Tupoty i szurania stały się głośne niczym rytmiczne bicie
dzwonów. W rzeczywistości były one zapewne o wiele cichsze i nie wyróżniające
się od hałasu dobiegającego z centralnego placu miasteczka, który odbijał się
od wysokich budowli i wpadał wprost do uszu chłopca. Strach wyostrza zmysły. I szkoda tylko, że nie wyostrza sił, bo tych
brakowało mu znacznie bardziej, niż lepszego słuchu.
W końcu wróg pojawił się w zasięgu jego wzroku. Sadiel
miał już rzucić w jego kierunku kamieniem, by wykorzystać efekt zaskoczenia,
ale coś mu nie pasowało. Od kiedy to strażnicy paradują w
zielono-żółto-czerwono-fioletowym czymś przypominającym krótką tunikę i
rycerskich spodniach, które wcale rycerskimi spodniami nie były, ale tylko
takie porównanie przyszło chłopcu do głowy? Jednak już po chwili to wszystko
przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, bo tuż przy dwudziestokilkuletnim
mężczyźnie o ostrzyżonych krótko włosach i pucołowatych policzkach, pojawił się
sam Duriom. Choć może nie tyle pojawił się, co został przez nieznajomego
przyprowadzony. Znachor opierał się na jego ramionach, z ledwością stawiając
kolejne kroki. Jego blada twarz błyszczała się od potu, a na zranionym ramieniu
widniał prowizoryczny opatrunek.
- To on? – spytał się nieznajomy, kiwając głową w stronę
syrianina.
Duriom powoli uniósł wzrok na Sadiela. Przez chwile
przeraźliwy ból uniemożliwił mu wydobycie jakiegokolwiek dźwięku z ust.
Zacisnął zęby oddychając głęboko.
- Uznam, że to on. – Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, jakby
cierpienie znachora nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. – Mógłbyś ściągnąć kaptur
ze swej głowy, młody?
Lekki ton, jakim operował mężczyzna, wyprowadził chłopca z
równowagi.
- Y… Ale… czemu mam odsłaniać swą twarz, panie?
- Nie wygłupiaj się, tylko ściągaj kaptur. – Twarz obcego
zmieniła się z rozświetlonej w lekko zniecierpliwioną. – Nie mam czasu na
zabawy z takimi młokosami.
- Ale ja wcale nie zamierzam się z tobą bawić, panie. –
Sadiel próbował się uśmiechnąć, ale jedyne co zdołał osiągnąć, to kwaśny
grymas.
- Młody… Idąc do swojej pracowni zauważyłem go – tu
mężczyzna wskazał głową na Durioma – leżącego na ziemi. Z trudem przekonałem go
do tego, by mi zaufał. Zresztą… nie miał
innego wyjścia. Gdyby postąpił inaczej, mógłby tam leżeć nadal i powoli
odchodzić z tego świata, chyba, żeby wcześniej odnaleźli go strażnicy. Tak czy inaczej,
zgodził się, bym go wziął do siebie. Poinformował mnie jednak, że nie jest
stąd, że jest wędrowcem i razem ze swym uczniem wędruje po królestwach, by
posiąść nową wiedzę. Jestem jednym z ważniejszych ludzi w tym mieście i wiem o
wszystkim, co na jego terenie się wyprawia. Wiem więc, że wczorajszego dnia
przybyła do nas dwójka wędrowców. Dziś dodatkowo poinformowano mnie, że jeden z
nich jest syrianinem. Dodałem sobie dwa do dwóch i... - Obcy spojrzał znacząco
na Sadiela.
"I? - pomyślał chłopiec. - To, że jesteś obeznany w
sytuacji nie oznacza, że mam ci robotę ułatwiać. Nie dostaniesz mnie, a i
Durioma odbiję... I nie powstrzymam się przed użyciem siły." - Kilka razy
podrzucił kamień do góry, mrużąc przy tym oczy.
- Chcesz mnie zaatakować? - mężczyzna wybuchnął gromkim
śmiechem.
Sadiel cofnął się kilka kroków, oglądając się dookoła. Może
i z jednym wrogiem miał szansę, ale jeśli dołączą do niego strażnicy, szansa ta
drastycznie zmaleje.
- Nie rozglądaj się tak. Straż została odwołana.
- Co? - wybuchnął chłopiec, po chwili milknąc, przybierając
ponownie groźny wyraz twarzy.
- Powiedziałem im, żeby odeszli. To jak? Zaufasz mi i
pokażesz swoją twarz?
Syrianin spojrzał na znachora, który cały mokry był od potu
towarzyszącego przeraźliwemu bólowi. Mężczyzna coraz częściej zaciskał zęby,
chwytając się wolną ręką wpół. Blada twarz przeraziła młodzieńca. I chyba to
zaważyło na podjęciu takiej a nie innej decyzji.
