poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Przeciw Ciemności. Ziemska Walka. Cz. 1

To tak, żeby nie było, że zapomniałam o tych aniołolubnych czytelnikach :)


- Dziękuję ci za wszystko, mój przyjacielu. Gdyby nie ty, już dawno gniłbym w lochach. Już nie długo będziesz mógł zostać moim najbliższym doradcą. Minie kilka dni, a banda idiotów mająca czelność nazywać się moimi przyjaciółmi powybija się nawzajem. Nie mogę pozwolić, by stało za mną stado hien, które pod powłoczką potulnych baranków szykują stryczek na moją szyję. - Asmodeusz zasiadywał na tronie, który kiedyś należał do Lucyfera.

Początkowo chciał go odrobinę przerobić. Ostatecznie zrezygnował z tego posunięcia. W sumie... Lucyfer, jaki by nie był, miał całkiem dobry gust. Poza tym ten właśnie tron oznaczał w królestwie pełną władzę. Nie powinno się od razu dokonywać tak istotnych zmian. Dla niego samego byłaby to niegroźna przeróbka, ale ten cały pomiot, który szlaja się w zapluskwionych norach Głębi mógłby odebrać to jako napaść na ich... niemalże świętość.
Czarnowłosy Anioł stojący tuż przed Zgniłym Chłopcem delikatnie skinął głową, uśmiechając się szyderczo. Nie było to jednak szyderstwo przeznaczone dla demona, a dla jego prawowitych zwierzchników bożego wysłannika.
"Prawowitych – mruknął Anioł. - Do czasu".
- Służenie tobie, Panie, jest dla mnie prawdziwą przyjemnością.
- A, powiedz mi... nie boisz się, że twój dowódca cię rozgryzie?
- Nie... On zbyt zajęty jest warczeniem na Raguela. Założę się, że gdybym zaczął wynosić plany wojenne tuż pod jego nosem, grając przy tym na trąbie, on i tak by mnie nie zauważył. A jeśli nawet, to tylko poprosiłby mnie, abym przypadkiem nie pobrudził tych wszystkich papierów.
- Tak mówisz? To może pewnego dnia przemycisz dla mnie kilka tych drogocennych zwoi.
- Co tylko rozkażesz, Panie... - Anioł skłonił się po raz drugi.
Asmodeusz zamyślił się. Nie był to głupi pomysł, ale... Michał nie był wcale ani lekkomyślny, ani ślepy. Ten zdrajczyk aż nazbyt niedocenia tego Archanioła. Właśnie teraz powinni trzymać się na baczności. Jeden fałszywy ruch, a wszelkie podejrzenia przeniosą się z Raguela na właśnie tego doradcę wojennego sił niebiańskich. I to wszystko zaważyło na decyzji Zgniłego Chłopca. Czarnowłosy rozmówca nie stanie się jego prawą ręką. Nie chce, aby stał przy nim ktoś, kto postępuje tak lekkomyślnie.
- Jeśli rozkażę. A na razie możesz wracać do siebie. I bądź ostrożny. Jesteś jedyną szansą na wygranie tej wojny bez większych strat po naszej stronie. Nie chciałbym ciebie stracić. - Spojrzał na Anioła. Wiedział, że jego informator poczuł się w tej chwili kimś ważnym. Uważa, że sam Władca Piekieł się o niego troszczy i sam Władca Piekieł nie zamierzał go wyprowadzić z tego błędu, bo mile połechtany w ego podwładny, to oddany podwładny.
- Powtarzam ci, Panie, że nie ma obaw, by Michał zaczął cokolwiek podejrzewać.
- A jednak nalegam. Ostrożności nigdy za wiele.
Anioł przez chwilę miał zamiar nadal bronić swego zdania. Musiał jednak odpuścić. Wiedział dobrze, jakie jest jego miejsce w tej hierarchii i wiedział też, co może się stać, gdyby zachciało mu się wdrapać na sam szczyt tej piramidy. Skłonił się więc po raz ostatni i wyszedł z sali.
Asmodeusz odczekał chwilę po zamknięciu się wrót. Spoglądał na drewniane przejście jakby to w nim wyszukiwał proroctw na najbliższe setki lat. Zmrużył delikatnie swe oczy. Machnął dłonią, w której po chwili pojawiła się kiść słodkiego, zielonego winogrona. Przez chwilę zatęsknił za czasami, kiedy te małe kuleczki wkładały mu do buzi piękne, zgrabne Upadłe. Co prawda było to zaledwie kilka lat wcześniej, ale dla kogoś uzależnionego od tego typu wygód, jest to nieomal wieczność. Uśmiechnął się do siebie.
Po chwili oprzytomniał. Nie był to odpowiedni moment na rozpamiętywanie starych, dobrych czasów. Sam przecież chciał zostać władcą Piekieł. Wiedział dobrze z czym to się wiąże. O dziwo większa władza wiązała się z mniejszą swobodą. Nie mógł już korzystać z cielesnych przyjemności związanych z obcowaniem płci przeciwnej, nie mógł wyruszać na kilkudniowe wypady na Ziemię, nie mógł opiekować się swym ogrodem, który wymagał od niego zbyt wiele czasu... Zaczął zastanawiać się, czy to wszystko było dobrym pomysłem. Czy nie lepiej było zostawić Lucyfera żywego, by to on brudził się w tym całym bagnie. I ostatecznie doszedł do wniosku, że... postąpił słusznie. Może i jego życie przestało być tak beztroskie jak wcześniej, ale teraz mógł jednym skinieniem ręki uśmiercić każdego Upadłego, ba, mógł uśmiercić tym gestem całe gromady swych poddanych i nikt nie mógłby mieć do niego pretensji, bo i on wtedy znalazłby się w tej nieszczęsnej grupie.
To znaczy, że ta cała afera z Lucyferem nie była złym posunięciem. Więc może i dalsze jego poczynania też przyniosą mu wiele dobrego. Jak to mówią: bez ryzyka nie ma zabawy.
- A więc bawimy się dalej... - mruknął do siebie, szczerząc złowieszczo swe zęby.
