wtorek, 25 października 2011

Początek końca, cz. XVIII


Chciał już zadać kolejne pytanie, które cisnęło mu się na usta, jednak udało mu się od tego powstrzymać. Zmrużył jedynie oczy rozkładając podarunek. Po chwili w swych dłoniach trzymał ciemnozielony, adamaszkowy płaszcz z głębokim kapturem.
- Załóż go i czym prędzej nasuń kaptur. Jeszcze tego brakowało, by mój uczeń przebywał wśród obcych z odkrytą głową.
- Duriomie, ale… - chciał coś powiedzieć chłopiec, lecz przerwał mu stanowczy głos.
- Mistrzu Duriomie – nieomal wysyczał znachor. – Już zapomniałeś jak zwracać się do swego nauczyciela?
Sadiel zacisnął zęby. Gdyby mógł tylko spojrzeć na mężczyznę całkowicie otwartymi oczami, z pewnością spaliłby go wzrokiem.
- Mistrzu Duriomie – rzekł z przekąsem. – Czemu mam płaszcz nakładać na mokre ubranie? Nie powinienem raczej suchego odzienia dostać?
- A ty myślisz, że ja na co talarów wydawać nie mam, tylko na kolejne ciuchy dla ciebie? Zresztą chyba powinieneś mieć ze sobą jakiś strój na przebranie. Chyba, że go zgubiłeś.
Sadiel po chwili uśmiechnął się szeroko. Wstał na równe nogi i, wciąż z zimna dygocąc, ruszył w stronę Strzały. Będąc zwróconym tyłem do całego zgromadzenia, mógł normalnie spojrzeć na oczy.
- Pozwolisz mi, mój Mistrzu, – ciągnął dalej, chwytając już za pakunki przytroczone do konia – że udam się w las gęsty by tam się przebrać, z dala od wszystkich spojrzeń?
- Zgadzam się, lecz jeśli jeszcze raz…
- Tak, tak… - mruknął chłopiec, przerywając wywód znachorowi. Nie podobało mu się to, w jaki sposób Duriom zaczął się do niego zwracać. Nie był przecież nikogo uczniem… Tym bardziej uczniem akurat tego znachora. Nie będzie mu więc nikt suszył głowy pod byle pretekstem. I czemu w ogóle się tu znalazł? Ktoś go prosił o pomoc?
Usłyszał za sobą kąśliwe uwagi płynące z ust mężczyzny. Skwitował je jedynie głębokim westchnieniem.
Radosne uczucie, które otuliło jego serce, gdy zauważył znajomą twarz, poszło w niepamięć. Zamiast niego pojawiła się złość i urażona duma.
- A ty czemu nic nie mówisz? – zwrócił się do Strzały, który powędrował za nim między drzewa.
„A co mam mówić? Masz szczęście, że Duriom się tutaj pojawił.”
- O tak… Wielki Duriom przybył, by uratować swego marnego czeladniczka – prychnął. – Szkoda tylko, że nie jestem żadnym jego czeladnikiem, a co za tym idzie, nie ma prawa zwracać się do mnie w taki sposób!
„Znów powracają twoje dziecinne nawyki?”
- Nie zrozumiałem… - Sadiel łypnął niepewnie na swego wierzchowca.
„Jesteś od Durioma młodszy, mniej bystrzejszy, mniej obeznany w życiowych problemach… Z pewnością gorzej radzisz sobie w kontaktach z obcymi niż on. W dodatku po raz drugi uratował ci życie. A ty nadal uważasz, że jesteś jemu równy. Przejrzyj na oczy. Ustaw go na prawidłowym szczeblu, tak jak uczyniłeś to względem mnie.”
- Względem ciebie?
„Obydwoje dobrze wiemy, że od pewnego czasu przestałeś uznawać mnie za kogoś gorszego.”
- Nigdy cię za takiego nie uważałem – odpowiedział z powagą chłopiec, ściągając ze siebie przemoczone ubranie.
„Mógłbym ci podać teraz wiele przykładów, które poparłyby moje stwierdzenie. Nie chcę mi się jednak już nad tym roztrząsać. Teraz chcę, byś tak samo postąpił z Duriomem. Doceń to, że znów postanowił podać ci pomocną dłoń. Pomoc tobie nie należy do jego obowiązków.”