- A co chcesz z nami zrobić?
- Przede wszystkim chcę wam pomóc.
- Pomóc w czym? W dostaniu się do niewoli?
- Gdybym chciał was oddać w ręce Tych-O-Których-Myślisz, nie
stałbym tu teraz i nie konwersował z tobą.
- Kim ty w ogóle jesteś? - Sadiel, choć chciał mu zaufać,
wciąż wahał się. Jego przyjaciel wciąż powtarzał, by on stał się bardziej
odpowiedzialny i ostrożny. Więc jest ostrożny. Jeśli ten przybysz ma względem
nich złe zamiary, w końcu wybuchnie i pokaże swe prawdziwe oblicze. Jeśli jego
zamiary są czyste, będzie nadal spokojnie odpowiadał na jego pytania.
- Mam na imię Tiriam i jestem miastowym kartografem. Jedynym
kartografem w obrębie bliższej i dalszej okolicy i może dlatego jestem tu tak
bardzo ceniony. Budynek do którego stoisz tyłem, i kilka kolejnych, są moimi
pracowniami. Jeśli się zgodzisz, ulokuję
was w jednej z nich i spróbuję znaleźć jakiegoś znachora. Twój Mistrz wygląda
kiepsko.
- Mój Mistrz jest znachorem... Sam sobie da radę - oburzył
sie Syrianin. Nie chciał też, by jakiś obcy mężczyzna opiekował się Duriomem.
Zamiast poprawić jego stan zdrowia, mógłby je jeszcze bardziej pogorszyć. A
potem zwołał by straże i razem obezwładnili chłopca, by następnie oddać go
Sprzymierzeńcom. A Sprzymierzeńcy zakuliby młodego w kajdany i męczyli długie
dni i noce, by tylko pokazał na co go stać. A on by nie pokazał, bo przecież
nie potrafi korzystać ze swych sił, nawet gdyby go torturowano. A oni by go
dręczyli, męczyli i katowali, aż wyzionąłby ducha…
- Znasz powiedzenie: szewc bez butów chodzi? – Kartograf
przerwał tok jego myśli. - Otóż twój Mistrz sam siebie by nie wyleczył nawet
wtedy, gdyby nie był w tak opłakanym stanie.
- Ale jak znachor przyjdzie i mnie zobaczy, to mnie
Sprzymierzeńcom odda i... - dopiero po chwili zrozumiał, że tymi oto słowami
upewnił go, że oto stoi przed nim błękitnooki.
Tiriam jednak nie dał po sobie poznać, że otrzymał
upragnioną odpowiedź. Zamiast tego powoli ruszył przed siebie, nieomal ciągnąc
wspartego na nim Durioma.
- A kto powiedział, że on ma ciebie widzieć. Jak już
mówiłem, mam tu kilka swoich pracowni. Na czas odwiedzin znachora ulokuję cię w
innym budynku.
Sadiel zaczął człapać za nim, nadal zastanawiając się, czy
postępuje właściwie. Pocieszał się tym, że sam Duriom zaufał mężczyźnie, więc
czemu on miałby tego nie uczynić.
Durioma położono na sienniku, który służył kartografowi, gdy
z powodu zleconej pracy przesiadywał w swej pracowni przez całe dnie i noce, i
nie opłacało mu się wracać do swej posiadłości tylko po to, by z rana znów
biegnąć do swych obowiązków.
Sama pracownia wyglądała jak... pracownia. Było to zaledwie
dwupiętrowe pomieszczenie. Pomieszczenie, ponieważ wyższe piętro przypominało
raczej drewniany balkon niż oddzielną powierzchnię. Nie było tam żadnych
niepotrzebnych wstawek, mebli czy innych bibelotów. Wszystkie ściany, prócz tej
na której znajdowało się okno, zastawione były wysokimi regałami wypełnionymi
po brzegi zwojami papieru. Gdzie nie gdzie leżały grube tomiszcza obsypane
kurzem. Na samym środku stał wielki, drewniany stół poobstawiany czystymi
kartami papieru i kilkoma słoiczkami, w których znajdowały się różnokolorowe
tusze. Kilka gęsich piór leżało na ziemi, czekając tylko na to, aż ktoś je
podniesie i wykorzysta do przeznaczonej dla nich pracy. Tuż pod oknem znajdował
się siennik: wielki wór wypełniony pierzem, przykryty ciepłym, wełnianym kocem.
Duriom, gdy tylko znalazł się na nim, zaczął drżeć, a jego serce
nieomal nie wyrwało się na zewnątrz piersi. Jego usta zaczęły trząść się delikatnie,
by po chwili zacząć ruszać się niczym przy wypowiadaniu słów.
Sadiel natychmiast przyłożył ucho do jego ust.
- Zimno... - wyszeptał znachor.