Jakby na zawołanie, tuż przed nim, na kamiennej posadzce usiadł dorodny, czarny kruk. Ptak pojawił się z nikąd, a przynajmniej Asmodeusz nie widział przez jaką dziurę dostało się tam to ptaszysko. Kruk spoglądał swymi czarnymi, małymi oczkami na Władcę Piekieł, przekrzywiając jedynie nieznacznie swój łepek, jakby chciał przejrzeć myśli upadłego na wylot.
Władca Głębi wyciągnął swą głowę do przodu, mrużąc oczy i przyglądając się z zaciekawieniem temu tajemniczemu okazowi. Uniósł do góry prawą brew.
- Taś, taś... - zawołał. Nie chciał przywoływać kruka, poza tym był pewien, że w akurat taki sposób nie przywołuje się tego typu ptaków. Ale wolał to niż bezsensowne wgapianie się w czarnego skrzydlatego. - A tak poza tym, to odkąd na tym świecie kruki istnieją?
- Odkąd zaprasza się samego Cienia w swoje progi. - Po sali rozległ się tajemniczy, lekko stłumiony, męski głos. - Unisie... Natychmiast do mnie.
Wielkie, czarne ptaszysko zniknęło w półmroku jednego z rogów sali.
Asmodeusz nieomal natychmiast poczuł zimno ogarniające jego ciało. Nie był z tego powodu szczęśliwy. Nikt nie miał prawa wpływać na niego w taki sposób. Nikt! A jednak organizm jego sam ukazywał strach. Skurcz w okolicach brzucha, pot na czole i... i szybszy oddech.
- Mortusie... - Upadły postarał się przyjąć lekceważącą postawę. - Szybko przybyłeś na moje wezwanie. - Po chwili dodał już z wyczuwalnym napięciem w głosie - Od jak dawna tu jesteś?
- Wystarczająco, by podsłuchać co nie co. Ale nie bój się. Nie będę cię szantażował. Przybyłem oddać pokłon nowemu władcy Piekieł. - Istota o wysokiej, szczupłej sylwetce, otulona długim, czarnym płaszczem, pojawiła się nagle w rogu sali. Nieomalże wypłynęła z cienia.
"Z cienia... - pomyślał Asmodeusz uśmiechając się półgębkiem. - Wiadomo już, czemu każe tak na siebie mówić."
- Nowemu władcy? O ile mi wiadomo, ty nie należysz pod moją władzę. Odkąd pamiętam tułasz się po naszym świecie i wykonujesz zlecenia, których nie podjęłaby się żadna inna istota.
- Bo te "inne istoty" są słabe.
- A ty taki nie jesteś?
Mortus podszedł bliżej do Asmodeusza. Pomimo to udało się dostrzec jedynie szelmowski uśmiech spod naciągniętego na oczy kaptura. Było to znakiem, że Upadły sam powinien odpowiedzieć sobie na zadane pytanie.
Asmodeusz westchnął tylko. Nie chciał zatrudniać do tej roboty demona, ale tylko demon był wstanie uczynić to, czego nie mogłaby uczynić żadna inna istota. Musiał więc zacisnąć pięści i udawać, że ta cała zabawa była mu jak najbardziej na rękę.
- Słyszałem, że to przez tą waszą odwagę i nadanielską siłę jesteście gatunkiem zagrożonym.
Mógłby przysiąc, że w tym samym momencie kąciki ust Mortusa leciutko zadrżały.
- Może więc przejdziemy do interesów, dopóki jeszcze przynajmniej jeden przedstawiciel tego gatunku żyje i stoi przed tobą w całkiem dobrym stanie - rzekł spokojnie przybyły.
- Jeśli taka twa wola. - Władca Głębi odetchnął z ulgą. A więc i demony mają słabe punkty, które można wykorzystać przeciwko nim. Trzeba to zapamiętać. - Wezwałem cię tutaj, by prosić cię o pomoc.
- O pomoc? - Przybysz po raz kolejny uśmiechnął się półgębkiem. - Czyżby wielki Asmodeusz miał jakieś problemy ze swymi poddanymi? A może jego najbliżsi doradcy zaczynają pokazywać swoją prawdziwą naturę, tak odległą od natury potulnego baranka?
- Nie zgadłeś, mój przyjacielu.
- O... I pokorny Mortus awansował na przyjaciela. Chyba nie będę potrafił ci odmówić. - skłonił się nisko, acz ironicznie.
- Też tak myślę, lecz moim zdaniem inna tego jest przyczyna.
- Zamieniam się w słuch.
- Jeśli wykonasz moje polecenie, twoja tułaczka skończy się raz na zawsze. - Asmodeusz wypowiedział te słowa lekkim tonem. Zauważył, że demon zbliżył delikatnie swą głowę w jego kierunku, tak jakby chciał lepiej usłyszeć dalsze słowa. - Będziesz mógł zasiąść na tym tronie, na którym ja teraz zasiadam.
Cisza, która zapanowała w sali, miała w sobie coś niepokojącego. Tak jakby wulkan w ciszy przygotowywał się do wielkiego wybuchu. Gdyby w Głębi istniały muchy, to może tylko je byłoby słychać. A może i nie...
- Uważasz - Demon powrócił do swej pierwotnej postawy - że za jakiś marny stołeczek wykonam twoje polecenie? Nie za bardzo się cenisz?
- Nie o to chodzi, czy ja się cenie i w jaki sposób. Po prostu wiem, że poniekąd zadanie, przed którym staniesz, sprawi ci wiele radości. Ta posiadłość i te tereny do władania, będą tylko małym do tego dodatkiem.
- Więc słucham twoich wytycznych. - Mortus wiedział, że wysłuchanie tego, co ma mu do powiedzenia Asmodeusz, nie równa się wcale z zapewnieniem o podjęciu wyzwania.

                                *      *     *
  
- I znów będziemy czekać, aż ten zgniłek uczyni kolejny krok? Przecież... Znów pokazujemy mu, że jest ponad nami! Jesteśmy obrońcami Królestwa Niebieskiego, czy tylko pozorantami?!
- Tak na dobrą sprawę, to tylko ty, Misiu, jesteś obrońcą królestwa i twoi rycerze - rzekł Rafael, wciąż zastanawiając się nad przyszłymi losami malca.