- Ale nikt go o nią nie prosił!
„Znów stajesz się nieznośny. A to dlaczego? Bo Duriom zwrócił się do ciebie ostrzejszym tonem.”
- Wcale nie dlatego! – Sadiel stanął wyprostowany niczym struna, zaciskając pięści z wściekłości. Spojrzał na roześmiane oczy swojego przyjaciela, po czym oblał się czerwonym pąsem. – Y… Mógłbyś z łaski swojej odwrócić się tyłem? – Choć starał się by jego głos brzmiał poważnie, ton stał się ociupinkę wyższy niż tego pragnął. Stał bowiem tak, jak go natura stworzyła. Przed zrzuceniem odzienia zapomniał przygotować sobie świeże ubranie.
„No co ty… Konia się wstydzisz?”* - zachichotał Strzała.
- Nie, ale… Wolałbym jednak, byś się odwrócił.
„No jak tam sobie życzysz” – Strzała posłusznie wykręcił się do przyjaciela tyłem.
Sadiel wziął się za rozpakowywanie nowego ubioru, gdy zza jego pleców dobiegł niski, barczysty głos.
- Sadiel, radziłbym ci, abyś… - Duriom nie dokończył, wybuchając gromkim śmiechem.
Chłopiec natychmiast spojrzał na niego spod ściągniętych brwi.
- Przepraszam bardzo… Czy ja aż tak zabawnie wyglądam? Hę?
- Przepraszam… - odpowiedział mężczyzna pomiędzy kolejnymi napadami śmiechu. – Nie byłem przygotowany na takie widoki.
- Jakie widoki? – oburzył się Sadiel, natychmiast zasłaniając dłońmi swoje przyrodzenie. – Poza tym przyszedłeś tu po to, żeby się na mnie popatrzeć, czy też chciałeś mnie o czymś poinformować?
- Chciałem tylko powiedzieć, żebyś się pospieszył. Sonya potrzebuje solidnej dawki snu, a i tobie powinienem zaaplikować pewne lekarstwa. Nie w smak mi podróżować z kimś, kto po nocach kaszleć i smarkać będzie.
Młodzieniec przytaknął. Choć w pewnej chwili zawahał się. Czyżby usłyszał jakiś jasny przekaz? Ale nie czas teraz na takie rozmowy. Nie czas, nie miejsce i… strój chłopca też nie odpowiedni.
Duriom zawrócił więc na pięcie, ruszając w stronę, gdzie za ścianą z drzew, znajdowała się gromadka mieszkańców wsi.
- Chodź Strzało… Bo nam jeszcze Sadiel gotów ze wstydu pod ziemię się zapaść – zaśmiał się radośnie. Po chwili zawtórowało mu wesołe parskanie konia.
Sadiel, pomimo krępującej sytuacji, jaka miała miejsce, ucieszył się, że Duriom znów zwrócił się do niego przyjaznym tonem… Tonem, który dobrze pamiętał z ich pierwszego spotkania.

poniedziałek, 17 października 2011

Początek końca, cz. XVII

Z tych rozmyślań wybudził go zbliżający się tętent kopyt. Bał się spojrzeć w kierunku, z którego dobiegał ten odgłos. Wiedział, że kiedyś będzie musiał stanąć twarzą w twarz z pozostałymi mieszkańcami wsi. Nie przypuszczał jednak, że nastąpi to aż tak szybko.
Jakież więc było jego zdziwienie, gdy usłyszał głos jeźdźca.
- Pozwól, panie, że zajmę się nią. Myślę, że moja wiedza szybciej nam ja przywróci, niż twe dobre chęci.
Sadiel opuścił dłoń, zamykając uprzednio oczy, i skierował swą twarz w kierunku nowo przybyłego. Znał ten głos… Pamiętał go dobrze… Przecież to…
- Duriom… - wyszeptał, czując jak fala ciepła ogarnia całe jego szczęście.
Gdy spojrzał na twarz przybyłego, nieomal nie zerwał się na równe nogi, by ruszyć w stronę znachora z chęcią gorącego go przywitania. Najwidoczniej jego zamiary przewidział Strzała, gdyż natychmiast zwrócił się do niego:
„Ani mi się waż. Siedź tam gdzie siedzisz i ani piśnij.”