Tiriam, jakby czytając w jego myślach, natychmiast okrył go
grubym pledem. Spojrzał przy tym kątem oka na chłopca.
- Nadal uważasz, że znachor nie jest mu potrzebny?
Młodzieniec odsunął się pod sam regał. Opuścił swą głowę.
- Ale jeśli coś mu się stanie...
- Jeśli nie przyprowadzę tu pomocy, to na pewno stanie mu
się coś złego. Nie masz nic do stracenia.
- A więc dobrze. Sprowadź tu kogo chcesz, ale proszę cię...
- tu Sadiel spojrzał wprost w oczy Tiriama. - Jeśli chcesz nas wydać w ręce
Sprzymierzeńców lub Wybawców, to powiedz to teraz. Nie rób mi złudnych nadziei
na to, że wyjdziemy stąd cało.
- Nie rozczulaj mi się tu. Nie będę ci powtarzał w kółko, że
jestem waszym przyjacielem, bo widać że nie wiele ci dają moje słowa. Poza tym,
nie zatrzymuję cię tu. Droga wolna. - Mężczyzna wskazał dłonią w stronę drzwi.
- Uciekaj. Ja i tak zajmę się twoim Mistrzem. Jeśli ciebie straż złapie gdzieś
po drodze, to już nie moja wina. Ale jeśli on mi tu umrze, to moje sumienie
zostanie raz na zawsze splamione. A na to z pewnością nie pozwolę.
Sadiel czekał w drugiej pracowni Tiriama, która była
bliźniaczo podobna do poprzedniej. Nawet i tu pióra leżały na ziemi, a pod
oknem siennik zachęcał chłopca do ułożenia na nim swego ciała. Ale chłopiec nie
myślał o tym, nie teraz, gdy niedaleko jego przyjaciel walczy z chorobą.
Chorobą... Ciekaw był co było jej przyczyną. Przecież oboje
pili tą samą wodę, jedli te same posiłki, spali w tym samym miejscu i oddychali
tym samym powietrzem. Czyżby to przez tą strzałę? Może poważnie go
zraniła. A może... może była zatruta...
tak samo jak sztylet, który ugodził go tamtej koszmarnej nocy. Duriom sam
mówił, że trucizna nieomal nie uśmierciła chłopca. Pewnie strzała ta
przeznaczona była dla niego. Miała ona raz na zawsze usunąć go z tego świata, a
to by oznaczało, że Wybawiciele są znów na jego tropie. W każdej chwili mogą po
raz kolejny uderzyć. Nawet teraz. Sadiel zapobiegawczo cofnął się w sam kąt
pomieszczenia, z dala od okna.
Jeśli oni wiedzą, że tu jest, a z pewnością o tym wiedzą,
mogą szybko go pojmać. Wystarczy, że sterczeć będą przy bramie prowadzącej poza
mury miasta. Wystarczy jedna strzała wysłana w jego kierunku z korony drzewa,
gdy wychodzić będzie z miasta, aby osiągnęli swój cel... O ile nie uprzedzą ich
strażnicy.
Ah... Ileż on by dał, by choć jeden dzień przeżyć bez
ciągłego zamartwiania się o własne bezpieczeństwo. Zresztą... nie tylko własne.
Wciąż zastanawia się, co dzieje się ze Strzałą, gdzie jest Minkus i czy Duriom
wyzdrowieje. Ukucnął i oparł się o regał. Westchnął głęboko. Poczuł się
samotny. Znowu... Ale teraz nie miał przy sobie nikogo, komu ufał. Nawet
Minkusa. A co jeśli Duriom umrze? Co jeśli kartograf przyjdzie do niego i
powie, że dla jego Mistrza nie ma już żadnego ratunku? Nie... Cały czas to
samo... Ten strach... Ta niepewność. Nie wytrzyma tego... Kiedyś tego nie
wytrzyma i...
Poczuł drżenie. Spojrzał przed siebie. Z jednego z regałów
spadło kilka zwojów. Naczyńka wypełnione inkaustem przesunęły się na sam skraj
stołu.
"Czyżbym to ja to uczynił...? A któżby inny." -
prychnął w myślach.
O co więc chodzi z tą jego mocą? Dlaczego używa jej wtedy,
gdy tak na prawdę nie jest tego świadom?
- Niech się trzęsie... - mruknął cicho, wpatrując się w
przeciwległe regały. - Niech się trzęsie...
Nic się jednak nie działo.
- No niech zadrży... Tyko tak odrobinę... - próbował skupić
się z całych sił na określonym przez siebie celu. Ale na nic jego starania.
Nawet pyłek kurzu nie zleciał na podłogę.
Więc nawet tego nie potrafi. I on ma zbawić swój ród? Jak? Czym? Swoją nieudolnością? Swoim pechem?
