niedziela, 24 kwietnia 2011

Przeciw ciemności - cz. XXI

Ośmiu Archaniołów – Regentów Światła obstąpiło dookoła leżące na mokrej ziemi dziecko. Michał, dowódca Wojsk Anielskich, stanął na wprost malca. Spojrzał po twarzach swych braci. Każde z nich przedstawiało inne uczucie, począwszy od strachu i smutku, na pewności skończywszy. Wyciągnął powolnym ruchem swój miecz z pochwy. Odgłos szorującego o skórę metalu, przyprawił Archaniołów o gęsią skórkę i ledwie zauważalny dreszcz.
Wiatr, który do tej pory nieprzyjemnie smagał twarze zgromadzonych, w tej chwili stawał się coraz bardziej uciążliwy. Płachty kolorowych szat falowały w powietrzu niczym skrzydła. Ciemność stała się pożerać cały otaczający świat. Regenci zmuszeni byli oświetlić najbliższy teren swymi mocami. Modlili się, by anioły niższych chórów nie zauważyli błysków dobiegających zza granic królestwa. Nie potrzebna im była większa widownia niż jeden Asmodeusz.
      Michale? – Raguel kiwnął lekko głową w stronę swego brata.
Ten uniósł ku niebu swój miecz. Pragnął poczuć tą boską siłę, która ogarnia go w momentach, gdy bronią nie on ma kierować, lecz sam Dowódca Wojsk Anielskich, ten, który wrogów gromi Świętym Mieczem, ten, który jest posłańcem samego Boga i towarzyszem kroczącej za nim Śmierci. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Stał wciąż wyprostowany z uniesionym nad głowę mieczem, wpatrując się w śpiącego niemowlaka.
      Michale… - Ponaglał Raguel.
      Ale ja nic nie czuję…
      Czy to w tym momencie ważne? Nie potrzebujesz żadnej boskiej siły by zgładzić tego dzieciaka, więc… - Nie dokończył, gdyż oślepił go błysk światła.
Regenci cofnęli się o kilka kroków, zasłaniając dłońmi swe oczy. Stojący obok Michała Razjel spojrzał na niego kątem oka. Ten tylko wzruszył ramionami, a mina jego mówiła sama za siebie.
„To nie moje sprawka”.
      Zostawcie go… - zadudnił niski głos.
Archaniołowie nie potrafili rozpoznać istoty zwracającej się do nich. Samo światło też im w tym przeszkadzało. Dopiero słowa Asmodeusza uświadomiły ich, kto przed nimi stoi.
      Lucyfer?
      Lucyfer? – Uriel i Gabryjel nie kryli zdziwienia. Ich wzrok powoli przyzwyczajał się do blasku. A może to sam blask zaczął słabnąć?
      Nie zabijecie go! – Władca Głębi stanął między Regentami a dzieckiem, zasłaniając je własnym ciałem.
      Lucyferze… - Metratron zbliżył się do przybysza, próbując złapać z nim kontakt wzrokowy. – Nie mamy innego wyjścia.
      Ale macie! Zgadzam się wam pomóc. Zrobię wszystko, co będzie trzeba, by to dziecko przeżyło...
      Już stanowczo za późno. Porwaliśmy to dziecko. Jak mamy teraz je zwrócić jego rodzicom?
      Metatronie… Wiem jaką siłą dysponujecie i jeśli tylko będziecie tego chcieli, sprawicie, że wszystko wróci do pierwotnego stanu. – Lucyfer nie dawał za wygraną. Nie mógł pozwolić, by niewinny człowiek zginął z powodu jego głupoty.
