poniedziałek, 25 listopada 2013

Początek końca, cz. 45

Szedł niewielką dróżką przez pola pełne wysokich, złotych kłosów zbóż. Była piękna, słoneczna pogoda. Po niebie sunęły nieliczne obłoczki, niestanowiące żadnego zagrożenia dla promieni słonecznych odbijających się w żółtych kłosach. Tylko gdzie nie gdzie można było zobaczyć czerwieniące się główki maków, dodające uroku temu całemu obrazowi. Sadiel odetchnął głęboko świeżym powietrzem. Nie wiedział czemu, lecz na jego twarzy zagościł spokojny uśmiech.
Spoglądał to na otaczający go sielankowy widok, to przed siebie, na rosnące z każdą chwilą wieże pobliskiego miasta. Wiedział, że spotka tam ludzi, wiedział, że nie ma na sobie swego płaszcza, a jednak nie czół niepokoju. Przez chwilę pomyślał nawet, że to właśnie ten niepokój rodził nienawiść ludzi względem niego. Może sam niejako prowokował ich zachowanie. Lecz teraz się nie obawia. Teraz nie będzie ukrywał swego pochodzenia. Wejdzie do miasta i przywita jego mieszkańców niczym dawno niewidzianych przyjaciół. 
- Na twoim miejscu zahaczyłbym o jakiś strumień nim wejdziesz do miasta – rozległ się znajomy głos za jego plecami.
Sadiel natychmiast odwrócił się na pięcie. To co zobaczył, sprawiło, że serce jego zaczęło bić radośnie, a w oczach pojawiły się łzy szczęścia.
- Wyglądasz jak siedem nieszczęść – parsknął Strzała. – Ludzie będą uciekać na twój widok
- Nie czyń mu uwag, przyjacielu. Długą drogę przebył, podczas której nie zaznał wygody. Ma prawo wyglądać niczym pielgrzym, bo też i jest pielgrzymem – rzekł Mistrz, siedząc na wierzchu konia i uśmiechając się delikatnie do swego ucznia.
Sadiel poczuł niezmierną ochotę podbiec do przybyłych i uścisną ich serdecznie, a najserdeczniej samego siwowłosego.
- Mistrzu – wyszeptał, gdyż mieszanka cudownych uczuć zawładnęła jego gardłem, nie pozwalając wyrzec innych słów.
- Nie rozczulaj się tak, tylko pędź przed siebie – znów do głosu doszedł Strzała. – W końcu należy ci się coś od życia.
Młodzieniec znów skierował swą twarz w stronę miasta. Nie wiedział, co go tam czeka, lecz był pewien, że nie będzie to nic przykrego. Gdy miał przy sobie swych największych przyjaciół, nic strasznego nie mogło się przytrafić. Początkowo więc szedł spokojnie, jednak z czasem jego krok przyspieszał, by ostatecznie biegiem ruszyć w stronę bramy. Pomimo dość dużego dystansu, który przebył, nie odczuwał żadnego zmęczenia. Wręcz przeciwnie, im bliżej był skupiska ludzi, tym więcej energii w sobie odkrywał, bo w końcu był szczęśliwy.
Mężczyźni przy bramie, pełniący funkcję strażników, nie zatrzymali go. Skłonili się delikatnie, po czym stanęli na baczność.  Sadiel chciał wejść do środka, lecz wpierw postanowił zaczekać na swych najbliższych. Chciał dzielić się tymi wspaniałymi chwilami ze swymi jedynymi przyjaciółmi. Odwrócił się więc, chcąc pomachać do nich, i gestami poprosić ich, by się pospieszyli. Jednak nie uczynił nic, prócz stania tam i spoglądania na teren, który jeszcze przed chwilą obsypany był złotymi kłosami zbóż. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Tam, gdzie były żyzne pola wydające sowite plony, pojawiła się wyschnięta, popękana gleba. Tam, gdzie stały drzewa, których zielone liście pieścił letni wiatr, rosły teraz wysuszone knieje, przypominające śmiertelne pułapki na zgubione dusze. A najgorsze było to, że tam gdzie Sadiel spodziewał się zauważyć swych przyjaciół, widniały jedynie ich cienie na drodze, które w jednej chwili rozwiał zimny wiatr. Spojrzał ku górze. Nie było już błękitnego nieba. Burzowe chmury pozsuwały się po nieboskłonie, jakby ścigając się w wyścigu, którego i tak nikt nie wygra. Po chwili półmrok zapanował nad całym terenem.