Sam zakończyłby już to całe zebranie. I tak już do niczego nowego nie dojdą, a zamiast siedzieć na tyłkach, mogliby zapewnić jaką-taką przyszłość Estachielowi. Wiedział, że tak samo uważa Gabryjel, ale gdy tylko chłopiec zszedł z jego oczu, Regent znów stał się jedynie bojaźliwym Archaniołem.
- Ale co ja sam mogę zrobić? Bez waszej zgody mogę co najwyżej urządzić ćwiczenia przy murach Piekieł i modlić się, by Upadli przestraszyli się na śmierć na nasz widok.
Anioł Skruchy miał już coś odpowiedzieć, ale Michał wycelował w jego stronę palcem wskazującym i wysyczał przez zęby:
- Spróbuj tylko, a zawlokę cię na plac ćwiczebny, przywiążę cię do pala zamiast worka treningowego i rozkażę swoim żołnierzom podszkolić się na tobie!
- Ale o co ci chodzi? - Uriel przybrał zaskoczoną minę.
- Już ty wiesz dobrze, o co.
- Jeśli zaczniemy bawić się z Asmodeuszem w tą jego grę od siedmiu boleści, to powybijamy się nawzajem. - Rafael podszedł do wielkiego okna, za którym roztaczał się widok na Rajski Ogród. Spojrzał przed siebie. W czasie zachodu słońca teren ten wyglądał przepięknie, jakby wszystkie rośliny, włącznie z najmniejszymi źdźbłami trawy, obsypane zostały złotym pyłem. Niebo zdawało się być okryte jedwabnym, ciemnopomarańczowym szalem, które delikatnie falowało na ledwie wyczuwalnym wietrze. Grupa małych aniołków biegała pomiędzy drzewami, śmiejąc się beztrosko. Bóg potrafił stworzyć tak piękny krajobraz, a Upadli potrafiliby je bez problemu zniszczyć. - Dla Lucyfera jednostka jeszcze coś znaczyła. Dla Zgniłego Chłopca znaczy mniej niż ziarenko piasku. Dlatego nie cofnie się nawet przed wysłaniem wszystkich swych poddanych na bój z nami.
- Przecież i my mamy niezliczone rzesze Aniołów. Jeśli będzie taka potrzeba, rozdamy każdemu z nich miecz i pokażemy jak nim walczyć.
- I poślemy ich wszystkich na śmierć.
- Każda wojna wymaga poświęceń - nie dawał za wygraną Michał.
- Miliardy poświęceń - do rozmowy dołączył się Gabryjel. - O ile Upadli nie będą mieli żadnych skrupułów by zatopić swe oręża w ciałach naszych wojaków, o tyle wciągnięte do wojsk Anioły... Dla nich Głębianie są nadal braćmi, a braci się nie zabija.
- Jeśli poczują na swych karkach zimno ostrza, ich światopogląd radykalnie się zmieni.
- Nie możesz być tego pewien.
- A jednak jestem, więc uważam, że...
- Nie będziemy organizować żadnej armii ze zwykłych Aniołów, Misiek. - Uriel wstał ze swego krzesła, kładąc dłonie na blacie stołu i spoglądając po twarzach zebranych. Widać było, że chciał nadać tej chwili podniosłości. - Wystarczy, że sprowadzimy Boga z powrotem.
Trzy pary oczu spojrzały się na niego. Nikt nie wiedział jak zareagować na zaistniałą sytuację. Każdy myślał już nad tym rozwiązaniem, a jednak... Jednak, choć ustalony byłby cel, nie było żadnej drogi, która do tego celu wiedzby mogła. Bo i jak? Nie zstąpią na ziemię i nie wezmą Boga od tak do Królestwa Niebieskiego. Nie daliby rady go nawet odszukać, jeśli Pan wyzbył się całej swej Boskości. A jeśli i to jakimś cudem by się udało, to nie wiadomo by było, czy dzięki swej sile przenieśliby go do swego świata. A gdyby ktoś to zauważył? Kolejne wniebowzięcie? Taki czyn miał być przeznaczony dla Jezusa i jego matki. Musieliby potem odkręcić tą całą sytuację. Nie... Za dużo problemów by z tego wynikło. Dlaczego więc Uriel sam do tego nie doszedł?
- To się nie uda, Urielu. - Z szoku ocknął się Rafael.
- A dlaczegoby nie? Sprawdzaliście to rozwiązanie?
- Nie, ale nie trzeba tego robić, by wiedzieć, czym może się to zakończyć.
- A czym takim? Znów przewagę zdobędziemy nad Upadłymi.
- Ty na prawdę nie widzisz, ile komplikacji może wystąpić podczas takiego przedsięwzięcia? - Michał ściągnął brwi. Chciał po raz kolejny uderzyć pięścią w stół, lecz w ostatniej chwili się powstrzymał.
- Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Ale chyba lepsze takie wyjście, niż rzeź o której moglibyśmy wspominać przez kolejne milenia, oczywiście pod warunkiem, że byśmy ją przeżyli.
- Ale to nie jest takie proste... Nie zstąpisz po prostu na ziemię i nie weźmiesz Boga od tak, jak jakiegoś niesfornego aniołka.
- Bo? - Uriel uniósł swoje brwi.
- Bo Boga widać! - warkną Michał, zdenerwowany tą całą sytuacją. Choć gdyby tak spojrzeć na to z boku, to Michał rzadko kiedy nie był wściekły. - Nie weźmiesz go z powrotem do Królestwa Niebieskiego, bo w naszych planach nie ma kolejnego wniebowzięcia i to w dodatku człowieka, który dla innych ludzi z pewnością nie wiele ma z nami wspólnego.
- O ludzi wam chodzi? - Prychnął Uriel, nadal szczerząc swoje zęby. - Zrobimy to w nocy.
- W nocy! - Dowódca wojsk anielskich popukał się palcem w czoło.
- W sumie... Może to nie jest najgłupszy pomysł. - Siła Boga zmarszczył delikatnie swoje czoło. Widać było, że zaczynają pracować trybiki w jego głowie. - Musielibyśmy go tylko odnaleźć.