- Ale dlaczego…? – mruknął Sadiel.
- Co dlaczego? – zdziwiła się kobieta.
Chłopiec wyczuł w jej głosie narastającą ulgę. Oto przecież pojawił się obcy człowiek, który ofiaruje swą pomoc w ratowaniu Sonyi. W dodatku zna się na tym, a przynajmniej takie sprawia wrażenie.
- Dlaczego musiało się to stać? – Błękitnooki starał się przybrać jak najbardziej zmartwiony wyraz twarzy. Nie mogło przecież wyjść na jaw, że potrafi on rozmawiać ze swym wierzchowcem.
- Nie ważne, moje dziecko… Teraz Sonya jest w dobrych rękach. Módlmy się więc do bogów, by natchnęli wiedzą tego mężczyznę.
Strzała parsknął tylko. Najwidoczniej nie miał zamiaru po raz kolejny pouczać swego młodszego przyjaciela, że oto znajduje się wśród ludzi, którzy być może nie pałają do niego miłością, czy choćby szacunkiem.
Sadiel znów uniósł dłoń do czoła, dziękując w duszy, że przez tą chwilę nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Spoglądał na Durioma, który rozcierając tajemnicze ziele w małym, glinianym naczyńku, uważnie przyglądał się dziewczynce. Wsypał drobny proszek do jej ust, wlewając po chwili odrobinkę wody. Zsunął z blondyneczki tunikę, kremem smarując jej nagi tors.  Po tych zabiegach wziął Sonye w swe ręce, podszedł do wystającego z ziemi kamienia, usiadł na nim i przełożył dziecko przez kolana. Powoli i systematycznie opukiwał jej plecki.
Temu wszystkiemu przyglądały się zaniepokojone twarze młodych mieszkańców wsi. Starszy mężczyzna podszedł do kobiety, kładąc jej czule dłoń na ramieniu. Nie zwrócił nawet uwagi na siedzącego na ziemi chłopca.
- Wszystko będzie dobrze. – Jego głos był chrypliwy i gardłowy. Zdawało się jakby mówił nieznanym nikomu akcentem.
- A jeśli ten obcy jej nie uratuje? – Pytanie to kobieta zadała jakby z przymusu. Sama najwidoczniej również ufała bogom. Nie potrzebowała więc żadnych potwierdzeń z ust swego towarzysza.
Jakież więc było ich szczęście, gdy ramiona Sonyi zaczęły delikatnie drżeć. Duriom natychmiast przewrócił ją na plecki, przytrzymując jej głowę swymi rękoma.
- Połknij to, co masz w ustach… - Znachor przemawiał do dziewczynki delikatnie, lecz stanowczo.
Blondyneczka otworzyła oczy, spoglądając na mężczyznę ze strachem. Po jej policzkach popłynęły pierwsze łzy.
- Nie bój się… Chcę ci pomóc… Połknij to co masz w ustach.
Sonya, kwiląc, zaczęła rozglądać się dookoła. Widząc oddalonych starszych mieszkańców wsi, wyciągnęła do nich swoje rączki. Kobieta natychmiast ruszyła w jej stronę. Klękając przy niej, powtarzała słowa Durioma.
- Połknij to co masz w ustach… Słyszysz Sonyu? Połknij to…
Blondyneczka z niemałym trudem przełknęła ślinę, wraz z tajemniczym proszkiem. Po chwili wstrząsnęły nią konwulsję. Znachor czym prędzej zdjął ją z kolan, stawiając ją na równe nogi i przytrzymując ją w lekko zgiętej pozycji. Dziewczynka wymiotowała.
Kobieta spojrzała niepewnie na zbliżającego się mężczyznę, a następnie na znachora.
- Tak miało być – odpowiedział Duriom, uprzedzając pytanie. – Musi pozbyć się z żołądka całego świństwa, które połknęła będąc w rzece. A teraz… - dał znać ręką, by siwowłosy wieśniak przejął od niego Sonye – pozwolicie, że zajmę się swoim czeladnikiem. – Spojrzał wymownie na wciąż siedzącego na ziemi Sadiela.
Sadiel uniósł powieki.