- Co jest? – mruknął do siebie chłopiec drżącym głosem. – Mistrzu?! Strzało?! – zaczął wołać swych przyjaciół, oddalając się od bram miasta. Nikt jednak nie odpowiedział. Sadiel poczuł ból w sercu. Jakaś jego część zaczęła krzyczeć, że już nigdy nie zobaczy tych, co tak blisko niego byli. Ale przecież oni nie umarli! Przecież muszą gdzieś być… Może odeszli, może uciekli od niego, ale na pewno wciąż żyją. Mistrz na pewno nadal istnieje gdzieś we wielkim świecie. To, że rozeszli się tamtego dnia i to, że… potem… zobaczył go…
„Mistrz przecież nie żyje, kretynie!” – warczało coś w jego głowie. „Zapomniałeś już? Pozwoliłeś mu odejść i oni… Wybawiciele go zabili! Gdybyś wtedy z nim był… Gdybyś czuwał nad jego bezpieczeństwem…!”
- To nie moja wina! Ja nic nie uczyniłem. To Mistrz mnie zostawił, nie ja jego… To on…
„To on? – przerwał mu głos. – To on?! Zawsze zwalasz winę na innych! Nigdy nie przyznajesz się do błędów! To, że twój Mistrz nie żyje spowodowane było tym, że cię poznał, wziął cię pod opiekę i wychował! Wychował cię na prawego, dobrego Syrianina, a ty pozwoliłeś mu odejść!”
- A co miałem uczynić? Był ode mnie starszy… Był moim nauczycielem… Nie mogłem go powstrzymać…
„Nie mogłeś? A może nie chciałeś?! Przecież wciąż powtarzałeś, że jesteś już dorosły. Powtarzałeś, że nie potrzebujesz jego pomocy. Jak on miał postąpić?! Jak sam postąpiłbyś, gdybyś wciąż wysłuchiwał, że nie jesteś nikomu potrzebny?!”
- Ale przecież powiedziałem mu w karczmie, że nie poradzę sobie bez niego – głos Sadiela był coraz bardziej drżący i czasami zmieniał się w cichy szloch.
„Powiedziałeś, zgadza się. Tylko powiedziałeś to stanowczo za późno! Jedna chwila nie zmieni miesięcy utyskiwania na to, jaki to ograniczany przez Mistrza jesteś!”
- Nigdy nie utyskiwałem, że jestem ograniczany! Nigdy nie powiedziałem, że nie potrzebuję Mistrza! Nigdy… Nie wmówisz mi tego, kim kol wiek jesteś!
„A może i Strzała nie cierpi teraz przez ciebie? – Głos zaczął wstrzykiwać zwątpienie w serce chłopca, wkłuwając się zębami jadowymi z innej strony. – Może nie ty pozwoliłeś mu zostać we wiosce?”
Sadiel odetchnął głęboko, zamykając oczy. I w tej kwestii też nie mógł zgodzić się z Głosem. Chciał wtedy wrócić. Chciał pobiec z powrotem, by uwolnić swego parzystokopytnego przyjaciela, ale Duriom i Ariana odwiedli go od tego pomysłu. A może Strzała ma tam lepiej niż podczas długiej i żmudnej podróży, podczas której nie ma pewności, czy aby dożyje się następnego dnia. U wieśniaków ma zapewniony posiłek i dach nad łbem. Wędrując z młodzieńcem i tak wiele wycierpiał. W dodatku te ciągłe niesnaski między nimi. Może… Nie, na pewno lepiej się stało, że pozostał tam, wśród ludzi, którzy się nim zaopiekują.
Westchnął jeszcze raz, przez chwilę nasłuchując, czy aby Głos znów nie postanowi zmieszać go z błotem. Cisza, która go ogarnęła miała w sobie coś niepokojącego, choć początkowo była niczym balsam na uszy chłopca.
Nie zastanawiając się dłużej, zawrócił na pięcie. Dobrze by było, gdyby jeszcze przed ulewą znalazł jakieś schronienie. Mieszczanie chyba nie odmówią dachu nad głową biednemu trzynastolatkowi, który wygląda zapewne jak siedem nieszczęść. Niestety, gdy spojrzał przed siebie, po raz drugi nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jego oczy rozszerzyły się, twarz pobladła, a przez nos zaczęły przechodzić hektolitry powietrza. Usta zaczęły drżeć, jakby chcąc coś powiedzieć, lecz nie mogąc wydać z siebie żadnego dźwięku.