- Tylko odnaleźć... - Rafael odwrócił się do pozostałych Archaniołów. Westchnął głęboko spoglądając po zebranych. - Nie będzie to proste. Już raz próbowaliśmy go przecież odszukać. I na nic nasze starania. Bóg porzucił całą swoją moc... Tylko dzięki niej mogliśmy mieć z Nim jakieś połączenie. Teraz... teraz może On być wszędzie, na całej ziemi. Tylko Metatron mógłby go odszukać i to tylko jeśli Bóg nie zmienił też swego wyglądu.
Gabryjel opuścił swą głowę, zamykając oczy. Widać było, że za wszelką cenę stara się, by nie uronić łzy. Wciąż pamiętał tamtą chwilę, gdy dowiedział się, co uczynił Głos Boży. Obwiniał się wtedy za całe to zajście. Mógł przecież okazać swemu bratu choć odrobinę czułości. Metatron źle postąpił, tego nie można było podważyć, ale przecież był dzieckiem Bożym i jako takie zasługiwało na nieograniczoną miłość. Ale jak wybaczyć komuś, kto oszukiwał swych przyjaciół i doprowadził do śmierci Lucyfera? Przecież Gabryjel nie jest Bogiem... Nie potrafi wybaczać aż tak wielkich przewinień.
- Czyli jedynym możliwym wyjściem jest urządzenie Upadlakom apokalipsy, o jakiej w najgorszych koszmarach nie śnili - rozpromienił się Michał. Już od dawna nosił się z tym zamiarem, ale żaden z braci go nie popierał. Może w momencie, gdy wszystkie inne pomysły okażą się bezsensowne, staną za nim murem i wszystko w końcu wróci do porządku. O ile jakikolwiek porządek jest możliwy, bo jeśli Bóg już nigdy więcej nie pojawi się w swym zamku, to on sam, Archanioł Michał, Regent Światła, wraz z Urielem - pierwszym błaznem Królestwa Jasności, Gabryjelem - największym trzęsityłkiem świata i Rafaelem - Pierwszą Pomocą Medyczną i Zadkielem- Anielskim Urzędasem, nie będzie w stanie zawładnąć tymi wszystkimi aniołami, które wcześniej czy później dojdą do wniosku, że wojna z Upadłymi nie była najlepszym posunięciem, bo to przecież bracia... Upadli, ale bracia. Choć gdyby tak dać amnestię tym, którzy będą żałować swoich występków przeciw Jasności...? Nie. Każdy staje się potulny, gdy miecz nad jego karkiem wisi. A gdy miecz zostaje odsunięty i w kąt odstawiony, wtedy znów ostre kły i pazury się pokazuje. Nie z nim te numery. Ktoś kto raz odwrócił się przeciw Bogu, bez problemu uczyni to i po raz kolejny. Trzeba być twardym. Inaczej świat może cię zdeptać niczym zgniłą śliwkę.
- Czasami mi się wydaje, Michale - westchnął Anioł Uzdrowień - że ty masz tylko jedno lekarstwo na wszystkie dolegliwości życia. I tym lekarstwem jest przemoc.
- Jeśli chodzi o Upadłych, to... rzeczywiście uważam, że najlepiej byłoby po prostu ponabijać ich na drewniane pale i patrzeć jak im wykałaczki nosami wylatują.
Uriel na te słowa wybuchnął głośnym śmiechem. Natychmiast został spiorunowany wzrokiem Michała.
- A nie uważacie, że można by było po prostu z nimi pogadać? - Siła Boga niepewnie spojrzał na przyjaciół.
- Od razu zapiszmy się na terapię grupową - żachnął się Michał. - A psychiatrze powiemy, że mamy niezgodność charakterów i mnóstwo uzbrojonych rycerzy po obydwóch stronach, gotowych w każdej chwili zgotować światu Apokalipsę przy której ta, opisana przez Jana, byłaby niczym dolegliwość żołądkowa.
Anioł Skruchy wyszczerzył dwa rzędy równych, białych zębów w szerokim, szyderczym uśmiechu.
- Misiek właśnie znajduje się w fazie sarkazmu, więc radziłbym panować nad swymi językami, bracia, bo potem to już tylko krew i pożoga czekać nas będzie.
- Nie chcę być w stosunku do ciebie nieuprzejmy, Urielu, ale twoja tu obecność radykalnie obniża średni poziom intelektualny zebranych, więc gdybyś był tak łaskawy i policzył wszystkie kamienie w murach korytarza, byłbym ci bardzo wdzięczny - wysyczał dowódca wojsk anielskich.
- Nie musisz nigdzie iść - rzekł Gabryjel, podnosząc się z krzesła. - Wydaje mi się, że do niczego dziś nie dojdziemy. Jeśli więc mam tu siedzieć i słuchać jak obrzucacie się błotem, to wolę już iść do Estachiela i choć próbować go podnieść na duchu. - Jego twarz przybrała niemal białej barwy. Gdyby tak przyjrzeć się bliżej, można by było zauważyć nawet kilka siwych włosów na jego skroniach.

Rafael je zauważył, gdy przechodził obok niego, i bardzo mu się to nie podobało. Niedobry to znak, gdy objawy starości zaczynały pojawiać się wśród samych Regentów Światła. Miał złe przypuszczenia, ale wolał odsunąć od siebie te myśli. Na panikę przyjdzie jeszcze czas.

środa, 21 sierpnia 2013

Początek końca, cz. 42

Nadszedł wreszcie dzień, gdy wędrowcy musieli opuścić swego przyjaciela, a razem z nim o wiele mniej przyjazne miasto. Dni wystarczająco dużo upłynęło, by mieszczenie i strażnicy miejscy zapomnieli o syriańskim chłopcu i podróżującym razem z nim znachorze. Jednak przejście przez bramy podczas dnia nie było dobrym rozwiązaniem. Może i ludzie pozapominali, ale pamięć ma to do siebie, że może wrócić do właściciela w każdej chwili i w bardzo krótkim momencie.  Trzeba więc było wyruszyć nocą, gdy miasto całe oddaje się błogiemu snu. Jak wiadomo strażnicy też ludzie i gdy nie było realnego zagrożenia ze strony wojsk wroga, woleli zdrzemnąć się na warcie niż niepotrzebnie sterczeć przy bramach. Tym bardziej sami ich dowódcy nie przejawiali większej ochoty do przeprowadzania nocnych kontroli.  I tylko kilku zbrojnych wędrowało po samym terenie miasta. Może i wróg żaden nie zagrażał, ale i sami mieszczanie nierzadko potrafili w porze nocnej zmienić się w czarne charaktery, by zapełnić własny mieszek kosztem mieszka sąsiada.