- Swoim czeladnikiem? – Pokręcił głową z niedowierzaniem, gdy znachor znalazł się tuż przy nim. – Przecież nie jestem…
- No tak… - mruknął Duriom. – Pierwsze oznaki paraliżu po zetknięciu z lodowatą wodą – stwierdził cicho, lecz na tyle donośnie,  by usłyszeli go pozostali mieszkańcy wsi.
- Paraliżu? – Chłopiec uniósł swe brwi, nieomal opuszczając dłoń znad oczu.
- E, e, e… – Mężczyzna pokiwał karcąco palcem. Natychmiast podbiegł do konia zdejmując z niego niewielki pakunek. Powracając do blondyna, rzucił zawiniątko tuż przed nim. – Twój płaszcz.
- Mój płaszcz?
- Jeszcze jedno takie durne pytanie, a zacznę zastanawiać się nad tym, czy aby nie popełniłem błędu biorąc cię na swego ucznia. – Twarz Durioma przybrała gniewny wyraz.
Sadiel pamiętał, że taka sama mina towarzyszyła znachorowi, gdy ten złapał go na aż nazbyt długim spacerze, gdy znajdował się jeszcze pod jego opieką.

poniedziałek, 10 października 2011

Początek końca, cz. XVI


Gdy odgłosy kroków stały się wystarczająco wyraźne, uchylił lekko powieki. Zwrócił głowę w kierunku nadbiegających. Zauważył, że większość z nich to dzieci, które wcześniej stały przy bramie prowadzącej do wsi. Dorosłych było zaledwie dwóch. Jedną z nich była około czterdziestoletnia, drobna kobieta, której ciemne włosy przyprószyła już siwizna, a twarz naznaczyły pierwsze zmarszczki. Pomimo to Sadiel poczuł do niej sympatię. Może spowodowane to było jej zmartwionym, matczynym spojrzeniem, skupiającym się na blondynce. Jej dłonie zasłaniały usta, jakby pragnąc zatrzymać w ten sposób chcący wydostać się na zewnątrz krzyk. Drugą osobą był mężczyzna. Ten był starszy od kobiety. Być może różnica w ich wiekach sięgała dziesięciu lat. Ciemna, opalona słońcem twarz nie wygląda już tak przyjemnie jak jego towarzyszki. Na głowie znajdowało się już niewiele włosów. Wystające kości policzkowe i długi orli nos, zbliżały jego wygląd do wyglądu biednego pustelnika, który na swych barkach nosić musiał wszelkie problemy świata. A wszyscy oni odziani byli w szare, długie tuniki, jakby uszyte ze starych worków, oraz skórzane bezrękawniki, dodające ich ciałom wymarzonego ciepła.
Ich koncentracja całkowicie spoczęła na małej, nieprzytomnej dziewczynce. Sadiel stęknął delikatnie, bynajmniej nie po to, by zwrócić na siebie uwagę. Poczuł po prostu ból, który nagle zajął całą jego głowę.
„Na twoim miejscu nie dawałbym o sobie znać…” – Strzała powoli i delikatnie wychodził z gęstwiny leśnej, w której kilka chwil wcześniej postanowił się ukryć. Na nic zdałoby się jego chowanie, gdy młody chłopiec wylegiwał się na samym widoku. Ostatecznie skierował swe kroki w stronę przyjaciela. Próbował przy tym nie rzucać się w oczy, ale jak może nie rzucać się w oczy dorosły, kary wierzchowiec? Kilka osób zwróciło w jego stronę swe głowy. Na razie nikt nie zamierzał jednak opuszczać dziewczynki.
Mężczyzna klęczał nad nią, to ugniatając jej pierś, to przechylając na bok i klepiąc w jej plecy otwartą dłonią. Czynił to wszystko przy akompaniamencie cichych kwileń i pochlipywań zebranych wokół niego dzieci. Twarz blondyneczki nadal była przerażająco blada, choć policzki zaróżowiły się delikatnie od ciągłych poklepywań, mających pomóc jej powrócić do świata żywych.