Nie było bramy. Nie było murów miasta. Nie było samego miasta. Oczom Sadiela ukazał się las… ciemny, gęsty las z niewielką polanką, którą odgradzał od niego szpaler wysokich drzew. Jednak nie to było najgorsze. Przecież nie raz widział las i to w znacznie większej ciemności. Te wszelkie drzewa i krzaki nie wywołały na nim żadnego wrażenia. Jednak tlące się, niewielkie ogniska sprawiły, że poczuł gęsią skórkę na całym ciele. Nie było tam nikogo, żadnej osoby, a mimo to płomienie strzelały w niebo w najlepsze, jakby wciąż ktoś podsycał ogień. Sadiel nie wiedział co zrobić w zaistniałej sytuacji. Pozostać tam, gdzie stał, zawrócić i ruszyć biegiem drużką prowadzącą pomiędzy pustynnym terenem, czy jednak ruszyć do przodu i wybadać całe to zjawisko. „Przecież to może być zasadzka – próbował w myślach przeanalizować zaistniałą sytuację. – Może Wybawiciele czekają już w ukryciu, aż wyjdę na polanę i wtedy mnie złapią. A może wręcz przeciwnie. Może przy tych ogniskach odpoczywali zmęczeni podróżą wędrowcy i słysząc moje kroki ze strachu pochowali się pomiędzy krzakami. Skąd mogą wiedzieć, że jestem jedynie młodym syrianinem”. Pomimo tych słów nadal nie mógł się ruszył. Wtem zauważył, jak z jednego z ogniska wyłania się dziwny, tajemniczy kształt. Po chwili to samo dzieje się z kolejnymi dwoma paleniskami. W pierwszej chwili Sadiel pomyślał, że to wiatr podsycił płomienie, które ukształtowały się w taki niebywały sposób, jednak, gdy przyjrzał się bardziej, dostrzegł podobieństwo tych płomieni do ludzkich konturów.  Tak… To z pewnością były ludzkie kontury otulone blaskiem ognia. Ta wiedza jeszcze bardziej przeraziła chłopca. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć… Przede wszystkim nadal nie wiedział, co uczynić.
„Uciekaj… Uciekaj!” – kołatało mu się po głowie. Pomimo wszystko nie mógł się ruszyć. Nawet oddychał z ledwością. Serce to biło mu niczym osazlałe, to znów zatrzymywało się i Sadiel nie był do końca pewien, czy nadal żyje, czy dusza opuściła już jego ciało, lecz nie wiedząc do kąd ma się udać, dalej sterczała przy swej ludzkiej powłoce.
Człowiecze płomienie zaczynały powoli wychodzić spoza obrębów ogniska, jakby kierowane delikatnym wiatrem. Mimo to chłopiec dobrze wiedział, w którym kierunku zmierzają.
„Uciekaj do cholery!” – wrzeszczał jego instynkt.
Nie był pewien czy stoi tam kilka chwil, czy pół nocy. Płomienni ludzie wciąż zbliżali się ku niemu, nieomal rosnąc mu w oczach. Zaczął skomleć z przerażenia… A może tak mu się tylko wydawało. Gdy odległość między zjawami a nim zmalała do takiej, która pozwalała dostrzec szczegóły stworów, widział jedynie płomienie, wysokie, jasnopomarańczowe płomienie, które sięgały nieomal do niższych czubków drzew.  Co dziwne, on sam nie czuł na sobie gorąca. Wręcz przeciwnie… W swe ramiona chwycił go przeogromny mróz. Zatrząsł się… Nie zastanwaiał się, czy to z powodu lęku, czy zimna.
- Czym jesteście? – wyszeptał, starając się odzyskać panowanie przynajmniej nad swymi narządami mowy.