Przemyślał wszystko… Przemyślał całą sytuację w której się znalazł i… Nie możliwe, by jego, bądź co bądź, bracia targnęli się na jego życie. Wychowywali się razem przez tysiące lat. Znał ich dobrze i wiedział, że pomimo wygnania go z Królestwa Niebieskiego, Archaniołowie nadal darzą go miłością. Co gorsze… on też nadal ich kochał. Nie wiedział jedynie, czemu Asmodeusz nie może zrozumieć tego uczucia. On nigdy nikogo nie miłował. Dla niego liczyli się tylko ci, dzięki którym może osiągnąć zamierzone cele. A skoro jest tak, jak myśli Lucyfer, to i ich przyjaźń nie opiera się na żądnych uczuciach, prócz żądzy władzy. Asmodeusz wiedział, że stojąc tak blisko Władcy Królestwa, sam w pewnym stopniu włada tym całym bagnem. A co by się stało, gdyby Niosący Światło musiał odstąpić od tronu? Czy Zgniły Chłopiec nadal stał by u jego boku? Czy nadal byliby przyjaciółmi? A może odwróciłby się od niego, chyląc czoła przed nowym władcą? A może… może on sam zająłby jego  miejsce?
Jakby rzeczywistość nie wyglądała, ludzki malec nie jest niczemu winien. Nie powinien ginąć tylko dlatego, że pomiędzy Lucyferem a Regentami pojawił się gruby mur niezgody.
      Wiesz dobrze, że zabroniono nam ingerować w umysły ludzi. Gdyby Bóg…
      Bóg! Znowu Bóg! – Władca Głębi zacisnął pięści. - Czy mi się wydaje, czy tylko jego słowa się liczą?! Dał nam wolną wolę, a teraz chce ją nam ograniczyć! W dodatku czyni wszystko, aby uprzykrzyć nam życie. Mam już dosyć jego panowania! Dziwię się, że wy sami nie zauważyliście jeszcze tego wszystkiego! Zaślepiły was Jego kłamliwe zapewnienia o szczerej miłości!
      Lucyferze… zważ na swe słowa. – Michał zsunął kosmyk mokrych włosów ze swych oczu.. – Pamiętaj, że to On cię stworzył.
      Jesteś tego pewny, Michale? A pamiętasz tą chwilę, gdy po raz pierwszy odetchnąłeś Świerzym powietrzem?
Nie pamiętał. Jakby daleko nie cofnął się myślami w swą przeszłość, po prostu był. Był, gdy Bóg tworzył świat, był, gdy Bóg tworzył Ziemię i był, gdy Bóg tworzył ludzi. A co było wcześniej? Pamięć o tak dawnych czasach zdążyła zmienić się już w szarą mgłę niepamięci. Lucyfer widocznie podążał tą samą drogą rozumowania, gdy po chwili kontynuował dalej:
      A co, jeśli to nie Bóg był pierwszy? A co jeśli On również jest zwykłym Aniołem?
      Anioł nie mógłby stworzyć świata.
      Nie możesz tego wiedzieć. Nigdy nie próbowałeś. A dlaczego nie próbowałeś? Bo wiesz dobrze, że On byłby wściekły. I tylko ten strach ogranicza cię przed dokonaniem tego, co od niepamiętnych czasów przypisuje się Jemu!
      Lucyferze! Rozkazuję ci zamilknąć! – wrzasnął Metatron, omal nie rzucając się z wściekłości na Władcę Głębi.
      Co… Prawda w oczy kole? – Niosący Światło zaśmiał się szyderczo. – Założę się, że to dziecko ma po stokroć czystsze serce od samego Boga.  
      A od kiedy to tak bardzo przejmujesz się życiem jakiegoś ludzkiego śmiecia? – Do rozmowy dołączył się Raguel. Czekał na odpowiedź ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma.
      Tak niewinnymi ludzkimi śmieciami przejmuję się od zawsze. Boleję jednak nad tym, że wasz Pan nadal próbuje nastawić was przeciwko mnie. Co wam jeszcze mówi? Może to, że zstępuję na ziemię by mordować niewinnych i wysysać krew z niemowląt?
      Sam zasłużyłeś sobie na taką renomę.
      Bo jako jedyny potrafiłem stanąć po stronie prawdy?
      Koniec tej całej bezsensownej wymiany zdań. – Razjel otarł spływające po jego twarzy strumyki utworzone z wciąż siąpiącego deszczu. – Michale… Zakończ tą całą farsę.
Dowódca wojsk anielskich po raz drugi uniósł nad głowę swój miecz.
      Lucyferze, zejdź mi z drogi – rozkazał, a przynajmniej starał się by właśnie tak stanowczo zabrzmiały jego słowa.