Sadiel chciał coś powiedzieć, wyrazić swą obawę, że to wszystko na nic, jednak nie miał do kogo skierować tych słów. Do ludzi? I tak prędzej czy później wezmą się i za niego. A gdy zrozumieją, kogo mają przed sobą, wtedy… marny jego los. Doszedł do wniosku, że może należy do nich podchodzić bardzo ostrożnie. Powoli uświadamiać ich, że oto napotkali na drodze swego życia syrianina, który prosi jedynie o pomoc. Być może wtedy przyjmą go w swych progach znacznie przyjaźniej.  Jeśli zwróci się do Strzały uznają go za osobę niespełna rozumu, a kto z takimi istotami lubi rozmawiać? W takim wypadku brama do nowych, ważnych informacji zatrzasnęłaby się przed jego nosem z głośnym hukiem.
Kątem oka zauważył kobietę, która odszedłszy od ekipy ratunkowej, kroki swe kierując ku  niemu. Natychmiast zamknął oczy, prostując swą głowę. Po chwili poczuł na swym ramieniu kościstą dłoń.
- Wszystko w porządku? Nic cię nie boli? – usłyszał cienki, lekko zachrypnięty, zatroskany głos.
Chciał otworzyć swoje oczy, lecz ostatecznie opanował się i wpierw przysłonił je dłonią, jakby chroniąc je od słońca, choć tego ostatniego było jak na lekarstwo.
- Tak… Wszystko w porządku – odpowiedział, starając się by jego głos nie zadrżał od bólu rozsadzającego mu czaszkę.
-  Drżysz… - zauważyła kobieta. Jej twarz pobladła jeszcze bardziej.
- Jest mi odrobinę zimno, ale… A co z dziewczynką? – Sadiel starał się czym prędzej zmienić temat. – Uratujecie ją?
- Nie wiem… Gdyby był tu znachor, z pewnością już by była wśród nas. – Spojrzała w stronę mężczyzny, który nadal klęczał nad blondyneczką. Po chwili znów popatrzyła na chłopca. – Dziękuję ci, że ją uratowałeś.
- Właściwie to jej nie uratowałem. – Przygryzł delikatnie dolną wargę. Postanowił się unieść. Nie czuł się dobrze rozmawiając z kobietą, leżąc przy tym na trawie. Choć ból z każdym ruchem nasilał się, a zęby same zaczęły szczękać z zimna, nie powrócił do poprzedniej pozycji. Siedział na ziemi, nadal zasłaniając oczy. Przez chwilę pożałował, że puścił płaszcz. Może i nie był on w całości, jednak z pewnością dawałby mu jakąkolwiek ochronę. – Robiłem co w mojej mocy, ale… woda miotała mną po całym korycie rzeki. W dodatku była taka lodowata.
- Wiem dobrze jak zdradziecki potrafi być nurt o tej porze. Ty też pewnie zauważyłeś, że nie należy on do najspokojniejszych. A jednak rzuciłeś się na pomoc. – Kobieta uśmiechnęła się nieomal przez łzy. – Gdyby nie ty, Sonya spoczywałaby teraz na dnie rzeki.
- Gdyby nie ja… - nie dokończył. Gdyby nie on, dziewczynka z pewnością nie znalazłaby się w takiej sytuacji. Teraz latałaby roześmiana po wiosce, ciesząc się swoim życiem. – Gdyby nie ja, z pewnością kto inny przyszedłby jej z pomocą.
- Niestety nikogo innego prócz nas niema w obrębie wioski.
- Jak to? Tylko ty, pani, wraz ze swym mężem tu żyjesz? – zdziwił się chłopiec. Nie możliwe, by ta para starszych ludzi opiekowała się całą zgrają dzieci, w dodatku utrzymując domostwa w jakim takim porządku.
- Nie. Jest nas więcej, lecz mężczyźni wyruszyli na polowanie, a kobiety zaczynają przygotowywać pola pod zasiew. Tylko my zostaliśmy we wsi, jako, że ze zdrowiem u nas krucho. Zostawiono nam dzieci pod opiekę. Przynajmniej w taki sposób możemy przysłużyć się wiosce. Jednak… - ucięła nagle. Po jej policzkach popłynęły łzy. Zacisnęła powieki. Jej barki podrygiwały lekko. – Jej rodzice… Jeśli Sonya się nie obudzi… Oni… Biedni ludzie… Ich córka… - mówiła urywanymi zdaniami, które przekazywały nie wiele informacji. - To wszystko moja wina… -  Ciemnowłosa zasłoniła usta dłońmi, tłumiąc tym samym słowa, które wypowiadała. – Gdybym wtedy była na placu… Gdybym była blisko niej…
Chłopiec czuł, że musi coś powiedzieć. Zdawało mu się jednak, że każde pocieszenie płynące z jego ust będzie brzmiało w tym momencie banalnie. Równie dobrze mógłby wstać, poklepać kobietę czule po plecach i rzucić lekkie: „Nie… To nie twoja wina.” Zebrał się jednak w sobie. Doszedł do wniosku, że jeśli nie powie choćby tak płytkiej regułki, poinformuje ją tym samym, że zgadza się z jej słowami.