Nie usłyszał jednak odpowiedzi. Delikatny wietrzyk, który do tej pory szumiał gdzieś u szczytów drzew, zamienił się w porywisty wiatr miotający płomieniami, niczym płachtami delikatnego, lekkiego jedwabiu.  Sadiel cofnął się o krok, jednak nie ochroniło go to przed kontaktem z ogniem, który nieomalże w jednej chwili zajął całe jego ciało. Zawył, bardziej z przerażenia niż z bólu. Zacisnął powieki, z których zaczęły spływać wielkie łzy. Objął się rękoma w pół i rzucił się na kolana. Wycie zmieniło się w skomlenie. Płomienie choć z pewnością muskały jego ciało, nie pozostawiały po sobie żadnego śladu. Chciał uciec… Chciał wydostać się z tej koszmarnej pułapki, jednak coś trzymało go wciąż w miejscu, nakazując mu otworzyć oczy. Obawiał się, że blask bijących płomieni całkowocie go oślepi, jednak nie był w stanie walczyć z tajemniczą mocą. Uchylił powieki… Z trudem przyzwyczaił swe źrenice do rażącego światła. Jednak gdy tego dokonał, zauważył ciemniejsze postacie, które nieomal wtopiły się w sam ogień. Zacisnął zęby, starając się zidentyfikować istoty. Łzy nie ułatiwały mu osiągnięcia tego celu. Z kolejnymi sekundami źrenice dostrzegały coraz więcej szczegółów. Przed nim znajdowali się ludzie, a przynajmniej tak mu się zdawało. Byli o wiele wyżsi od niego. Stali nieruchomo, choć wciąż płonący ogień nadawał im demonicznego ruchu. Kolejnymi szczegółami były ciemne stroje, sięgające do samej ziemi. Gdy oczom chłopca ukazały się głowy zasłonięte kapturami, krzyknął z przerażenia. Istoty uniosły głowy ku górze. W Sadiela zaczęły wpatrywać się trzy pary żarzących się czerwienią oczu.
- Morderca… - tak brzmiały pierwsze słowa, które usłyszały młode uszy.
Zaczął płakać, starając się wycofać i jak najdalej odsunąć się od piekielnych zjaw.
- Morderca – powtórzyły istoty, zbliżając się do niego.
- Nie! – krzyczał. – Nie! Błagam! Zostawcie mnie! Proszę was! Wybaczcie mi! – krzyczał pomiędzy kolejnymi napadami płaczu. Mógł się co prawda poruszać, ale ruchy jego były powolne, jakby do jego ciała przywiązano masywne ciężarki.
- Morderca! – Głosy zdawały się przybierać na sile. Nie wpadały już do uszu Sadiela, lecz powstawały bezpośrednio w jego głowie. – Morderca! – Istoty zbliżały się do niego. Po chwili znajdowały się zaledwie na wyciągnięcie ręki od ciała chłopca.
- Błagam! Nie chciałem tego! Nie chciałem was zranić!
Do jarzących się źrenić dołączyły rozwarte usta zjaw, przez które wydostawały się kolejne płomienie, a razem z nimi zatrważające wycie.
 Sadiel poddał się. Stanął, opuściwszy swe ręce wzdłóż tłowia, złapał pełne płuca powietrza, rozszerzył swe oczy i z przerażeniem spoglądał na ciemne, płonące dłonie zbliżające się do jego twarzy.
W duszy modlił się, by koniec nie był przynajmniej przepłniony bólem. Gdy dłonie dotknęły jego pliczków, pociemniało mu przed oczami. Wszystko nagle się skończyło. Nie był pewien, czy żyje, czy znajduje się już po tej drugiej stronie. Spróbował się poruszyć. Czuł że pokonuje kolejne metry lasu, jednak nie słyszał chrzęstu gałęzi pod stopami, czy choćby szumu wiatru. W dodatku nie mógł dostrzec choćby małej gwiazdki na niebie, choć, mógłby przyznać, wpatrywał się nieustannie w kierunku nieba.
- Jest tu ktoś? – zapytał. Przestraszył się swego głosu, tak dziwnie lodowatego i pozbawionego wszelkich emocji, choć nadal jego serce ogarniało przerażenie. Jedyne, czego się dowiedział, to to, że znajduje się na otwartej przestrzeni, gdyż nie docierało do niego echo jego słów. – Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, gdzie ja jestem?
Zero odpowiedzi.
- Co tu się dzieje?! – ryknął, zaciskając pięści. – Mam dosyć! Co tu się dzieje?! – Miał dziwne wrażenie, że jeśli za chiwlę nie uzyska odpowiedzi, zwarjuje.