      Nie, Michale… Nikomu nie zamierzam ustąpić.
      Lucyferze ostrzegam cię… Nie chcę cię zranić.
      Więc mnie nie rań. Schowaj miecz i przyłącz się do mnie.
      Nigdy nie odstąpię od swego Pana.
      A ja nigdy nie pozwolę, by to dziecko zginęło z twoich rąk.
      Lucyferze! – Archanioł uniósł swój głos. Pragnął poczuć tak wyczekiwaną siłę Świętego Miecza, która pozwoliłaby mu na uczynienie ostatniego kroku. – Rozkazuję ci!
      Nie jestem twoim żołnierzykiem! – wrzasnął władca Głębi. Zacisnął swe zęby. Deszcz, który padał wprost w jego twarz, nadał mu tragiczny wyraz… Wyraz kogoś, kto straciwszy radość ze swego istnienia, znalazł promyk nadziei, że jednak może poczuć jeszcze szczęście. I teraz znów ktoś chce go zgasić. A on… On nie pozwoli na to. Nie pozwoli, by ktoś wbił mu zatruty sztylet prosto w serce i zostawił go, konającego w cierpieniach. Uratuje to dziecko i jeśli nie uda mu się zwrócić go rodzicom, zatrzyma niemowlę u siebie. Obdarzy go miłością, której on sam już od dawna na sobie nie doświadczył. Uczyni wszystko, aby życie tego człowieczka upływało w radości, uczuciu bezpieczeństwa i przede wszystkim szacunku… szacunku do tego, kim się stanie, bez względu na jego wady. Bo nikt nie jest doskonały, ale każdy zasługuje na bycie szczęśliwym.
      Ostrzegam cię, Lucyferze!
      Nie boję się ani ciebie, ani twoich zaślepionych braci, ani tym bardziej Boga! – Odwrócił się na pięcie, by podnieść dziecko z mokrej ziemi.
      Lucy… - nie dokończył Michał, gdy jego dłonie, trzymające miecz, bezwiednie poszybowały w kierunku Niosącego Światło..
Lucyfer poczuł niewyobrażalny ból, ogarniający całe jego ciało. Oczy rozszerzyły się z przerażenia. Płuca zaczęły płonąć, jakby to nie powietrze napłynęło do nich, lecz sam ogień, który powoli zaczął rozprzestrzeniać się po wszystkich komórkach ciała. Wzrok Lucyfera stał się nadanielsko ostry, by po chwili zacząć mętnieć. Nie wiedział, kiedy upadł na ziemię tuż obok śpiącego niemowlaka. Czuł, jak powoli uchodzi z niego świadomość… Świadomość i życie. W pewnym momencie przestał czuć już cokolwiek. Był przekonany, że padł w objęcia Śmierci, która przytuliła go do siebie i pozwoliła uspokoić skołatane nerwy. Kolejna fala bólu jednak temu zaprzeczyła. Stęknął cicho zagryzając wargi. Kilka łez spłynęło po jego policzkach, wsiąkając po chwili w ziemię. Ktoś przewrócił go na plecy,
Z ledwością rozpoznawał twarze swych byłych braci. Uriel i Zadkiel spoglądali na niego z niedowierzaniem. Gabryjel zakrył swe usta dłońmi. Z trudem przychodziło mu powstrzymywanie się od krzyku. Michał stał wyprostowany, trzymając w dłoniach miecz, po którym ciekła krew Lucyfera. Pozostali Archaniołowie patrzyli się na postać, która, stojąc tuż za plecami dowódcy wojsk anielskich, trzymała nadal swą dłoń na rękojeści białej broni.
      Asmodeusz… - wyszeptał Lucyfer spierzchniętymi ustami.
Zgniły Chłopiec jakby usłyszał swe imię. Uniósł szelmowsko do góry kąciki ust..
      Jakby to ująć… – Zmrużył oczy, nie zmieniając wyrazu swej twarzy. – Umarł król, niech żyje król. – Wybuchnął ostrym, głębokim śmiechem, który zmroził krew w żyłach wszystkich stojących tam Archaniołów.
