Szedł niewielką dróżką przez pola pełne wysokich, złotych
kłosów zbóż. Była piękna, słoneczna pogoda. Po niebie sunęły nieliczne
obłoczki, niestanowiące żadnego zagrożenia dla promieni słonecznych
odbijających się w żółtych kłosach. Tylko gdzie nie gdzie można było zobaczyć czerwieniące
się główki maków, dodające uroku temu całemu obrazowi. Sadiel odetchnął głęboko
świeżym powietrzem. Nie wiedział czemu, lecz na jego twarzy zagościł spokojny
uśmiech.
Spoglądał to na otaczający go sielankowy widok, to przed siebie, na rosnące z każdą chwilą wieże pobliskiego miasta. Wiedział, że spotka tam ludzi, wiedział, że nie ma na sobie swego płaszcza, a jednak nie czół niepokoju. Przez chwilę pomyślał nawet, że to właśnie ten niepokój rodził nienawiść ludzi względem niego. Może sam niejako prowokował ich zachowanie. Lecz teraz się nie obawia. Teraz nie będzie ukrywał swego pochodzenia. Wejdzie do miasta i przywita jego mieszkańców niczym dawno niewidzianych przyjaciół.
Spoglądał to na otaczający go sielankowy widok, to przed siebie, na rosnące z każdą chwilą wieże pobliskiego miasta. Wiedział, że spotka tam ludzi, wiedział, że nie ma na sobie swego płaszcza, a jednak nie czół niepokoju. Przez chwilę pomyślał nawet, że to właśnie ten niepokój rodził nienawiść ludzi względem niego. Może sam niejako prowokował ich zachowanie. Lecz teraz się nie obawia. Teraz nie będzie ukrywał swego pochodzenia. Wejdzie do miasta i przywita jego mieszkańców niczym dawno niewidzianych przyjaciół.
- Na twoim miejscu zahaczyłbym o jakiś strumień nim
wejdziesz do miasta – rozległ się znajomy głos za jego plecami.
Sadiel natychmiast odwrócił się na pięcie. To co zobaczył,
sprawiło, że serce jego zaczęło bić radośnie, a w oczach pojawiły się łzy
szczęścia.
- Wyglądasz jak siedem nieszczęść – parsknął Strzała. –
Ludzie będą uciekać na twój widok
- Nie czyń mu uwag, przyjacielu. Długą drogę przebył,
podczas której nie zaznał wygody. Ma prawo wyglądać niczym pielgrzym, bo też i
jest pielgrzymem – rzekł Mistrz, siedząc na wierzchu konia i uśmiechając się
delikatnie do swego ucznia.
Sadiel poczuł niezmierną ochotę podbiec do przybyłych i
uścisną ich serdecznie, a najserdeczniej samego siwowłosego.
- Mistrzu – wyszeptał, gdyż mieszanka cudownych uczuć
zawładnęła jego gardłem, nie pozwalając wyrzec innych słów.
- Nie rozczulaj się tak, tylko pędź przed siebie – znów do
głosu doszedł Strzała. – W końcu należy ci się coś od życia.
Młodzieniec znów skierował swą twarz w stronę miasta. Nie
wiedział, co go tam czeka, lecz był pewien, że nie będzie to nic przykrego. Gdy
miał przy sobie swych największych przyjaciół, nic strasznego nie mogło się
przytrafić. Początkowo więc szedł spokojnie, jednak z czasem jego krok
przyspieszał, by ostatecznie biegiem ruszyć w stronę bramy. Pomimo dość dużego
dystansu, który przebył, nie odczuwał żadnego zmęczenia. Wręcz przeciwnie, im
bliżej był skupiska ludzi, tym więcej energii w sobie odkrywał, bo w końcu był
szczęśliwy.
Mężczyźni przy bramie, pełniący funkcję strażników, nie
zatrzymali go. Skłonili się delikatnie, po czym stanęli na baczność. Sadiel chciał wejść do środka, lecz wpierw
postanowił zaczekać na swych najbliższych. Chciał dzielić się tymi wspaniałymi
chwilami ze swymi jedynymi przyjaciółmi. Odwrócił się więc, chcąc pomachać do
nich, i gestami poprosić ich, by się pospieszyli. Jednak nie uczynił nic, prócz
stania tam i spoglądania na teren, który jeszcze przed chwilą obsypany był
złotymi kłosami zbóż. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Tam, gdzie były żyzne
pola wydające sowite plony, pojawiła się wyschnięta, popękana gleba. Tam, gdzie
stały drzewa, których zielone liście pieścił letni wiatr, rosły teraz wysuszone
knieje, przypominające śmiertelne pułapki na zgubione dusze. A najgorsze było
to, że tam gdzie Sadiel spodziewał się zauważyć swych przyjaciół, widniały
jedynie ich cienie na drodze, które w jednej chwili rozwiał zimny wiatr.