Swoją słabością? Może wrogowie umrą ze śmiechu na jego widok.
Jak bardzo chciał, aby choć jeszcze raz stanął przy nim
Mistrz. On z pewnością znalazłby wyjście z tej trudnej sytuacji. Powiedziałby
wtedy kilka słów i wszystko nagle stałoby się jasne. Chociaż... dlaczego
starzec uczył go tylko, jak się ukrywać i bronić się? Dlaczego nie pokazał mu,
jak walczyć? Że niby nie można nastawać na życie innej istoty? A dlaczego by
nie, skoro wszyscy w około się zabijają. Jak to mówią: "Jeśli wchodzisz
między wrony, musisz krakać jak i one". Dlatego i on sam powinien wreszcie
pokazać światu, że potrafi nie tylko chować się pod swym płaszczem, ale też
walczyć z uniesioną głową.
Pomimo tych myśli, wiedział, że nigdy nie przebiłby
sztyletem człowieka, syrianina czy choćby małego liska.
Bo tak nauczył go Mistrz.
Gdy znachor opuścił budynek, w którym przebywał Duriom,
kartograf natychmiast sprowadził do niego Sadiela.
Duriom spał na posłaniu. Jego lewa ręką spoczywała opatrzona
na kocu. O dziwo druga ręka również była obandażowana w miejscu łokcia.
Chłopiec spojrzał pytająco na Tiriama.
- Twój Mistrz jest w ciężkim stanie - odpowiedział
mężczyzna. - Rana na jego ramieniu uczyniona była zatrutym przedmiotem.
- Strzałą - poprawił go Sadiel.
- Tak... Strzałą. Znachor musiał podać mu lek bezpośrednio
do krwi, inaczej nic by nie zdziałał. Stąd ten bandaż na zdrowym ręku. Nie
wiadomo jednak, jak długo potrwa jego powrót do zdrowia. Trucizna ta jest
bardzo silna. Tak silna, że zabrania się używania jej przez strażników. Jest
też bardzo kosztowna, a to oznacza, że nie posiada jej zwykły mieszczanin czy
chłop. Wiesz, co to oznacza?
- Że to była strzała wystrzelona z łuku Sprzymierzeńca?
- Raczej z łuku Wybawiciela. Sprzymierzeniec chciałby mieć
cię całego i w miarę zdrowego. Nie zafundowałby ci tak pokaźnej dawki tej
śmierdzącej substancji.
- Jeśli chodzi o mnie, to nie widzę różnicy między strzałą
wysłaną w moim kierunku przez członka jednej lub drugiej grupy, panie.
- A dla mnie ma to wielką różnicę. Jestem, jakby to
powiedzieć, dowódcą tutejszej gromady Wybawicieli.
Sadiel pobladł natychmiast.
"Wiedziałem... Wiedziałem!" - krzyczał w swej
duszy. Miał już zamiar rzucić się na mężczyznę, by go ogłuszyć i zdobyć czas na
wyciągnięcie z budynku Durioma, ale kartograf położył dłoń na jego ramieniu i
spojrzał mu prosto w oczy, nieomal go hipnotyzując.
- Nie bój się... Nie zamierzam cię oddać w łapska swych
podwładnych. Właśnie dzięki temu, że jestem ich dowódcą, mogę pomagać takim jak
ty. Co prawda, ostatnio nie wiele mam
możliwości ocalenia jakiegoś syrianina. Większość z was już dawno umarła,
siedzi w niewoli u Sprzymierzeńców, bądź ten ukrywa się w lasach lub bogowie
wiedzą gdzie. Ale gdy już któryś z was
pojawia się tutaj, natychmiast próbuję do niego dotrzeć, by mu pomóc. A jeśli
pierwsi dopadną go moi wojacy... Wtedy jest trochę kręcenia, naciągania prawdy
i ukrywania, lecz w większości przypadków wychodzimy na swoje. Tak czy inaczej… - Mężczyzna poprawił okrycie
leżące na Duriomie. – Dopóki twój znachor nie wyzdrowieje, będziesz musiał
zostać tutaj. Oczywiście na czas wizyty miejskiego znachora będę przeprowadzał
cię do sąsiedniej pracowni.
- A jak długo to wszystko będzie trwało?
- Już ci mówiłem, że nie mam pojęcia. Bogowie raczą
wiedzieć. Ty na ten moment módl się, aby Mistrz twój siły nabrał do walki o swe
życie.
- Bogowie? – Sadiel uśmiechnął się kwaśno. – Jeśli
rzeczywiście istnieją, to i tak nie zwracają uwagi na mnie i na moje modlitwy.
Duriom stęknął z bólu nie budząc się nawet przy tym.
- Ale czemu i mojego przyjaciela opuszczają… - westchnął
chłopiec, siadając na krześle ustawionym tuż przy posłaniu na którym leżał
znachor.