Sadiel z utęsknieniem czekał na tą chwilę, w której będzie mógł odetchnąć Świerzym powietrzem. Czasami zdawało mu się, że znów zapada na tą dziwną chorobę, którą Duriom nazywał klaustrofobią. Odkąd pamiętał, wychowywał się na łonie natury i miesięczne przesiadywanie w murach miasta stawało się dla niego z kolejnym dniem prawdziwą katorgą. Tym czasem lato zawitało już nad tereny królestwa. O tej porze siedzenie w czterech ścianach równało się, jego zdaniem, wielkiemu, niewybaczalnemu grzechowi.
Pomimo tej całej radosnej chwili, która nieubłaganie się zbliżała, chłopiec wciąż nie zapomniał o Minkusie. Tiriam wiele razy maszerował po mieście w poszukiwaniu małego rudzielca, lecz za każdym razem wracał do przyjaciół z pustymi rękoma. Niebieskooki miał tylko nadzieję, że liskowi udało się uciec z miasta, inaczej złapanie go przez garbarza mogło stać się kwestią czasu. A powtarzał mu, by nigdzie nie odchodził… Powtarzał. Ale Minkus był o wiele mądrzejszy i proszę bardzo jak to się skończyło.
- Nie martw się… Znajdziesz sobie innego zwierzęcego przyjaciela – pocieszał go Duriom.
- Wiesz… Ty to potrafisz pocieszać ludzi… - parsknął Sadiel, biorąc się dalej za zmywanie podłogi.
Choć w ten sposób chcieli odwdzięczyć się Tiriamowi, za wszystko to, co dla nich zrobił. Dwie pracownie kartografa, z których korzystali podczas całego pobytu w mieście, nieomal lśniły z czystości. Oczywiście była to w większości zasługa Sadiela, gdyż znachor, gdy tylko młodzieniec prosił go o pomoc, natychmiast zaczynał odczuwać bóle w ramieniu i ogólnie… baaaardzo źle się czuć.

Gdy w końcu nadeszła noc, dwójka wędrowców była gotowa do dalszej podróży. Obydwoje dostali od kartografa w prezencie torby nieomalże po brzegi wyładowane prowiantem i kilkoma niezbędnymi mapami. Duriom z całego serca zaczął dziękować mu za wszystko co dla nich zrobił. Sam Tiriam nie widział w swych poczynaniach niczego godnego podziwu, ot, pomógł bliźnim w potrzebie. Tak właśnie powinien zachowywać się każdy człowiek.
Sadiel założył na siebie swój świeżo uprany płaszcz. Odzwyczaił się już od chodzenia w nim.  Poza tym coraz częściej pojawiały się upalne dni. Jeśli w czasie takiego skwaru przyjdzie mu maszerować okrytym wśród ludzi, to nie dość, że się ugotuje, to w dodatku będzie zwracał na siebie uwagę. Duriom poinformował go, że w niektórych królestwach, gdzie tak wysokie temperatury są na porządku dziennym, mieszkańcy wciąż chodzą w różnego rodzaju płaszczach ochraniających ich przed upalnym słońcem. I jakby co, to będą mówić, że właśnie z takiego miejsca pochodzą. W końcu są wędrowcami.
Tiriam wyprowadził ich w sam środek nocy. Szli powoli, delikatnie kładąc stopy na kolejnych kamieniach brukowanej uliczki.  Nie tylko sami nie chcieli robić hałasu, który mógłby pobudzić wszystkich dookoła, ale też dzięki temu bez trudu usłyszeliby nadchodzących z naprzeciwka ludzi.
Sadielowi miasto w czasie nocy wydawało się dziwnie tajemnicze. Gdy wkroczyli na znane sobie tereny, chłopiec nieomal ich nie rozpoznał.  Mijane za dnia uliczki wyglądały niczym ciemne rowy o zboczach obitych drewnianymi deskami. Fontanna, która przypadła mu do gustu na początku gościny, teraz zdawała się skrywać w sobie tajemnicze moce, które czekały tylko aby zadomowić się w ciele jakiegoś przechodnia. Wyrzeźbione na murze konie przypominały parzystokopytne bestie dla niepoznaki zastygłe w ruchu. A okna domostw? Wszystkowidzące oczy wielkich troli. Cała atmosfera z czasem z magicznej zmieniła się w mroczną.
- Strasznie tu… - mruknął do podążającego za nim Durioma.
- Gdybyś nie myślał o tym, że w każdej chwili może spotkać nas grupka strażników i wpakować do lochów, zupełnie inaczej byś na to spoglądał.
Być może i było w tym trochę racji, ale ciemne budynki przypominające opuszczone ruiny nie nastrajały go optymistycznie. W dodatku ten blask księżyca… Jakby jakiś wielki, okrutny bóg chciał w ten sposób ożywić te piekielne stosy kamieni. Nawet otoczenie leśne w nocnej porze nie wyglądały tak przerażająco.
Gdy w końcu doszli w pobliże bramy, Tiriam dał im znać, by schowali się pomiędzy dwoma budynkami i przez chwilę tam pozostali.  Sam poprawił swe odzienie, poczym ruszył do przodu. Wędrowcy postąpili zgodnie z zaleceniem. Ukryli się w ciemnym zaułku. Starali skoncentrować się na większych i mniejszych dźwiękach dobiegających z otoczenia. Nie usłyszeli jednak nic, prócz szumu nielicznych tam drzew. Po chwili coś przemknęło w oddali, pomiędzy przerwą między ścianami. Oboje spojrzeli po sobie. Nie mogli jednak spostrzec swoich wyrazów twarzy z powodu panującej tam ciemności.