Spojrzał ku górze. Nie było już błękitnego nieba. Burzowe chmury pozsuwały się
po nieboskłonie, jakby ścigając się w wyścigu, którego i tak nikt nie wygra. Po
chwili półmrok zapanował nad całym terenem.
- Co jest? – mruknął do siebie chłopiec drżącym głosem. –
Mistrzu?! Strzało?! – zaczął wołać swych przyjaciół, oddalając się od bram
miasta. Nikt jednak nie odpowiedział. Sadiel poczuł ból w sercu. Jakaś jego
część zaczęła krzyczeć, że już nigdy nie zobaczy tych, co tak blisko niego
byli. Ale przecież oni nie umarli! Przecież muszą gdzieś być… Może odeszli,
może uciekli od niego, ale na pewno wciąż żyją. Mistrz na pewno nadal istnieje
gdzieś we wielkim świecie. To, że rozeszli się tamtego dnia i to, że… potem…
zobaczył go…
„Mistrz przecież nie żyje, kretynie!” – warczało coś w jego
głowie. „Zapomniałeś już? Pozwoliłeś mu odejść i oni… Wybawiciele go zabili!
Gdybyś wtedy z nim był… Gdybyś czuwał nad jego bezpieczeństwem…!”
- To nie moja wina! Ja nic nie uczyniłem. To Mistrz mnie
zostawił, nie ja jego… To on…
„To on? – przerwał mu głos. – To on?! Zawsze zwalasz winę na
innych! Nigdy nie przyznajesz się do błędów! To, że twój Mistrz nie żyje
spowodowane było tym, że cię poznał, wziął cię pod opiekę i wychował! Wychował
cię na prawego, dobrego Syrianina, a ty pozwoliłeś mu odejść!”
- A co miałem uczynić? Był ode mnie starszy… Był moim nauczycielem…
Nie mogłem go powstrzymać…
„Nie mogłeś? A może nie chciałeś?! Przecież wciąż
powtarzałeś, że jesteś już dorosły. Powtarzałeś, że nie potrzebujesz jego
pomocy. Jak on miał postąpić?! Jak sam postąpiłbyś, gdybyś wciąż wysłuchiwał,
że nie jesteś nikomu potrzebny?!”
- Ale przecież powiedziałem mu w karczmie, że nie poradzę
sobie bez niego – głos Sadiela był coraz bardziej drżący i czasami zmieniał się
w cichy szloch.
„Powiedziałeś, zgadza się. Tylko powiedziałeś to stanowczo
za późno! Jedna chwila nie zmieni miesięcy utyskiwania na to, jaki to
ograniczany przez Mistrza jesteś!”
- Nigdy nie utyskiwałem, że jestem ograniczany! Nigdy nie powiedziałem,
że nie potrzebuję Mistrza! Nigdy… Nie wmówisz mi tego, kim kol wiek jesteś!
„A może i Strzała nie cierpi teraz przez ciebie? – Głos zaczął
wstrzykiwać zwątpienie w serce chłopca, wkłuwając się zębami jadowymi z innej
strony. – Może nie ty pozwoliłeś mu zostać we wiosce?”
Sadiel odetchnął głęboko, zamykając oczy. I w tej kwestii też
nie mógł zgodzić się z Głosem. Chciał wtedy wrócić. Chciał pobiec z powrotem,
by uwolnić swego parzystokopytnego przyjaciela, ale Duriom i Ariana odwiedli go
od tego pomysłu. A może Strzała ma tam lepiej niż podczas długiej i żmudnej
podróży, podczas której nie ma pewności, czy aby dożyje się następnego dnia. U
wieśniaków ma zapewniony posiłek i dach nad łbem. Wędrując z młodzieńcem i tak
wiele wycierpiał. W dodatku te ciągłe niesnaski między nimi. Może… Nie, na
pewno lepiej się stało, że pozostał tam, wśród ludzi, którzy się nim zaopiekują.