W tym samym momencie na polanie rozbłysnęło światło zmuszające Regentów do zamknięcia oczu. Ich serca poczuły rosnącą z każdą następną sekundą nienawiść. Wydawało im się, jakby to sama esencja zła pojawiła się w tym zgromadzeniu. Nie wiedzieli czym to wszystko jest spowodowane, lecz pragnęli czym prędzej usunąć źródło bólu ze swego otoczenia.
Gdy blask stał się o wiele słabszy, rozejrzeli się z trwogą dookoła. Otaczały ich niezliczone rzesze Upadłych. Ich długie, czarne płaszcze łopotały na wietrze, sprawiając wrażenie, jakby samo czarne morze przybyło tam, by pochłonąć w swych odmętach bezbronnych Regentów. Ich oczy jarzyły się czerwienią, a usta wykrzywiały się w grymasie tak bardzo przypominającym uśmiech samego Asmodeusza. Stali spoglądając na całe to zdarzenie. Nie próbowali nawet ukryć swego rozbawienia zaistniałą sytuacją. Do uszu Aniołów dobiegały donośne chichoty i szyderstwa pod adresem konającego.
      Bracia!  - Zgniły Chłopiec zwrócił się do tłumów. – Oddajcie ostatni pokłon swemu władcy!
Wszyscy Upadli uklęknęli w błocie, nie pozbawiając tego gestu ironii.
      Panie… - Sam Asmodeusz padł na kolana, chyląc głowę przed Lucyferem.
Lucyfer nie widział już zachowania tego, którego uważał za swego przyjaciela. Jego serce przestało bić, a nadal otwarte oczy spoglądały w zatrważającą nicość.

niedziela, 17 kwietnia 2011

Przeciw ciemności - cz. XX

Zadkiel wypatrywał ze zniecierpliwieniem dowódcę wojak anielskich. Zastanawiało go to, że z lasu nie dobiegają żadne odgłosy. Znał dobrze Michała i wiedział, że jeśli pomiędzy drzewami znalazł on błąkającego się Upadłego, to w tym momencie po całej okolicy powinny rozchodzić się błagalne o litość krzyki. Miał już ruszyć w stronę zarośli, by sprawdzić, czy jego brat jest bezpieczny, gdy poczuł nadnaturalnie silny wiatr, pchający go do tyłu. Po chwili, to tego podmuchu dołączyła oślepiająca jasność, zmuszająca Regenta do zamknięcia oczu.
Tą całą kotłowaninę zakończyły głuche stęknięcia, poprzedzone łomotami upadających na ziemię ciał.
      Od jutra biorę sobie urlop… - wysyczał Uriel, wstając na równe nogi, ocierając przy tym swój obolały tyłek. – Wieczny urlop.
      Ty mi to mówisz? – Razjel leżał na swych plecach, trzymając w uniesionych ku gurze rękach śpiącego niemowlaka. – Mógłby ktoś go ode mnie wziąć? Muszę swój kręgosłup w jedną całość złożyć, a ten oto mały balast skutecznie mi to uniemożliwia. I jeszcze ten cholerny deszcz.
Najstarszy Wiary otrząsnął się z szoku i natychmiast odebrał dziecko z rąk Anioła Tajemnic, osłaniając ją szczelniej kocem przed zimnymi kroplami. Gdy poczuł ciężar małego ciałka, ogarnęło go tajemnicze ciepło. Nie… Nie miało ono nic wspólnego z nadprzyrodzonymi siłami. Po prostu spokojny oddech i równie spokojne bicie serduszka ludzkiego dziecka, sprawiło, że sam Regent poczuł ulgę a jednocześnie uniesienie. I miłość… Miłość, która pojawiła się tak nagle i jako swój nadrzędny cel upatrzyła sobie tą małą, bezbronną, śpiącą istotkę. Spojrzał niepewnie po swoich towarzyszach, przygryzając dolną wargę. Starał się odsunąć od siebie to ogarniające go uczucie… słabości?
      A Michał gdzie się podział? – Raguel omiótł wzrokiem najbliższe otoczenie. – Nie mów tylko, że postanowił sobie zrobić przerwę.