Nieomal nie krzyknęli z przerażenia, gdy w tym samym prześwicie pojawiła się tajemnicza postać.
- Ruszajcie się, na wszelkie bóstwa… Mamy nie wiele czasu – nieomal wyszeptał w ich stronę Tiriam.
- Co się stało? Widziałem jak ktoś biegnie w stronę centralnej części miasta – zaniepokoił się Sadiel. Wychodził właśnie z ukrycia, rozglądając się dookoła. Bał się, że zostali zauważeni i ostatecznie zaraz rozlegną się wrzaski strażników, alarmujących wszystkich mieszkańców o nieproszonych gościach.
- Nie ważne… Biegnijcie w stronę bramy. I nie zatrzymujcie się.
- A ty? – wyszeptał Duriom.
- Ja będę już wracał, bo chyba nic tu po mnie.  To… - uśmiechnął się delikatnie - uważajcie na siebie i starajcie się nie zatrzymywać na dłużej w miastach – uścisnął prawicę znachora, a młodego syrianina poklepał po ramieniu. – Mam nadzieję, że już więcej nie wpadniesz w żadne kłopoty. Następnym razem mogę nie znaleźć się w pobliżu.
- Następnego razu nie będzie. Obiecuję. – Młodzieniec położył otwartą dłoń na swej piersi w geście przysięgi.
- No mam taką nadzieję. A ty, Duriomie, nie musisz się już o nic martwić. Wszystko zostało uporządkowane.
- Naprawdę ci dziękuję, przyjacielu. – Mężczyzna zarzucił na plecy jedną z torb trzymaną do tej pory przez Sadiela.  – Jeśli tylko nadejdzie okazja, bym to ja mógł pomóc tobie, uczynię wszystko, aby spłacić ten wielki dług wdzięczności.
- Ja mam wielką nadzieję, że nigdy taka okazja się nie nadarzy – Tiriam uśmiechnął się jeszcze szerzej. – A teraz naprawdę powinniście już ruszać. Strażnik może ocknąć się w każdej chwili.
- Ocknąć? – Sadiel spojrzał na kartografa niepewnie. – Co to ma… - nie dokończył, gdyż Duriom pociągnął go za rękę.
- Nie mamy już czasu na pogawędki, Sadiel. Skup się teraz na biegu.
- Ale on powiedział…
- Oh… Już nie ważne co powiedział. Biegnij… - zakończył, ruszając przed siebie w szybkim tempie.
Chłopiec musiał odpuścić. Poszedł w ślady swego przyjaciela. W biegu próbował zarzucić wypełniony worek na plecy, jednak bez skutku. Stanął by porządnie przygotować się do dalszej podróży. Duriom nieomal zniknął mu z oczu, co doprowadziło go prawie do wybuchu paniki. Miał dziwne przeczucie, że jeśli choć na chwilę jego przyjaciel zniknie w ciemności, już nigdy więcej go nie zobaczy. Szybko się jednak otrząsnął. W tym momencie ich bezpieczeństwo było najważniejsze. A żeby byli bezpieczni, musiał w końcu ruszyć się z miejsca.

Gdy przebiegł przez bramę, odruchowo rozejrzał się w boki. Tuż przy wyjściu z miasta mógł czekać na niego ten sam Wybawiciel, który nieomal nie wpędził Durioma do grobu. Na szczęście nie było tam nikogo, kto by mógł im zagrozić, bo z pewnością nieprzytomny strażnik nie był w stanie choćby zastąpić im drogi, nie mówiąc już o pojmaniu ich i zaprowadzić do lochów.  Pomimo, że ten właśnie strażnik mógł być przyczyną ich kłopotu, zrobiło mu się go żal. Uczucie to wzmogło się jeszcze bardziej, gdy zbliżył się ku niemu i zauważył płynącą po policzku stróżkę krwi, której źródło znajdowało się gdzieś pod metalowym hełmem. Najwidoczniej tym razem taka ochrona głowy nie sprawdziła się. Albo materiał słaby, albo cios bardzo mocny. Ale czy Tiriam posunąłby się aż tak daleko? Otumanić… Co tam otumanić?! Zabić strażnika, który pełnił tylko swoją służbę?
Nachylił się nad nieprzytomnym. Zaczął zastanawiać się, czy aby w worku nie znalazło się coś, czym można by było opatrzyć ranę. Chciał już zdjąć z pleców torbę z zamiarem wyszukania w niej czystego materiału, gdy powieki strażnika drgnęły delikatnie, po czym uniosły się ukazując błyszczące w świetle księżyca źrenice.
Stęknięcia, które przerwały ciszę zdawały się wzlatywać aż do koron drzew. Chłopiec był święcie pewien, że dźwięki te bez problemu dobiegły do uszu śpiących mieszczan, nie wspominając już o innych straganikach pełniących służbę w tym samym czasie.
- Cooo… Co się stało? – wychrypiał mężczyzna, próbując unieść dłoń do swej głowy.
- Y… - Sadiel cofnął się, próbując oszacować możliwość ucieczki. Nie był to trudne, bo wiele czasu zdołałoby minąć nim ranny odnalazłby się w całej sytuacji. Ale chłopiec był pewien, że strażnik za chwilę zerwie się z ziemi i bez większego problemu go pochwyci i ta pewność odbierała mu możliwość kierowania własnym ciałem.
- Ciebie nie można na moment z oczu spuścić. – Duriom wyrósł obok niego jakby spod ziemi. Złapał syrianina za rękę i zaczął go ciągnąć w stronę lasu.
- Ale Duriomie… Ten strażnik… - Sadiel ruszył potulnie za swym przyjacielem.
- Co znowu nie tak z tym strażnikiem?
- On krwawi…
- I co z tego?
- No a jeśli wykrwawi się na śmierć?
- W takim tempie, z jakim posoka spływa po jego twarzy, to przewiduje jego śmierć za jakieś kilka dni i to pod warunkiem, że wcześniej ranka mu się nie zasklepi. A i tak już za kilka chwil znajdzie się on w odpowiednich rękach, które doprowadzą go do całkowitego zdrowia.