Postąpił kilka kolejnych kroków do przodu. Rozejrzał się dookoła, jednak jedyną rzeczą, którą widział, była ciemność… niczym niezmącona, nieomal namacalna ciemność.
Nagle usłyszał przeciągły świast dobiegający zza jego pleców. Odwrócił się na pięcie.
To, co zobaczył, zatrzymało bicie jego serca. Stał tak, wpatrując się w miejsce, dokładnie oświetlone promieniami księżyca, przedzierającymi się, wbrew logice, przez gęste korony drzew. Nogi ugieły się pod nim. Wiedział, że choć przetrzymał atak płonących zakonników, tego nie zdoła przeżyć.
Tuż przed nim stała wysoka, drewniana szubienica. Do jej ramienia przywiązana była lina z pętlą. To narzędzie mordu nie było puste. Zwisało z niego ciało. Głowa kołysała się delikatnie w boki, tak jak cała reszta powieszonego. Związane z tyłu ręce dawały jasno do zrozumienia, że nie było to zabójstwo, lecz wykonanie wyroku.
Sadiel nigdy nie widział wisielca. Jednak to nie sam fakt klęczenia przed wiszącymi zwłokami wydarł serce z jego piersi i wyżucił do bezdennej studni.
Promienie księżyca oświetlały również twarz martwego i to właśnie ta twarz napełniła chłopca przerażeniem.
- Duriom… - wyszeptał. – Duriom… Duriom. Duriom! DORIOM! – wykrzykiwał coraz głośniej, nie zwarzając na ból gardła. Zacisnął dłonie na swej głowie, zamknął oczy. – Duriom… - powtórzył.
Spojrzał ponownie przed siebie, z nadzieją, że wszystko to zniknie i znów obudzi się w środku lasu, u boku swego Mistrza. Nie miał jednak szczęścia. Ciało nadal delikatnie kołysało się na szubienicy.
Zaczął spazmatycznie chwytać powietrze. Jego spojrzenie błądziło to po zwłokach przyjaciela, to po ciemnym otoczeniu, to po promieniach księżyca oświetlających ten cały koszmarny widok.
Nie zauważył nawet, jak po jego policzkach popłynęły pierwsze łzy, a przez usta wydobyło się dzikie skomlenie.
- To nie może być prawda… Nie może… Nie może… Po prostu nie może… - powtarzał kręcąc głową.  – To jakiś pieprzony koszmar!  Duriom… - zakrył usta dłonią. Uniósł się na nogi i zataczając się podszedł powoli do szubienicy. Zatrzymał się kilka kroków przed nią. Spojrzał jeszcze raz na przyjaciela i… popłakał się… Najzwyczajnie w świecie się popłakał. Nie było to skomlenie, czy wycie. Pociągał nosem, ocierając dłonią spływające po policzkach łzy.  – Nie zostawiaj mnie, Duiromie. Proszę… Nie ty. Ja… Ja już nie mam nikogo… Jesteś jedynym moim przyjacielem… Nie możesz mnie tak zostawić. Proszę cię… Ocknij się… - szeptał słowa niczym modlitwę.
Ciało kołysało się nadal. Chłopiec miał już się odwrócić i odejść pozbawieni jakiejkolwiek nadzieji na szczęśliwe zakończenie tek historii, gdy zauważył, jak głowa Durioma powoli unosi się do góry. Padające na nią promienie księżyca, nadawały jej upiornego wyrazu.
- Duriom? – Sadiel ze szczęścia podbiegł do szubienicy, lecz w pewnym momencie się zatrzymał.
Duriom żył… Tego był pewien, lecz coś w jego spojrzeniu sprawiało, że chłopca znów ogarnęło zimno.
Mężczyzna pustymi oczami spojrzał na swego przyjaciela.
- Winny… - rzekł spierzchniętymi ustami. – Winny… Wszystkiemu winny ten syriański pomiot!
- Duriomie, co ty mówisz?  - Sadiel nieomal zaśmiał się przez łzy. – To ja… Sadiel… Twój przyjaciel…
- Winny jest całemu złu – kontynuował zwisający na szubienicy znachor, nie zwracając uwagi na słowa wypowiadane przez chłopca. – Winny jest tragediom, śmierci wielu ludzi. Winny jest łzom i krwi wsiąkniętej w ziemię, po której stąpają niewinni! Winny! WINNY! – wrzasnął, koncentrując spojrzenie na przerażonym Sadielu, który niczego nie rozumiał… Niczego nie mógł zrozumieć.