Westchnął jeszcze raz, przez chwilę nasłuchując, czy aby
Głos znów nie postanowi zmieszać go z błotem. Cisza, która go ogarnęła miała w
sobie coś niepokojącego, choć początkowo była niczym balsam na uszy chłopca.
Nie zastanawiając się dłużej, zawrócił na pięcie. Dobrze by
było, gdyby jeszcze przed ulewą znalazł jakieś schronienie. Mieszczanie chyba
nie odmówią dachu nad głową biednemu trzynastolatkowi, który wygląda zapewne
jak siedem nieszczęść. Niestety, gdy spojrzał przed siebie, po raz drugi nie
mógł uwierzyć własnym oczom. Jego oczy rozszerzyły się, twarz pobladła, a przez
nos zaczęły przechodzić hektolitry powietrza. Usta zaczęły drżeć, jakby chcąc
coś powiedzieć, lecz nie mogąc wydać z siebie żadnego dźwięku.
Nie było bramy. Nie było murów miasta. Nie było samego
miasta. Oczom Sadiela ukazał się las… ciemny, gęsty las z niewielką polanką,
którą odgradzał od niego szpaler wysokich drzew. Jednak nie to było najgorsze.
Przecież nie raz widział las i to w znacznie większej ciemności. Te wszelkie drzewa
i krzaki nie wywołały na nim żadnego wrażenia. Jednak tlące się, niewielkie
ogniska sprawiły, że poczuł gęsią skórkę na całym ciele. Nie było tam nikogo,
żadnej osoby, a mimo to płomienie strzelały w niebo w najlepsze, jakby wciąż
ktoś podsycał ogień. Sadiel nie wiedział co zrobić w zaistniałej sytuacji.
Pozostać tam, gdzie stał, zawrócić i ruszyć biegiem drużką prowadzącą pomiędzy
pustynnym terenem, czy jednak ruszyć do przodu i wybadać całe to zjawisko. „Przecież
to może być zasadzka – próbował w myślach przeanalizować zaistniałą sytuację. –
Może Wybawiciele czekają już w ukryciu, aż wyjdę na polanę i wtedy mnie złapią.
A może wręcz przeciwnie. Może przy tych ogniskach odpoczywali zmęczeni podróżą
wędrowcy i słysząc moje kroki ze strachu pochowali się pomiędzy krzakami. Skąd
mogą wiedzieć, że jestem jedynie młodym syrianinem”. Pomimo tych słów nadal nie
mógł się ruszył. Wtem zauważył, jak z jednego z ogniska wyłania się dziwny,
tajemniczy kształt. Po chwili to samo dzieje się z kolejnymi dwoma paleniskami.
W pierwszej chwili Sadiel pomyślał, że to wiatr podsycił płomienie, które
ukształtowały się w taki niebywały sposób, jednak, gdy przyjrzał się bardziej,
dostrzegł podobieństwo tych płomieni do ludzkich konturów. Tak… To z pewnością były ludzkie kontury
otulone blaskiem ognia. Ta wiedza jeszcze bardziej przeraziła chłopca. Nie
wiedział, co o tym wszystkim myśleć… Przede wszystkim nadal nie wiedział, co
uczynić.
„Uciekaj… Uciekaj!” – kołatało mu się po głowie. Pomimo
wszystko nie mógł się ruszyć. Nawet oddychał z ledwością. Serce to biło mu
niczym osazlałe, to znów zatrzymywało się i Sadiel nie był do końca pewien, czy
nadal żyje, czy dusza opuściła już jego ciało, lecz nie wiedząc do kąd ma się
udać, dalej sterczała przy swej ludzkiej powłoce.
Człowiecze płomienie zaczynały powoli wychodzić spoza
obrębów ogniska, jakby kierowane delikatnym wiatrem. Mimo to chłopiec dobrze
wiedział, w którym kierunku zmierzają.
„Uciekaj do cholery!” – wrzeszczał jego instynkt.
Nie był pewien czy stoi tam kilka chwil, czy pół nocy.
Płomienni ludzie wciąż zbliżali się ku niemu, nieomal rosnąc mu w oczach.
Zaczął skomleć z przerażenia… A może tak mu się tylko wydawało. Gdy odległość
między zjawami a nim zmalała do takiej, która pozwalała dostrzec szczegóły
stworów, widział jedynie płomienie, wysokie, jasnopomarańczowe płomienie, które
sięgały nieomal do niższych czubków drzew. Co dziwne, on sam nie czuł na sobie gorąca. Wręcz
przeciwnie… W swe ramiona chwycił go przeogromny mróz. Zatrząsł się… Nie
zastanwaiał się, czy to z powodu lęku, czy zimna.
