - zakończył swe przemyślenia. - Wyjdziemy za miasto i tam ognisko rozpalimy.
- Co? Chcesz kolejną noc pod gołym niebem spędzić? - wystękał Sadiel.
- A coś nie odpowiada?
- Moje plecy tego nie przetrzymają.
- To powiedz to mojemu pustemu mieszkowi. Zresztą… - mężczyzna wstał od stołu. - Jak zaczniesz własne talary zarabiać, to będziesz mógł je trwonić na co tylko zechcesz. Kilka razy wygłodniały spać pójdziesz, to może w końcu zrozumiesz, że są rzeczy mniej i bardziej ważne. Wylegiwanie się na miękkim sienniku należy do tych mniej ważnych.
Sadiel wzruszył ramionami. Nie miał ochoty na przekomarzanie się. Złapał Minkusa w ramiona, okrył go połą płaszcza i wyruszył za przyjacielem zmierzającym wprost w stronę drzwi wyjściowych z karczmy.
Gdy znaleźli się za murami miasta, usiedli pod jednym z rozłożystych drzew, których niewiele było w okolicy. Postanowili nie zaprzątać sobie głowy paleniskiem. Nie musieli gotować sobie strawy, bo najedzeni i napojeni byli wystarczająco. Ogrzanie się też nie było konieczne. Noce były coraz cieplejsze. 



Od autorki:
Nie wiem jak to wyrazić. Bo piszę to opowiadanie, piszę i piszę... i końca nie widać. Żeby nie było, że lecę zupełnie na spontana: wiem jak ma się ta historia skończyć i wiem, jak mniej więcej ma to wszystko wyglądać, ale... Eh... Boję się, że to się nigdy nie skończy. Może dlatego, że po części cholernie przyzwyczaiłam się do tej całej gromadki i... jak sobie pomyślę, że kiedyś zasiądę do kompa z tą wiedzą, że nie muszę dopisać kilku stron do przygód Sadiela, to mnie coś tak w dołku gniecie i mi się smutno robi. To chyba nie jest dobre uczucie jeśli chodzi o pisarkę-amatorkę. A może wręcz odwrotnie? Może jest to normalne uczucie?
Dlaczego to piszę? Żeby zapewnić was wszystkich, którzy to czytają, i mnie samą, że jednak to opowiadanie dąży w pewnym, wyznaczonym kierunku, a nie jest tylko zbitką kilkudziesięciu historyjek powiązanych ze sobą jedynie bohaterami i kilkoma wątkami. I -> :) , bo jakoś tak to tragicznie wszystko zabrzmiało ;)