Chłopiec poraz drugi padł na kolana. W jego uszach dudniły słowa przyjaciela, które raniły jego serce, jego duszę. Wydawało mu się, że każdy dźwięk jest niczym szopn wbijający się w jego ciało, wyrywające niemiłosiernie duszę.
Nie wiedział co się stało. Nie rozumiał, dlaczego jego przyjaciel wyraża się o nim w taki sposób. I czemu wisi na szubienicy?
- Dlaczego? – wysyczał przez zaciśnięte zęby.
- WINNY! – wrzasnął poraz kolejny Duriom, a do jego krzyku dołączyły krzyki magów.
Uniósł spojrzenie przed siebie. Przed przyjacielem stały płonące postacie. Wszystkie one wskazywały na chłopca palcami. Wwiercały się do jego umysłu. Na nic były mentalne obrony młodzieńca.
Szala przerażenia i rozpaczy sięgnęła apogeum, gdy do tej całej zbieraniny dołączył się jego Mistrz, Broul, Natiah, Strzała oraz Minkus. Nie mógł zapanować nad swym ciałem, które zaczęło drżeć niczym osika na wietrze.
Czego od niego chcieli? Przecież nie uczynił im niczego złego… nie chciał niczego takiego uczynić. Jest przecież tylko kilkunastoletnim chłopcem! Dlaczego mu to czynią?! Dlaczego oskarżają go o całe zło?! Dlaczego wskazują na niego palcami, niczym sztyletami skierowanymi w jego pierś?!
Te cholerne moce! To cholerne pochodzenie!
On nie jest przecież zły. Starał się żyć zgodnie z zasadami miłości i szacunku do każdej żyjącej istoty. Dlaczego tego nie widzą? Dlaczego nie szanują?! Dlaczego zabijają?!
Już nie płakał. Nie mógł wydobyć z siebie choćby małej, słonej łzy. Chciał się po prostu obudzić z tego koszmaru. Chciał znaleźć się ponownie na szerokim szlaku, u boku Mistrza, jego mentora, przyjaciela i ojca.
Nie uczynił nic złego! Niech zostawią go w spokoju! Niech odejdą, znikną, przepadną! Lub niech spojrzą w jego serce… czyste serce. Niech uczynią cokolwiek, byleby tylko przestali wykrzykiwać te raniące słowa. Byleby tylko przestali wskazywać na niego palcami.
Usłyszał za sobą cichy szum. Bezwiednie odwrócił się za siebie. Jego oczom ukazała się twarz nieznajomego mężczyzny poorana zmarszczkami i bliznami. Wielkie, głębokie oczy spoglądały z szyderstwem na chłopca. Usta wykrzywiały się w ironicznym uśmiechu. Nagle, między twarzą obcego i Sadiela, pokazało się zakrwawione ostrze, w którym odbijał się blask księżyca oraz płomieni. Chłopiec mimowolnie opuścił swą głowę, by oczy jego zauważyły strumyk posolki spływający po jego piersi. Gdy ponownie spojrzał na mężyznę, ten wybuchnął przerażającym śmiechem, unosząc narzędzie mordu ku niebu.

Sadiel przewrócił się do tyłu. Nie czuł bólu, jednak ciemność otaczająca go, zdawała się z każdą kolejną chwilą coraz bardziej gęstnieć. Ostatnie co usłyszał, to nadal dudniące w jego głowie słowo: „Winny! WINNY!”.

piątek, 8 listopada 2013

Początek końca, cz. 44

Zerwał się z posłania. Był cały spocony. Nie mógł złapać oddechu. Powiódł oczami dookoła, by zorientować się gdzie jest i co w ogóle się stało. Słońce jeszcze nie dotarło na sam środek nieboskłonu. Delikatny wiatr ruszał koronami drzew. Cichy szum liści działał kojąco, tak jak śpiew ptaków.
Chłopiec odetchnął z ulgą.
A więc to był sen. Głupi koszmar.