      E… Nie… Nie zrobił. – Zadkiel starał się powrócić do rzeczywistości. – Jest w parku.
Sześć par oczu zwróciło się w kierunku skupiska drzew, które ledwie dało się zauważyć w coraz gęstszym zmroku.
      A co on tam robi?
Regent wzruszył ramionami.
      Świetnie… - Metatron chciał jeszcze coś dodać, ale postanowił sobie odpuścić. Przewrócił jedynie oczami wzdychając ciężko.
      To może tak korzystając z okazji… skoro mamy czekać na Michała, to ja wrócę do zamku i odświeżę  się po pobycie na ziemi. – Uriel jakby nigdy nic skierował swe kroki w kierunku bramy prowadzącej do Królestwa Bożego.
      Masz rację… - Tym razem Głos Boży nie dał rady ograniczyć się jedynie do ukazania swej aprobaty gestami. – Idź… Obmyj z siebie kurz. Niech Rafael idzie razem z tobą i zajmie się swymi miksturami. Razjel niech też do was dołączy. Jego księgi nie mogą przecież na niego czekać. Zadkiel niech idzie tworzyć nowe zaklęcia, a Gabryjel niech leci poużalać się nad sobą…  A dziecko? Dziecko poczeka, aż znajdziemy wolną chwilkę. W końcu to nie jest nic naglącego. - Prychnął kpiąco.
      W sumie to nie jest zły pomysł z przesunięciem tej egzekucji o kilka dni – odezwał się Rafael. Po chwili krył się już za Zadkielem przed piorunującym wzrokiem swego brata.
      Kolejny wspaniały pomysł. Urządźmy mu od razu mały, niebieski pokoik, dajmy mu jakieś anielskie imię i zróbmy z niego Królewskiego pupilka!
      Co dziś cię ugryzło? Stajesz się nieznośny. Na początku atakujesz i krytykujesz Uriela, a teraz czepiasz się wszystkich po kolei.
      Nie, Rafaelu… Nic mnie nie ugryzło i nie czepiam się wszystkich. Po prostu nie mogę znieść tego, że tylko nieliczni z nas naprawdę nadają się na stanowisko Regenta, a jednak wszyscy się na nim utrzymujemy! – Metatron nie starał się już ukryć swej wściekłości.
      Wiesz, że tymi słowami podważasz decyzje samego Boga?
      Boga? Ja… - zatrzymał potok słów płynących z jego ust. Pochylił swą głowę, przymykają lekko powieki. – Ja nie chciałem. Po prostu za dużo się dzieje. Wydaje mi się, że przestaję nad tym wszystkim panować.
      Ależ skądże, bracie. – Raguel podszedł do swego przyjaciela, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Wydaje mi się, że radzisz sobie z zaistniałą sytuacją lepiej, niż my wszyscy razem wzięci. – Spojrzał prosto w oczy Metatrona, gdy ten ponownie uniósł swój wzrok. – Nikt z nas tak długo nie wytrzymałby mając tak wielką wiedzę, jaką posiadasz.- Ostatnie słowa wypowiedział niskim, cichym głosem.
      Tak… Nie wytrzymałby… - Głos Boży nie wydawał się w ogóle w to wierzyć. – Może więc czym prędzej zakończymy to wszystko? Im szybciej stanie się to, co nieuniknione, tym szybciej my sami będziemy mogli powrócić to normalnego życia.
      My już nigdy nie powrócimy do normalnego życia – westchnął Gabryjel. - Zwłaszcza po tym, co mamy zamiar zrobić.
Nikt nie zamierzał odpowiadać na te słowa. Wiedzieli, że ich brat będzie jeszcze przez pewien czas powracać z łzami w oczach do tego zajścia, rozmyślając nad tym, czy jednak naprawdę było to słuszne rozwiązanie. Pewni byli jednak, że kiedyś mu to minie, a być może i zapomni o tym, by na powrót stać się Regentem, który całym swym sercem wierzy w mądrość Boga i nie zamierza podważać jego słów.
      A kogoż my tu widzimy. – Z mroku dało się słyszeć spokojny, lekko rozbawiony męski głos. – Wrócili już nasi kidnaperzy.
