Chciał już zadać kolejne pytanie, które cisnęło mu się na
usta, jednak udało mu się od tego powstrzymać. Zmrużył jedynie oczy rozkładając
podarunek. Po chwili w swych dłoniach trzymał ciemnozielony, adamaszkowy
płaszcz z głębokim kapturem.
- Załóż go i czym prędzej nasuń kaptur. Jeszcze tego
brakowało, by mój uczeń przebywał wśród obcych z odkrytą głową.
- Duriomie, ale… - chciał coś powiedzieć chłopiec, lecz
przerwał mu stanowczy głos.
- Mistrzu Duriomie – nieomal wysyczał znachor. – Już
zapomniałeś jak zwracać się do swego nauczyciela?
Sadiel zacisnął zęby. Gdyby mógł tylko spojrzeć na
mężczyznę całkowicie otwartymi oczami, z pewnością spaliłby go wzrokiem.
- Mistrzu Duriomie – rzekł z przekąsem. – Czemu mam płaszcz
nakładać na mokre ubranie? Nie powinienem raczej suchego odzienia dostać?
- A ty myślisz, że ja na co talarów wydawać nie mam, tylko
na kolejne ciuchy dla ciebie? Zresztą chyba powinieneś mieć ze sobą jakiś strój
na przebranie. Chyba, że go zgubiłeś.
Sadiel po chwili uśmiechnął się szeroko. Wstał na równe
nogi i, wciąż z zimna dygocąc, ruszył w stronę Strzały. Będąc zwróconym tyłem
do całego zgromadzenia, mógł normalnie spojrzeć na oczy.
- Pozwolisz mi, mój Mistrzu, – ciągnął dalej, chwytając już
za pakunki przytroczone do konia – że udam się w las gęsty by tam się przebrać,
z dala od wszystkich spojrzeń?
- Zgadzam się, lecz jeśli jeszcze raz…
- Tak, tak… - mruknął chłopiec, przerywając wywód
znachorowi. Nie podobało mu się to, w jaki sposób Duriom zaczął się do niego
zwracać. Nie był przecież nikogo uczniem… Tym bardziej uczniem akurat tego
znachora. Nie będzie mu więc nikt suszył głowy pod byle pretekstem. I czemu w
ogóle się tu znalazł? Ktoś go prosił o pomoc?
Usłyszał za sobą kąśliwe uwagi płynące z ust mężczyzny.
Skwitował je jedynie głębokim westchnieniem.
Radosne uczucie, które otuliło jego serce, gdy zauważył
znajomą twarz, poszło w niepamięć. Zamiast niego pojawiła się złość i urażona
duma.
- A ty czemu nic nie mówisz? – zwrócił się do Strzały,
który powędrował za nim między drzewa.
„A co mam mówić? Masz szczęście, że Duriom się tutaj
pojawił.”
- O tak… Wielki Duriom przybył, by uratować swego marnego czeladniczka
– prychnął. – Szkoda tylko, że nie jestem żadnym jego czeladnikiem, a co za tym
idzie, nie ma prawa zwracać się do mnie w taki sposób!
„Znów powracają twoje dziecinne nawyki?”
- Nie zrozumiałem… - Sadiel łypnął niepewnie na swego
wierzchowca.
„Jesteś od Durioma młodszy, mniej bystrzejszy, mniej
obeznany w życiowych problemach… Z pewnością gorzej radzisz sobie w kontaktach
z obcymi niż on. W dodatku po raz drugi uratował ci życie. A ty nadal uważasz,
że jesteś jemu równy. Przejrzyj na oczy. Ustaw go na prawidłowym szczeblu, tak
jak uczyniłeś to względem mnie.”
- Względem ciebie?
„Obydwoje dobrze wiemy, że od pewnego czasu przestałeś
uznawać mnie za kogoś gorszego.”
- Nigdy cię za takiego nie uważałem – odpowiedział z powagą
chłopiec, ściągając ze siebie przemoczone ubranie.
„Mógłbym ci podać teraz wiele przykładów, które poparłyby
moje stwierdzenie. Nie chcę mi się jednak już nad tym roztrząsać. Teraz chcę,
byś tak samo postąpił z Duriomem. Doceń to, że znów postanowił podać ci pomocną
dłoń. Pomoc tobie nie należy do jego obowiązków.”
- Ale nikt go o nią nie prosił!
„Znów stajesz się nieznośny. A to dlaczego? Bo Duriom
zwrócił się do ciebie ostrzejszym tonem.”
- Wcale nie dlatego! – Sadiel stanął wyprostowany niczym
struna, zaciskając pięści z wściekłości. Spojrzał na roześmiane oczy swojego
przyjaciela, po czym oblał się czerwonym pąsem. – Y… Mógłbyś z łaski swojej
odwrócić się tyłem? – Choć starał się by jego głos brzmiał poważnie, ton stał
się ociupinkę wyższy niż tego pragnął. Stał bowiem tak, jak go natura
stworzyła. Przed zrzuceniem odzienia zapomniał przygotować sobie świeże
ubranie.
„No co ty… Konia się wstydzisz?”* - zachichotał Strzała.
- Nie, ale… Wolałbym jednak, byś się odwrócił.
„No jak tam sobie życzysz” – Strzała posłusznie wykręcił
się do przyjaciela tyłem.
Sadiel wziął się za rozpakowywanie nowego ubioru, gdy zza
jego pleców dobiegł niski, barczysty głos.
- Sadiel, radziłbym ci, abyś… - Duriom nie dokończył,
wybuchając gromkim śmiechem.
Chłopiec natychmiast spojrzał na niego spod ściągniętych
brwi.
- Przepraszam bardzo… Czy ja aż tak zabawnie wyglądam? Hę?
- Przepraszam… - odpowiedział mężczyzna pomiędzy kolejnymi
napadami śmiechu. – Nie byłem przygotowany na takie widoki.
- Jakie widoki? – oburzył się Sadiel, natychmiast
zasłaniając dłońmi swoje przyrodzenie. – Poza tym przyszedłeś tu po to, żeby
się na mnie popatrzeć, czy też chciałeś mnie o czymś poinformować?
- Chciałem tylko powiedzieć, żebyś się pospieszył. Sonya
potrzebuje solidnej dawki snu, a i tobie powinienem zaaplikować pewne
lekarstwa. Nie w smak mi podróżować z kimś, kto po nocach kaszleć i smarkać
będzie.
Młodzieniec przytaknął. Choć w pewnej chwili zawahał się.
Czyżby usłyszał jakiś jasny przekaz? Ale nie czas teraz na takie rozmowy. Nie
czas, nie miejsce i… strój chłopca też nie odpowiedni.
Duriom zawrócił więc na pięcie, ruszając w stronę, gdzie za
ścianą z drzew, znajdowała się gromadka mieszkańców wsi.
- Chodź Strzało… Bo nam jeszcze Sadiel gotów ze wstydu pod
ziemię się zapaść – zaśmiał się radośnie. Po chwili zawtórowało mu wesołe
parskanie konia.
Sadiel, pomimo krępującej sytuacji, jaka miała miejsce,
ucieszył się, że Duriom znów zwrócił się do niego przyjaznym tonem… Tonem,
który dobrze pamiętał z ich pierwszego spotkania.