- Nikt nie mógł się przecież tego spodziewać. Nie zbadane są ścieżki naszego życia – zmarszczył brwi. Gdy wypowiedział tą regułkę, którą wielokrotnie powtarzał mu Mistrz, zauważył, że w jego ustach nie brzmi ona ani przekonywująco, ani tak górnolotnie. – Gdybym nie odmachał im wtedy… Z pewnością nie wybiegłaby ona poza teren wioski. – Opuścił swoją głowę. Naprawdę czuł, że to on sprowokował cały ten wypadek. Nie mógł jednak wiedzieć, że blondyneczka natychmiast wyruszy w stronę mostu, by powitać nieznajomego wędrowca. Zazwyczaj jedyną rzeczą, która witała we wioskach jego, i Mistrza, gdy jeszcze wspólnie maszerowali przez świat, były nieufne spojrzenia tamtejszych mieszkańców. 

środa, 5 października 2011

Początek końca, cz. XV


Poczuł, jak ogarnia go wzmożona chęć zaprzestania walki. Najlepiej jeśli od razu się podda i zostanie otulony przez rzeczne odmęty. Być może po tej drugiej stronie czeka go ulga. Może przestanie odczuwać w końcu ten straszny ból nie tylko fizyczny, ale i psychiczny. Miał już wypuścić dziecko z objęcia, gdy usłyszał przepełniony determinacją głos Strzały.
„Sadiel! Tutaj!”.
To było dla niego jak otrzeźwiające uderzenie w policzek. Otworzył oczy i z niemałym trudem rozejrzał się dookoła. Z mieszaniną uczuć zauważył wierzchowca stojącego na zbliżającym się mostku. Koń trzymał w zębach zwisający nad rzeką zielony płaszcz. Strzała musiał schylić głowę ponad drewnianą konstrukcję. W ten sposób odległość między rzeczną taflą a okryciem pozwoliła chłopcu złapać materiał, nie wypuszczając przy tym dziecka.
Sadiel wątpił, by ten pomysł przyniósł jakiekolwiek skutki, prócz jeszcze większego wbicia go w rozpacz. Wolał jednak zaryzykować, nawet jeśli nie dla siebie, to dla Strzały, który najwidoczniej ufał, że wszystko jakoś się ułoży.
Krople wody wciąż napływał do jego oczu, zamazując mu widok. A może to nie woda była, lecz jego pot. Z cichym postękiwaniem próbował zbliżyć się do środka rzeki. Zacisnął powieki, by mgła zeszła z jego oczu. Spojrzał za siebie. Most, ze stojącym na nim wierzchowcem, zbliżał się nieubłaganie. A do osiągnięcia celu pozostało jeszcze kilka metrów. Postanowił robić większe zamachy, by nie spóźnić się na ratunek. Choć z początku pomysł ten wydawał się przynosić oczekiwane skutki, jednak taki wysiłek doprowadził jego krew do szybszego krążenia po organizmie, a tym samym szybszego wychładzania się go. Zostało zaledwie kilka wymachów ręką, gdy kolejny skurcz pociągnął go pod taflę wody. W głowie chłopca znów pojawiła się rozpacz. Nie… Nie udało się… Był tego więcej niż pewien. Z pewnością w tym momencie przepływał pod kładką. Strzała spoglądał znad wody na ciało tego, którego zdążył nazwać już swoim przyjacielem. Po co więc dalej tak kurczowo trzymać się swego życia?
„Może po to, by uratować dziewczynkę?”