- Czym jesteście? – wyszeptał, starając się odzyskać
panowanie przynajmniej nad swymi narządami mowy.
Nie usłyszał jednak odpowiedzi. Delikatny wietrzyk, który do
tej pory szumiał gdzieś u szczytów drzew, zamienił się w porywisty wiatr
miotający płomieniami, niczym płachtami delikatnego, lekkiego jedwabiu. Sadiel cofnął się o krok, jednak nie
ochroniło go to przed kontaktem z ogniem, który nieomalże w jednej chwili zajął
całe jego ciało. Zawył, bardziej z przerażenia niż z bólu. Zacisnął powieki, z
których zaczęły spływać wielkie łzy. Objął się rękoma w pół i rzucił się na
kolana. Wycie zmieniło się w skomlenie. Płomienie choć z pewnością muskały jego
ciało, nie pozostawiały po sobie żadnego śladu. Chciał uciec… Chciał wydostać
się z tej koszmarnej pułapki, jednak coś trzymało go wciąż w miejscu, nakazując
mu otworzyć oczy. Obawiał się, że blask bijących płomieni całkowocie go oślepi,
jednak nie był w stanie walczyć z tajemniczą mocą. Uchylił powieki… Z trudem
przyzwyczaił swe źrenice do rażącego światła. Jednak gdy tego dokonał, zauważył
ciemniejsze postacie, które nieomal wtopiły się w sam ogień. Zacisnął zęby,
starając się zidentyfikować istoty. Łzy nie ułatiwały mu osiągnięcia tego celu.
Z kolejnymi sekundami źrenice dostrzegały coraz więcej szczegółów. Przed nim
znajdowali się ludzie, a przynajmniej tak mu się zdawało. Byli o wiele wyżsi od
niego. Stali nieruchomo, choć wciąż płonący ogień nadawał im demonicznego
ruchu. Kolejnymi szczegółami były ciemne stroje, sięgające do samej ziemi. Gdy
oczom chłopca ukazały się głowy zasłonięte kapturami, krzyknął z przerażenia.
Istoty uniosły głowy ku górze. W Sadiela zaczęły wpatrywać się trzy pary
żarzących się czerwienią oczu.
- Morderca… - tak brzmiały pierwsze słowa, które usłyszały
młode uszy.
Zaczął płakać, starając się wycofać i jak najdalej odsunąć
się od piekielnych zjaw.
- Morderca – powtórzyły istoty, zbliżając się do niego.
- Nie! – krzyczał. – Nie! Błagam! Zostawcie mnie! Proszę
was! Wybaczcie mi! – krzyczał pomiędzy kolejnymi napadami płaczu. Mógł się co
prawda poruszać, ale ruchy jego były powolne, jakby do jego ciała przywiązano
masywne ciężarki.
- Morderca! – Głosy zdawały się przybierać na sile. Nie
wpadały już do uszu Sadiela, lecz powstawały bezpośrednio w jego głowie. –
Morderca! – Istoty zbliżały się do niego. Po chwili znajdowały się zaledwie na
wyciągnięcie ręki od ciała chłopca.
- Błagam! Nie chciałem tego! Nie chciałem was zranić!
Do jarzących się źrenić dołączyły rozwarte usta zjaw, przez
które wydostawały się kolejne płomienie, a razem z nimi zatrważające wycie.
Sadiel poddał się.
Stanął, opuściwszy swe ręce wzdłóż tłowia, złapał pełne płuca powietrza,
rozszerzył swe oczy i z przerażeniem spoglądał na ciemne, płonące dłonie
zbliżające się do jego twarzy.
W duszy modlił się, by koniec nie był przynajmniej
przepłniony bólem. Gdy dłonie dotknęły jego pliczków, pociemniało mu przed
oczami. Wszystko nagle się skończyło. Nie był pewien, czy żyje, czy znajduje
się już po tej drugiej stronie. Spróbował się poruszyć. Czuł że pokonuje
kolejne metry lasu, jednak nie słyszał chrzęstu gałęzi pod stopami, czy choćby
szumu wiatru. W dodatku nie mógł dostrzec choćby małej gwiazdki na niebie,
choć, mógłby przyznać, wpatrywał się nieustannie w kierunku nieba.