- Ale jak Tiriam mógł to zrobić? Przecież to był człowiek.
Znachor zatrzymał się nagle. Chwilę postał nieruchomo, po czym odwrócił się do chłopca, wzdychając przy tym ciężko.
- Musisz zrozumieć, że czasami użycie siły jest jedynym możliwym rozwiązaniem, aby wyjść cało z groźnej sytuacji. Nie popieram oczywiście krzywdzenia innych istot, ale… życie niestety nie jest takie, jakiego sobie życzymy i zdarza się, że musimy postąpić wbrew własnym przekonaniom na rzecz o wiele ważniejszego celu, rozumiesz? – spojrzał prosto w oczy młodzieńca.
Sadiel poczuł, że Duriomowi nie chodzi w tej chwili jedynie o poczynania Tiriama, ale również o coś, o czym sam chłopiec nie miał bladego pojęcia.
- Rozumiem – przytaknął delikatnie głową.
Znachor uśmiechnął się smutno.
- No to teraz chyba możemy zająć się ucieczką.
- Możemy, możemy… - mruknął syrianin ruszając biegiem przed siebie. Po chwili słyszał za sobą miarowy tupot stup przyjaciela.

Maszerowali przez całą noc. Rankiem byli już całkowicie wykończeni. Nie mogli jednak pozwolić sobie na chwilę odpoczynku. Las w którym się znajdowali należał do burmistrza miasta, w którym nabawili sobie już ładną grupkę wrogów. Strażnicy z pewnością nie omieszkają przeszukać tych wszystkich chaszczy, by odnaleźć złoczyńców. Zatrzymali się dopiero wieczorem, gdy słońce zaczęło chować się za horyzontem. Byli wykończeni, brudni i głodni. Mieli wielką ochotę paść gdzieś pod rozłożystym drzewem i przespać całą noc.  Choć Sadiel nie miał ani sił ani ochoty na przygotowywanie jakiegoś posiłku, jednak Duriom twardo nalegał, aby młodzieniec przekąsił choćby suchara z kawałkiem suszonego sera. Powinni w każdej chwili być gotowi do szybkiego opuszczenia miejsca, w którym postanowili zatrzymać się na odpoczynek. Gdy będą głodni, ich organizmy nie będą w stanie produkować wystarczającej ilości energii by umknąć pościgowi.
Sadiel z westchnieniem ulgi ściągnął z siebie płaszcz. Przez to durne okrycie, pot lał się z niego ciurkiem. Oddałby wszystko co posiadał (pomijając fakt, że tak naprawdę nie posiadał nic) za możliwość zanurzenia się w letniej wodzie. Tereny po których wędrowali był ubogi w jeziora, a rzeki… No cóż. Były całkiem spokojne potoki, ale pamiętał dobrze pewne wydarzenie sprzed kilku miesięcy, gdy musiał zmagać się nie tylko z skutkiem trucizny jaka pojawiła się w jego organizmie, ale też z zapaleniem płuc, którego dorobił się podczas wiosennej ulewy. Duriom z ledwością przywrócił go do świata żywych. Poza tym już raz skąpał się w pewnej rwącej rzece i nie wspominał tego zdarzenia z uśmiechem na twarzy. Nie… Albo jezioro, albo nici z kąpieli.
Kolejne dni przypominały nieomal jeden, wciąż powtarzający się sen. Długie marsze z krótkimi przerwami na odpoczynek i posilenie się tym, co Tiriam zapakował im do torb. Czasami letni deszcz sycił zeschniętą ziemię. To właśnie w tym czasie marsz wydawał się o wiele mniej dokuczliwy niż gdy słońce świeciło prosto w ich twarze. A i Sadiel cieszył się wtedy ze swojego płaszcza. Gdy po ulewie materiał zaczynał schnąć, chłopiec czuł na swym ciele przyjemne zimno. I tylko spoglądanie na mapy potrafiło zepsuć dobry humor obydwóch wędrowców. Wątpili, by w takim tempie doszli do portu w Arasusie przed pierwszymi jesiennymi deszczami. Może zbyt pesymistycznie oceniali swe położenie, ale nie przeszli nawet połowy drogi to pierwszego celu, a z każdym dniem ich podróż stawała się jakby wolniejsza. W czasie upałów nie można przecież maszerować bez przerwy, prąc do przodu niczym galopujące konie, chyba że ma się zamiar zemdleć gdzieś po drodze czy odwodnić się i… zemdleć gdzieś po drodze.
A najgorsza była ta samotność. Tak, tak moi drodzy, samotność! Bo przebywając całe dnie w towarzystwie wciąż tego samego człowieka, miało się coraz mniejszą ochotę na rozpoczynanie kolejnych rozmów. Tematów nie przybywało, a te, które wciąż można było obgadać, kończyły się zazwyczaj sprzeczką. Coraz częściej więc maszerowali w zupełnej ciszy. Sadiel zastanawiał się, czy Duriom przypadkiem nie zaczyna żałować, że wyruszył razem z młodzieńcem w tą podróż. I jakby potoczyły się jego losy, gdyby znachor mu nie towarzyszył.  Ciekawe też, czy Duriom postąpił tak tylko dlatego, że bał się pozostawić go samego. Może ma też inny powód swojego wymarszu z cichej, spokojnej i w miarę bezpiecznej chatki. Może chce pomścić Broula? Ale przecież odnalazł go we wiosce jeszcze przed tym, jak dowiedział się o śmierci swojego brata. Więc musi być inny powód takiego zachowania. Zresztą… Wszystko jedno co takiego skłoniło go do podjęcia tej decyzji. Wszystko jedno, jeśli ostatecznie nie okaże się, że i ten mężczyzna ma jakieś powiązania ze Sprzymierzeńcami.
„Nie… Dość tego, Sadiel… Zaczynasz się dopatrywać zdrady w poczynaniach własnego druha, który nie raz uchronił cię przed śmiercią. Duriom jest twoim przyjacielem i nawet nie próbuj doszukiwać się żadnych spisków w jego zachowaniu” – Sadiel spojrzał na swojego towarzysza i uśmiechnął się.