Głos, który pojawił się w jego myślach nie należał wcale do Strzały. Nie należał on do nikogo, kogo znał, lecz… Nie przeszkadzało to Sadielowi w przyznaniu mu racji. Nie chodziło tu o jego własne życie. Co za różnica czy zabije go jakiś człowiek, czy też utonie w rzece. Ale ta dziewczynka… Ona miała przed sobą jeszcze całe życie. Mogła stać się kimś wyjątkowym… kimś, kto miałby jakiś wpływ na losy całego świata. Uśmiechnął się do siebie. Dość wybujałe fantazje na temat przyszłości małej blondynki. Jednak nie rzadko fantazje stają się rzeczywistością. Czemu więc akurat ta rzeczywistość miałaby nigdy nie nastąpić z powodu jakiegoś nieznanego nikomu syrianina?
Spróbował dopłynąć do powierzchni wody. Ku jego zaskoczeniu poczuł jakby nagły przypływ sił. Bez problemu pokonał więc ten dystans. Gdy jego głowa znalazła się ponad taflą rzeki, spojrzał do góry. Nie zauważył mostku. Szybko zwrócił się za siebie… I tam nie zauważył kładki, na której stał Strzała.
„Więc już wszystko skończone?” – pomyślał, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy.
W tej samej chwili usłyszał nieomal rozkazujący głos swego przyjaciela:
„Sadiel! Łap, do cholery, ten płaszcz!”
Ponowny, szybki ruch głowy do góry uświadomił chłopca, że znajduje się akurat pod drewnianymi deskami, składającymi się na dość szeroki most. Nieomal bezwiednie uniósł swą dłoń, by chwycić za płaszcz. Gdy tylko poczuł, że materiał muska go po skórze, natychmiast zacisnął swe palce. Nie wiedział, czy siła ucisku jest wystarczająca, gdyż z powodu zimna jakie wciąż ogarniało jego ciało, nie mógł wyczuć napięcia swych mięśni. Lewą ręką wciąż przytrzymywał przy sobie małą blondynkę. Przez chwilę znów zastanowił się nad tym, czy aby jest jeszcze choć mała szansa na jej uratowanie. Ostatecznie odrzucił od siebie rozmyślanie na ten temat… do momentu, gdy oboje nie znajdą się na ziemi.
Strzała, czując naciągnięcie płaszcza, natychmiast zaczął powoli cofać się do tyłu. Stąpał delikatnie tylnymi kopytami próbując wyczuć koniec kładki.
Sadiel nieomal zapisaną z przerażenia, gdy w powietrzu dało słyszeć się odgłos rozpruwanego materiału. Przełkną ślinę, próbując jak najmniej się poruszać. Woda jednak wciąż uderzała w niego, huśtając nim w tył i przód.
„Trzymaj się mocno!” – Strzała starał się, by jego głos brzmiał jak najbardziej pewnie.
Chłopiec wiedział jednak, że i wierzchowiec zdaje sobie sprawę z trudnego położenia, w jakim znalazł się trzynastolatek. Bał się spojrzeć w oczy przyjaciela. Gdyby zobaczył w nich gasnącą nadzieję, byłby to dla niego koniec. Mocniej przycisnął do siebie blondyneczkę.
- Damy radę… Jeszcze chwila i będzie po wszystkim… Musisz wytrzymać. – Choć słowa te kierował ku dziewczynce, sam starał się odnaleźć w nich pocieszenie.
Powoli ich ciała zostawały wyciągane z wody. Przemoczone ubrania dodawały im kilka kilogramów. Płaszcz natychmiast wyczuł tą różnicę. Rozdzierający dźwięk zdawał się coraz głośniejszy. Szwy powoli  rozlatywały się, i choć odległość między Sadielem a mostem nie przekraczała metra, zdawała się być ona przeszkodą nie do pokonania. Czas dłużył się niemiłosiernie.
Po kolejnym trzasku, chłopiec postanowił jednak sprawdzić jak trzyma się Strzała i ich prowizoryczna lina. Nie był to najlepszy pomysł. Kawałki materiału, z których uszyte było jego okrycie, trzymały się razem ostatnimi nitkami. Strach, panika i bezsilność sprawiły, że młode ciało napięło się do kresu wytrzymałości, wprawiając się tym samym w lekkie kołysanie nad rzeką. Tego ciemnozielony płaszcz nie mógł wytrzymać. To było jedno, długie, ostateczne rozdzierające ostrzeżenie.