- Jest tu ktoś? – zapytał. Przestraszył się swego głosu, tak
dziwnie lodowatego i pozbawionego wszelkich emocji, choć nadal jego serce
ogarniało przerażenie. Jedyne, czego się dowiedział, to to, że znajduje się na
otwartej przestrzeni, gdyż nie docierało do niego echo jego słów. – Czy ktoś
mógłby mi powiedzieć, gdzie ja jestem?
Zero odpowiedzi.
- Co tu się dzieje?! – ryknął, zaciskając pięści. – Mam
dosyć! Co tu się dzieje?! – Miał dziwne wrażenie, że jeśli za chiwlę nie uzyska
odpowiedzi, zwarjuje.
Postąpił kilka kolejnych kroków do przodu. Rozejrzał się
dookoła, jednak jedyną rzeczą, którą widział, była ciemność… niczym niezmącona,
nieomal namacalna ciemność.
Nagle usłyszał przeciągły świast dobiegający zza jego
pleców. Odwrócił się na pięcie.
To, co zobaczył, zatrzymało bicie jego serca. Stał tak,
wpatrując się w miejsce, dokładnie oświetlone promieniami księżyca,
przedzierającymi się, wbrew logice, przez gęste korony drzew. Nogi ugieły się
pod nim. Wiedział, że choć przetrzymał atak płonących zakonników, tego nie
zdoła przeżyć.
Tuż przed nim stała wysoka, drewniana szubienica. Do jej
ramienia przywiązana była lina z pętlą. To narzędzie mordu nie było puste.
Zwisało z niego ciało. Głowa kołysała się delikatnie w boki, tak jak cała
reszta powieszonego. Związane z tyłu ręce dawały jasno do zrozumienia, że nie
było to zabójstwo, lecz wykonanie wyroku.
Sadiel nigdy nie widział wisielca. Jednak to nie sam fakt
klęczenia przed wiszącymi zwłokami wydarł serce z jego piersi i wyżucił do
bezdennej studni.
Promienie księżyca oświetlały również twarz martwego i to
właśnie ta twarz napełniła chłopca przerażeniem.
- Duriom… - wyszeptał. – Duriom… Duriom. Duriom! DORIOM! –
wykrzykiwał coraz głośniej, nie zwarzając na ból gardła. Zacisnął dłonie na
swej głowie, zamknął oczy. – Duriom… - powtórzył.
Spojrzał ponownie przed siebie, z nadzieją, że wszystko to
zniknie i znów obudzi się w środku lasu, u boku swego Mistrza. Nie miał jednak
szczęścia. Ciało nadal delikatnie kołysało się na szubienicy.
Zaczął spazmatycznie chwytać powietrze. Jego spojrzenie
błądziło to po zwłokach przyjaciela, to po ciemnym otoczeniu, to po promieniach
księżyca oświetlających ten cały koszmarny widok.
Nie zauważył nawet, jak po jego policzkach popłynęły
pierwsze łzy, a przez usta wydobyło się dzikie skomlenie.
- To nie może być prawda… Nie może… Nie może… Po prostu nie
może… - powtarzał kręcąc głową. – To
jakiś pieprzony koszmar! Duriom… -
zakrył usta dłonią. Uniósł się na nogi i zataczając się podszedł powoli do
szubienicy. Zatrzymał się kilka kroków przed nią. Spojrzał jeszcze raz na
przyjaciela i… popłakał się… Najzwyczajnie w świecie się popłakał. Nie było to
skomlenie, czy wycie. Pociągał nosem, ocierając dłonią spływające po policzkach
łzy. – Nie zostawiaj mnie, Duiromie.
Proszę… Nie ty. Ja… Ja już nie mam nikogo… Jesteś jedynym moim przyjacielem…
Nie możesz mnie tak zostawić. Proszę cię… Ocknij się… - szeptał słowa niczym
modlitwę.
Ciało kołysało się nadal. Chłopiec miał już się odwrócić i
odejść pozbawieni jakiejkolwiek nadzieji na szczęśliwe zakończenie tek
historii, gdy zauważył, jak głowa Durioma powoli unosi się do góry. Padające na
nią promienie księżyca, nadawały jej upiornego wyrazu.
- Duriom? – Sadiel ze szczęścia podbiegł do szubienicy, lecz
w pewnym momencie się zatrzymał.