Uśmiechnął się do siebie. Naprawdę przeraziła go ta cała wizja. Trzech martwych magów… i to martwych z jego powodu. Kiedyś słyszał, jak w jednej z karczm lekko podchmielony mężczyzna mówił, że sny wyrażając nasze podświadome pragnienia, lęki. Niby słyszał, jak potem mężczyznę tego nazywają miejscowym głupkiem, ale, jak to mawiał jego Mistrz, czasami i przez usta głupca mądrość może wypłynąć. Czy więc w głębi duszy Sadiel naprawdę czuje nienawiść do tych ludzi, którzy podnoszą rękę na jego najbliższych? Czy byłby w stanie nastać na życie innej osoby? Czy mógłby zabić?
Musiał się nad tym porządnie zastanowić i wyjaśnić sam przed sobą kilka kwestii. I musiał czym prędzej zapanować nad swymi mocami. Nie mógł pozwolić, by sen stał się jawą.
Ostatecznie, z westchnieniem ulgi padł z powrotem na ułożony, przemoczony już pled. Pozwolił sobie na jeszcze małą chwilę odpoczynku. Spojrzał na dwie torby leżące nieopodal jego głowy. Zaczął zastanawiać się, gdzie podział się Duriom. Miał wielką nadzieję, że mężczyzna wyruszył na poszukiwanie owoców leśnych. Sadiel miał wielką ochotę na świeże poziomki lub maliny. Starał się jednak nie napawać zbytnim optymizmem. Czas, w którym las obdarowywał ludzi swymi owocami minął kilkadziesiąt dni temu. Lato już się kończyło, jesień zaczęła powoli panować nad krainą. Zamiast jagód i poziomek, można będzie zbierać grzyby. Chłopiec nie przepadał za nimi. Kilka razy struł się, gdy, wędrując razem ze swym Mistrzem, sam postanowił przyrządzić sobie danie z tych tak niewinnie wyglądających roślinek. Następne dni upływały mu w męczarniach, ciągłych wymiotach, bólach brzucha i zawrotach głowy. Po tych kilku razach obiecał sobie, że nigdy nie tknie grzybów, a przynajmniej nie w takiej surowej postaci. Poza tym, że urządzić z nich jakiekolwiek, zdatne do spożycia danie, należałoby rozpalić ognisko, a trudno to uczynić, gdy w koło można znaleźć jedynie mokre runo i nie wiele suchszy chrust.
Jego rozmyślenia przerwał szelest dobiegający zza jego pleców. Zerknął za siebie, próbując wypatrzeć zbliżającego się Durioma. Po kilku chwilach zauważył ciemnobrązowy płaszcz prześwitujący pomiędzy szczupłymi pniami drzew.
- Już się obudziłeś… - stwierdził Duriom, gdy jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem chłopca. Ominął ostatnie krzaki i wyszedł wprost na niewielką, oświetloną ciepłym słońcem, polanę. Nie wyglądał na kogoś, kto spędził noc na regenerującym śnie. Przypominał raczej człowieka, który ma za sobą kilka bardzo trudnych dni, podczas których niemiał szans choć na krótki odpoczynek.
- Nie dawno – uśmiechnął się Sadiel. – I tak zbyt długo się wylegiwałem. Teraz mam wielką ochotę coś przegryźć.
- Zaraz spróbuję rozpalić niewielkie ognisko. Przyniosłem bukłaki z czystą wodą. Może zrobimy zupę z sucharów… Wyjmij z mojej torby misę od Tiriama i przygotuj ją do gotowania. W swoim stanie nie powinieneś siedzieć bezczynnie i myśląc nad tym, czego i tak zmienić się już nie da.
Sadiel wstał z mokrego pledu i ruszył w stronę ich niewielkiego dobytku. Zaczął grzebać w torbie Durioma, gdy coś zaświtało w jego głowie. Nieomal wyszarpał niewielką misę z worka i trzymając ją aż nazbyt mocno w dłoniach, spojrzał niepewnie na swego przyjaciela.
- O jakim stanie mówisz?
- Nie wiem. Pewnie jesteś roztrzęsiony.
- Czy ja wyglądam na roztrzęsionego? I dlaczego miałbym być roztrzęsiony?
Znachor spojrzał na chłopca spod ściągniętych brwi, jakby chciał w ten sposób upewnić się, czy aby młodzieniec nie kpi sobie z niego.
- To, co się wczoraj wydarzyło, musiało źle na ciebie wpłynąć.