Wszyscy zwrócili swe głowy w stronę coraz bardziej wyraźnych konturów nadchodzącej istoty.
      Nie potrzebujemy żadnej widowni – warknął Metatron.
      Myślę jednak, że nie odmówicie mi uczestnictwa w tym wiekopomnym wydarzeniu. – W ciemnościach zalśniły białe zęby Upadłego.
      Asmodeusz? – Zaskoczenie wymalowało się na twarzach wszystkich stojących tam Archaniołów.
      Tak samo na mój widok zareagował Michał. Jak widać… po rodzinie nic nie ginie.
      Co ty tu robisz? – Rafael ściągnął wymownie brwi.
      I nawet pytania takie same zadajecie. – Asmodeusz ominął Regentów, podchodząc do dziecka spoczywającego w ramionach Zadkiela. – Fajny dzieciak. – Uśmiechnął się delikatnie. – Nawet nie przypuszczałem, że mali ludzie mogą być tacy, jak to mówicie, słodcy, śliczni…
      Te słowa płynące z twych ust nie brzmią wcale tak miło. – Najstarszy Wiary odsunął się od przybysza.
Zgniły Chłopiec cmoknął z niesmakiem, przeczesując  dłonią swe mokre od deszczu włosy.
      Też to zauważyłem, ale nie mogłem się powstrzymać.
      Czy mógłbyś odpowiedzieć na moje pytanie? – dopominał się fioletowo włosy Archanioł.
      Mogę, ale jeśli powiem, że stoję, to pewnie nie zadowoli cię ta odpowiedź.
Rafael zmrużył gniewnie oczy.
      Tak też myślałem.
      Przepraszam za niego. – Do całego zgromadzenia dołączył się Michał, odpinając natychmiast swoją pochwę z mieczem od pasa Zadkiela. – Sam się zaprosił. Mówiłem mu, że nie jest tu mile widziany.
      I teraz pewnie żałujesz, że nie miałeś ze sobą swojej broni. – Tym razem Uriel wyszczerzył swe zęby.
Dowódca wojsk anielskich puścił ten tekst mimo uszu.
      Radziłbym czym prędzej wyprosić stąd tego błazna i wziąć się do roboty.
      Błazna? -  Zdziwił się Anioł Skruchy. – Miałeś na myśli mnie?
      W sumie to można wyprosić stąd dwóch błaznów. – Natychmiast poprawił się Michał.
      Nie… - Metatron zaprzeczył ruchem głowy. – Nie mamy na to czasu. Jeśli już wróciłeś, Michale, to możemy zająć się ostatecznie dzieckiem.
Zadkiel przeniósł swój wzrok z Asmodeusza na malca spoczywającego w jego ramionach. Kilka kropel deszczu spadło na policzki dziecka.
      Nawet niebo płacze… - wyszeptał pod nosem.
      Zadkielu… - Raguel podszedł do swego brata, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Nie przedłużaj tego.
      Ale może jeszcze coś się wydarzy… coś, dzięki czemu nie będziemy musieli tego robić.
      Cuda zdarzają się tylko w bajkach. – Zaśmiał się Asmodeusz. On jako jedyny wyglądał dostojnie, pomimo deszczu, który nie pozostawił na nim suchej nitki.
Przeciwieństwem jego był Gabryjel. Archanioł wyglądał tak, jakby to jego samego czekała śmierć. I to śmierć poprzedzona wielkim bólem. Siedział drżąc cały na niewielkim kamieniu z dala od pozostałych aniołów. Nikt nie zauważył nawet, kiedy odszedł na bok. A on się z tego cieszył. Im krócej będzie musiał tam stać, tym lepiej dla niego. W dodatku obecność Zgniłego Chłopca. Nadal nie mógł uwierzyć, że Lucyfer jest w stanie ufać takiemu kłamliwemu, obłudnemu demonowi, który już dawno sprzedałby swą matkę, gdyby tylko ją miał. A może by go tak usunąć? Nie… On sam by tego nie zrobił. Być może Michał by się na to zgodził. I wtedy, gdy Asmodeusz latać będzie sobie w nicości, Lucyfer z powrotem stanie się starym, dobrym bratem słuchającym własnego serca, a nie jakiegoś tępego Upadłego. Lecz jeśli Lucyfer już na zawsze pozostanie takim zimnokrwistym draniem? Jeśli już na zawsze został skreślony przez Boga? Wtedy śmierć Zgniłego Chłopca na niewiele się zda. Jednak satysfakcja zostanie. Gabryjel uśmiechnął się smutno pod nosem.