Duriom żył… Tego był pewien, lecz coś w jego spojrzeniu
sprawiało, że chłopca znów ogarnęło zimno.
Mężczyzna pustymi oczami spojrzał na swego przyjaciela.
- Winny… - rzekł spierzchniętymi ustami. – Winny…
Wszystkiemu winny ten syriański pomiot!
- Duriomie, co ty mówisz?
- Sadiel nieomal zaśmiał się przez łzy. – To ja… Sadiel… Twój
przyjaciel…
- Winny jest całemu złu – kontynuował zwisający na
szubienicy znachor, nie zwracając uwagi na słowa wypowiadane przez chłopca. –
Winny jest tragediom, śmierci wielu ludzi. Winny jest łzom i krwi wsiąkniętej w
ziemię, po której stąpają niewinni! Winny! WINNY! – wrzasnął, koncentrując
spojrzenie na przerażonym Sadielu, który niczego nie rozumiał… Niczego nie mógł
zrozumieć.
Chłopiec poraz drugi padł na kolana. W jego uszach dudniły
słowa przyjaciela, które raniły jego serce, jego duszę. Wydawało mu się, że
każdy dźwięk jest niczym szopn wbijający się w jego ciało, wyrywające
niemiłosiernie duszę.
Nie wiedział co się stało. Nie rozumiał, dlaczego jego
przyjaciel wyraża się o nim w taki sposób. I czemu wisi na szubienicy?
- Dlaczego? – wysyczał przez zaciśnięte zęby.
- WINNY! – wrzasnął poraz kolejny Duriom, a do jego krzyku
dołączyły krzyki magów.
Uniósł spojrzenie przed siebie. Przed przyjacielem stały
płonące postacie. Wszystkie one wskazywały na chłopca palcami. Wwiercały się do
jego umysłu. Na nic były mentalne obrony młodzieńca.
Szala przerażenia i rozpaczy sięgnęła apogeum, gdy do tej
całej zbieraniny dołączył się jego Mistrz, Broul, Natiah, Strzała oraz Minkus. Nie
mógł zapanować nad swym ciałem, które zaczęło drżeć niczym osika na wietrze.
Czego od niego chcieli? Przecież nie uczynił im niczego
złego… nie chciał niczego takiego uczynić. Jest przecież tylko kilkunastoletnim
chłopcem! Dlaczego mu to czynią?! Dlaczego oskarżają go o całe zło?! Dlaczego
wskazują na niego palcami, niczym sztyletami skierowanymi w jego pierś?!
Te cholerne moce! To cholerne pochodzenie!
On nie jest przecież zły. Starał się żyć zgodnie z zasadami
miłości i szacunku do każdej żyjącej istoty. Dlaczego tego nie widzą? Dlaczego
nie szanują?! Dlaczego zabijają?!
Już nie płakał. Nie mógł wydobyć z siebie choćby małej,
słonej łzy. Chciał się po prostu obudzić z tego koszmaru. Chciał znaleźć się
ponownie na szerokim szlaku, u boku Mistrza, jego mentora, przyjaciela i ojca.
Nie uczynił nic złego! Niech zostawią go w spokoju! Niech
odejdą, znikną, przepadną! Lub niech spojrzą w jego serce… czyste serce. Niech
uczynią cokolwiek, byleby tylko przestali wykrzykiwać te raniące słowa. Byleby
tylko przestali wskazywać na niego palcami.
Usłyszał za sobą cichy szum. Bezwiednie odwrócił się za
siebie. Jego oczom ukazała się twarz nieznajomego mężczyzny poorana
zmarszczkami i bliznami. Wielkie, głębokie oczy spoglądały z szyderstwem na
chłopca. Usta wykrzywiały się w ironicznym uśmiechu. Nagle, między twarzą
obcego i Sadiela, pokazało się zakrwawione ostrze, w którym odbijał się blask
księżyca oraz płomieni. Chłopiec mimowolnie opuścił swą głowę, by oczy jego
zauważyły strumyk posolki spływający po jego piersi. Gdy ponownie spojrzał na
mężyznę, ten wybuchnął przerażającym śmiechem, unosząc narzędzie mordu ku
niebu.
Sadiel przewrócił się do tyłu. Nie czuł bólu, jednak
ciemność otaczająca go, zdawała się z każdą kolejną chwilą coraz bardziej
gęstnieć. Ostatnie co usłyszał, to nadal dudniące w jego głowie słowo: „Winny!
WINNY!”.