- A ty coś taki wesoły? Minęła już poranna chandra? – prychnął Duriom. On najwidoczniej jeszcze nie odżył po ostatniej nocy, podczas której przemokli do suchej niteczki.
- Tak. Minęła. I powinieneś iść w moje ślady.
- Tak… No sam nie pojmuję, dlaczego czuję się tak paskudnie. Przecież posiadamy jedynie zapasy które ofiarował nam Tiriam, musimy pokonać setki mil na własnych nogach by znaleźć się w Malencji i w dodatku wszędzie, gdzie się nie znajdziemy, czyhają na nas nasi wrogowie. Czy o czymś zapomniałem?
- Że w sumie życie nie jest takie złe? Zawsze moglibyśmy znaleźć się w łapach sprzymierzeńców – młodzieniec wyszczerzył swoje zęby.
Znachor nic nie odpowiedział, za to spiorunował towarzysza wzrokiem.

Kolejny deszczowy dzień zepsuł humor nawet Sadielowi. Miło było czasami pomaszerować w strugach letnich kropel, ale co za dużo, to nie zdrowo. Nie można było nawet rozpalić ogniska, by przygotować zupę z suchych kawałków mięsa, które ofiarował im kartograf. Jedynym plusem był mały ruch po okolicach. Jeśli nawet gdzieś w pobliżu znajdowały się większe bądź mniejsze skupiska ludzi, to najwidoczniej ich wędrówki ograniczały się jedynie do granic swych terytoriów.
- Zgodnie z mapą powinniśmy niedługo znaleźć się w pobliżu małego miasteczka – rzekł Duriom, wpatrując się w płachtę papieru rozłożonego pod jednym z gęstych, rozłożystych drzew ochraniających wędrowców przez deszczem.
- I znam już chyba twoje pytanie – westchnął Sadiel. –Od razu mówię, że nie wiem, ale nie chce mi się znów żyć w przeświadczeniu, że w każdej chwili może odnaleźć mnie strzała wysłana z kuszy Wybawiciela.
- Też tak uważam, ale jednak można by było zarobić kilka talarów na podróż statkiem do Malencji.
- I w jaki sposób chcesz to zrobić?
- A choćby w taki, że w końcu wykorzystam swoje prawdziwe umiejętności. Nie na darmo przez tyle lat wprawiałem się w fachu znachora.
- Nie zamierzasz chyba leczyć ludzi z tego miasteczka, które, twoim zdaniem, ma znajdować się niedaleko stąd?
- Tak. Zamierzam.  Chyba, że ty będziesz potem świecić oczami kapitanowi łajby, którą będziemy mieli zamiar przedostać się do celu naszej podróży.  A świecić będziesz mieć czym, oj… będziesz mieć… - Duriom uśmiechnął się półgębkiem.
- A żebyś wiedział, że będę miał czym. Ale przynajmniej dotrwamy do tego momentu cali i zdrowi.
- Nie… - Znachor złożył mapę kilkoma zwinnymi ruchami, po czym schował ją do torby. – W tym momencie nie przekonasz mnie do swojej racji. Naprawdę nie będę latał za talarami, gdy dojdziemy już do Arasusu. W mieście portowym każdy obcy jest bez przerwy obserwowany. Nie uda nam się ukryć twojego prawdziwego pochodzenia, jeśli będziemy chcieli nawiązać jakąś znajomość z tamtejszymi mieszkańcami.
- W takim razie nie wiem, jakim cudem uda nam się dostać na jakiś statek. Przecież jego kapitan będzie chciał wiedzieć, kogo przyjmuje na swój pokład.
- Jeśli uda mi się choć w połowie napełnić mój skórzany mieszek, każdy kapitan z wielką ochotą wciągnie na swój pokład każdą parę podróżnych, choćby i okazali się oni ściganymi przez króla zabijakami.
Sadiel przez chwilę zaczął się nad czymś zastanawiać. Ostatecznie nachmurzył się, spoglądając prosto w oczy swojego przyjaciela.
– Monety rzeczywiście mają taką moc? Rzeczywiście mogą sprawić, że człowiek będzie postępował wbrew wszelkim zasadom? – spytał.
- Niestety tak – Duriom uśmiechnął się delikatnie – choć w tym momencie ta prawda działa na naszą korzyść. Uwierz mi, że gdybym posiadał milion talarów, z pewnością przekonałbym wszystkich Sprzymierzeńców i Wybawców, by zostawili cię w spokoju.
- Gdybyś miał tyle pieniędzy, z pewnością nie szkoliłbyś się na znachora, nie wyprowadził ze swego domu i na pewno nasze drogi nie złączyłyby się w tym życiu.


Przed wieczorem znaleźli się w pobliżu kolejnego lasu. Zgodnie z mapą, to pobliskie miasto znajdowało się po jego drugiej stronie. Nadszedł więc czas, by podjąć decyzję czy iść nadal do przodu i w ostateczności na nocny spoczynek zatrzymać się gdzieś w gęstwinie, czy też do następnego poranka przeczekać u podnóża lasu. Obydwóm wędrowcom nie uśmiechało się maszerować po ciemku między wysokimi drzewami i gęstymi krzakami. Jeśli już stracić kilka zębów, jak mówił Duriom, to przynajmniej z jakiegoś sensownego powodu. Sadiel dodawał, że co do życia, to nawet z sensownego powodu nie trzeba od razu go narażać. Przez resztę dnia myśleli nad tym, jak rozpalić niewielkie ognisko. Niestety deszcz, który dokładnie zlał całą tą przestrzeń, nie dawał żadnych nadziei ani na znalezienie suchego miejsca, ani tym bardziej na znalezienie suchych gałęzi. I nawet nie było im dane przygotować ciepłej strawy czy wysuszyć swych przemoczonych ciuchów. Musieli więc zadowolić się ułożeniem głowy na mokrych torbach, okrywając się mokrymi płaszczami, mając pod sobą mokrą trawę i równie mokrą ziemię.  I nawet powietrze zdawało się być znacznie mokrzejsze niż zazwyczaj. Pozostało im czym prędzej zasnąć, by obudzić się razem z nastaniem nowego dnia. Nie było to łatwe, ale jakimś cudem odpłynęli w objęcia morfeusza.