      Gabryjelu! – Raguel zawołał niepewnie. – Czy mógłbyś…?!
      Chyba nie mam innego wyjścia, jak tylko móc… - Wstał z kamienia. Jeszcze raz spojrzał na deszczowe niebo. Zamrugał kilkakrotnie, gdy zimne krople spadły wprost na jego oczy. Nawet jeśli zapłacze, będzie mógł udawać wtedy, że to tylko spływający po jego policzkach deszcz.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Przeciw ciemności - cz. XIX

Michał pewnym krokiem wszedł pomiędzy drzewa. Potrząsnął przypadkiem kilkoma gałęziami, strząsając z nich deszcz wprost na swoją głową. Miał wielką ochotę zakląć, ale ostatecznie z tego zrezygnował. W końcu już i tak był przemoknięty do suchej niteczki. Zmrużył powieki. Nie spodziewał się tutaj takiej ciemności.
      Cholerne chmury – syknął, ruszając przed siebie.
Nie starał się nawet ukryć swojej obecności. Miał wielką nadzieję, że nieproszony gość, słysząc zbliżającego się Regenta, sam postanowi ustąpić i uciec tam, gdzie jego miejsce. Nie… Nie bał się. Po prostu czekało go unicestwienie jednego, ziemskiego malca. Nie zamierzał odsyłać na drugą stronę jeszcze jednej duszy. Chociaż… Czy Anioł mają dusze? Czy, gdy umierają, trafiają do własnego, anielskiego Nieba?  Już tyle wysłanników Ciemności zginęło z jego ręki, a jednak nigdy nie zastanawiał się nad tym problemem. Może dlatego, że szczerze życzył piekielnym zdrajcom, by ich świadomość ginęła razem z iskierkami ich życia. Bo co to by było za Niebo, gdyby i on, po swej śmierci, znalazł się w miejscu gdzie Anioły Pana wspólnie z Upadłymi radują się i świętują wiecznie? Jak mógłby spojrzeć w oczy tych, którzy polegli od jego miecza? A może byliby mu wdzięczni, że skrócił ich nikczemne, pełne bólu życie doczesne? Eh… Za dużo Może…
„Stanowczo za dużo… – dodał w myślach. – Nie czas teraz na rozprawy filozoficzne.”
Omijał właśnie niewielkie skupisko krzaków i wysokich traw, gdy kątem oka spostrzegł kawałek czarnego materiału wystającego zza jednego z tysięcy drzew w tym miejscu. Mimowolnie schylił się i powolnym, delikatnym krokiem ruszył w tamtą stronę. Chwycił dłonią za pochwę.
„Cholera jasna…”. Przez chwilę pożałował, że zostawił swój miecz w rękach Zadkiela. Ale sam tak postanowił. Zero trupów dzisiaj… prócz jednego.
Jego zmysły nagle się wyostrzyły. Czuł każdy, nawet najmniejszy powiew wiatru muskający jego twarz. Widział kontury każdego malutkiego, zielonego liścia. Słyszał szum jaki wydają pędzące po niebie chmury. Słyszał też cichy, spokojny oddech. Był tuż obok drzewa, gdy jednym susem wyskoczył zza niego, chwytając tajemniczą istotę za długie szaty. Odruchowo zacisnął prawą dłoń w pięść, zamachując się przy tym, by po chwili móc zabrać się za przemeblowanie buźki intruza. Poczuł jego paniczny strach, który omal nie zmienił Michała w dowódcę Świętego Miecza. Regent ostatkiem sił powstrzymał się od spopielenia Upadłego swą mocą. A gdy mu się to udało…
      Asmodeusz?