Zacisnął powieki. Przez chwile poczuł, jakby znalazł się w nieważkości. Następnie mocne szarpnięcie wydobyło z jego ust głuche stęknięcie. Nie wiedział czy wypuścić z objęcia małe ciałko, czy nadal próbować je ocalić.
„Puść ten płaszcz i zajmij się trzymaniem dziewczynki” – warknął Strzała.
- Puścić? – zaskomlał Sadiel. Dopiero po chwili zauważył, że jego płaszcz nie daje mu już żadnej asekuracji. Zwisał teraz w jego dłoni, mocząc się do połowy w rzecznej wodzie. Wypuścił więc go i powoli spojrzał za siebie. Kątem oka zobaczył łeb wierzchowca oraz kawałek jego szczęki,
„Nie ruszaj się, bo nie zdołam cię utrzymać!”
Chłopiec dopiero po chwili zrozumiał, że jego przyjaciel trzyma go swymi zębami za tył koszuli. W ostatniej chwili Strzała przytrzymał kopytem okrycie, sięgając pyskiem za ubranie trzynastolatka.  Teraz powoli zaczął cofać się, stawiając ostrożnie kolejne kroki.
Gdy kant mostu otarł się boleśnie o plecy Sadiela, ten nie syknął nawet. Było to dla niego uczucie porównywalne do ulgi, jaką odczuwa ktoś, komu ofiarowana zostaje druga życiowa szansa. Uśmiechnął się w duchu. Znalazłszy się całkowicie na moście, ku swojemu zdziwieniu, natychmiast zerwał się na równe nogi chwytając przy tym ciało małej dziewczynki w obie ręce.
„Sadiel! Co ty robisz?!” – wystraszył się Strzała.
- Dziecko… - chłopiec spojrzał na przyjaciela dziwnie mętnym, nieomal szalonym, wzrokiem. – Muszę zanieść je na bezpieczny grunt.
„Wielkie nieba! Przecież powinieneś leżeć! Mogłeś sobie coś uszkodzić… Nie powinieneś się ruszać!”
- Nie mogę… Trzeba ją ratować. – Uczynił pierwszy krok na suchej ziemi. Rozejrzał się dookoła. Wciąż znajdował się przy skraju lasu. Podszedł do najbliższego drzewa, kładąc małą blondynkę na zielonej trawie i klękając tuż przy niej. – I co teraz? – zwrócił się do Strzały, przyglądając się ciałku.
„Nie wiem… nie jestem żadnym znachorem.”
- Ale… Coś trzeba… Nie można tak… - Poczuł, że towarzyszącą mu do tej pory ulgę zastępuje powoli, tak dobrze mu znana, bezradność. Położył dłoń na ramieniu blondyneczki. – Obudź się… Obudź… Otwórz oczka… - Wiedział, że ten zabieg nie przyniesie oczekiwanych skutków, a jednak bał się zostawić ją bez żadnej, choćby bezskutecznej, pomocy. Potrząsnął ją lekko. – Błagam cię… Otwórz oczka. – Ze smutkiem zauważył, że jego głos zaczyna się łamać. Odchrząknął wstając na równe nogi. – Nie po to ją ratowałem, by teraz tak po prostu umarła… - mruknął do siebie.
„Sadiel… Możesz ją zostawić.”
Spojrzał pytająco na konia. Ten machnął pyskiem w stronę, z której oboje przybyli.
Zza ściany stworzonej z drzew, wybiegała gromadka ludzi. Gdy tylko zauważyli zwierzę oraz młodzieńca, przyspieszyli jeszcze bardziej.
Sadiel chciał dostrzec więcej szczegółów nadbiegającej grupy, gdy zrozumiał, że to nadciąga wybłagana pomoc. Ulga ogarnęła całą jego duszę, ograniczając napływ adrenaliny do mózgu. Po chwili ból i zmęczenie uderzyły w niego mocną falą. Obtarte plecy zaczęły piec, wszystkie mięśnie zaczęły go palić, a płuca domagały się kolejnej dostawy świeżego powietrza. Powoli usiadł na ziemi. Widząc, że taka poza nie przynosi mu pożądanej ulgi, położył się na trawie. Starał się nie zwracać uwagi na wciąż bolące plecy. Zamknął oczy, skupiając się na głębokim, powolnym oddychaniu.