      Michał… - Zgniły Chłopiec westchnął z ulgą. – Na wszelkie piekielne czeluście… Omal mnie do zawału nie doprowadziłeś. Następnym razem informuj mnie o swoim bycie za moimi plecami.
      Co ty tu robisz? – Brwi Archanioła uniosły się ku górze. – Nie-nie powinno ciebie tu być.
      A dlaczego by nie. – Asmodeusz delikatnie odczepił dłoń Regenta od swej szaty. Otrzepał ją delikatnie nie przestając mówić. -  Jesteśmy w tym momencie na ziemi niczyjej. Mam więc takie samo prawo na sterczenie tutaj, jak ty. I taaaaak… Też się cieszę, że cię widzę.
      Powinieneś natychmiast stąd odejść. – Michał starał się pozbyć zaskoczenia, które jeszcze całkowicie od niego nie odpłynęło. Stanął wyprostowany, niczym struna w harfie anielskiego chórzysty, przybierając groźny wyraz twarzy.
      Powinienem też być milutkim, słodziutkim, kochającym wszystko i wszystkich aniołkiem, ale… To by było nudne. Tak jak ślęczenie w zamku Lucka i liczenie goniących po korytarzach Upadłych. A tak nawiasem mówiąc, wiesz ile tego śmiecia pałęta się po zamku?
      Nie i szczerze powiedziawszy nie wiele mnie to teraz obchodzi.
      No skoro aż tak mnie prosisz… - Asmodeusz wyszczerzył dwa rzędy równych, białych zębów. – Tysiąc sześćset dziewięćdziesiąt dwie istoty. Wyobrażasz ty to sobie? Tysiąc sześćset dziewięćdziesiąt dwóch darmozjadów, którym Lucyfer zawdzięcza jedynie to, że na posadzce kurz się nie osadza. Płaci im za to astronomiczne sumy, a potem się wścieka, że na żołd dla wojska nie ma pieniędzy. Ja wiem, że wy się pewnie cieszycie z tego powodu, ale uwierz mi - słuchanie przez całe dnie, że jest się zbyt rozrzutnym, może doprowadzić do naprawdę głębokiej depresji. A ja tylko raz na jakiś czas uskubnę z jego kasy kilka talarów na kufel piwa i Upadłą do towarzystwa. Lucyfer już chyba zapomniał, że, jakby nie było, jestem jego pracownikiem i też potrzebuję forsy na odstresowanie się, bo, jak wiadomo, szczęśliwy niewolnik to wydajny niewolnik. Ale on uważa…
      Asmodeuszu… - Michałowi cudem udało się wejść w słowo Upadłemu. Niezmiernie go ten fakt uradował. – Naprawdę nie interesują mnie twoje problemy życiowe. Masz natychmiast wrócić do swego królestwa.
Zgniły Chłopiec zmrużył oczy. Przybliżył swą twarz do twarzy Archanioła i nie przestając się uśmiechać, szepnął:
      Nie jestem zaproszony na tą zabawę?
      Jaką zabawę? – Regent udał zaskoczenie.
      No nie wiesz? To ja mam cię o wszystkim informować? To chyba wy powinniście wysłać mi zaproszenie. Wydaje mi się, że jestem poniekąd sponsorem tego całego widowiska.
      Jakiego widowiska? O co ci chodzi?
      Nie rób ze mnie durnia – warknął Upadły. Jego mina zmieniła się radykalnie. – Ja też mam prawo być przy tobie, gdy będziesz uśmiercał tego bachora.
      Tak?  A ciekaw jestem, w czym pomoże nam twoja obecność tutaj.
      Uwierz mi, że pomoże. – Zakończył Asmodeusz, omijając Michała i kierując się w stronę, z której przybył Archanioł.
Archanioł zacisnął swe zęby. Przez ułamek sekundy miał ochotę podbiec do Zgniłego chłopca i pokazać mu, gdzie jest miejsce takiego szczura jak on. Ale…
„Zero trupów…” – powtórzył w myślach. Miał jedynie nadzieje, że cała reszta Regentów, gdy tylko wrócą z Ziemi, doprowadzi do porządku tego czarnowłosego wysłannika Ciemnosci.
Westchnął głęboko i ruszył w ślad za przyjacielem Lucyfera.