- To, co się wczoraj… - nie dokończył Sadiel, gdyż w tym samym momencie pojął jedną, tragiczną prawdę: to nie był sen!
Nagle jego nos wychwycił zapach spalenizny, doprowadzający go do mdłości. W uszach rozbrzmiały krzyki konających w cierpieniach mężczyzn. Oczami wyobraźni widział płonące ciała i zakrwawioną twarz jednego z Magów, którego jedyną winą było to, że wychowywał się w świecie, w którym nienawiść wpajana jest ludziom od małego. Poczuł suchość w gardle. Nagle rzeczywistość przestała mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Doszło do niego, że zamordował ludzi. ZAMORDOWAŁ LUDZI! Był mordercą, choć jeszcze dzień wcześniej, sam tymi słowami obrażał osoby nastające na jego życie. Był mordercą… Uniósł dłonie przed swe oczy, upuszczając misę. Widział, jak po palcach spływała ciemnoczerwona krew… krew tych, którzy mieli przed sobą jeszcze tyle lat życia. Byli Magami, chcieli go zabić. Miał prawo się bronić, ale… czy miał również prawo decydować, czy to jego istnienie jest ważniejsze? A może ci mężczyźni mieli w przyszłości ocalić królestwo. Może od ich życia zależeć miał cały świat. A on sam jest tylko kilkunastoletnim syrianinem, który musi wciąż ukrywać się przed spojrzeniami innych, by nie dostać się do niewoli. Będzie prawdziwy cud, jeśli dożyje do swoich dwudziestych urodzin. I taki ktoś jak on ma czelność chodzić po tej ziemi, podczas gdy trójka mężnych, odważnych Magów, a raczej to, co z nich pozostało, spoczywa w błocie gdzieś na krańcach lasu? Jego bóg, jeśli takowy istnienie, nie wybaczy mu tego przestępstwa. Będzie cierpiał przez wieki, a przed jego oczami stać będą przerażające dusze tych, których tak lekkomyślnie wygnał z tego świata swoją przeklętą mocą, mocą… o którą przecież nikogo nie prosił. Czy nie mógłby się jej pozbyć? Czy nie mógłby z niej zrezygnować? Być może wtedy takie tragedie nie miałyby miejsca.
A może…
Może wystarczy się poddać? Skoro cały świat jest przeciw niemu, a on sam potrafi jedynie krzywdzić i to nie tylko nastających na jego życie ludzi, ale też bliskie mu osoby, to… może powinien ustąpić? Świat nie wiele na tym straci, a na pewno wiele na tym zyska.
Po jego policzkach popłynęły łzy. Ciche początkowo szlochanie zmieniło się w donośny płacz.
Duriom nieomal natychmiast usiadł tuz przy nim i przytulił go do siebie.
- Sadiel… Nie płacz. To nie twoja wina. – Znachor próbował pocieszyć swego młodego przyjaciela, lecz bez większego skutku.
- Jak… Jak nie moja? Prz-przecież to ja… to ja ich zabiłem..! – łkał chłopiec.
- Nie ty, lecz twoja moc. Uwierz mi, Sadielu. – Duriom uniósł głowę młodzieńca, by ich spojrzenia spotkały się. – Gdy się wtedy uwolniłem i doszedłem do ciebie… To nie byłeś ty, chłopcze. Widziałem przerażającą pustkę i szaleństwo w twoich oczach, lecz nie widziałem w nich ciebie.
- Ale… Ale to moje myśli… Moje myśli im to zrobiły… Gdyby nie ja, nadal by żyli!
- Mylisz się… Żyliby, gdyby nie ich durne przekonanie o twoim diabelskim pochodzeniu. Sami się o to prosili.
- Ale mogłem… mogłem ich nie zabijać. – Sadiel otarł dłonią twarz, lecz po chwili znów była cała zapłakana, a łkanie stawało się głośniejsze.
- Wtedy oni zabiliby ciebie.
- I co z tego?! Byłoby lepiej, gdyby to zrobili! Powinni mnie zabić… Teraz… teraz sam będę musiał to zrobić.
Po tych słowach Duriom złapał młodzieńca za ramiona i, ku zdziwieniu Sadiela, potrząsnął nim mocno.
- Nawet tak nie mów, słyszysz?! – wrzasnął znachor.
Syrianin w jednej chwili przestał płakać, rozszerzając oczy ze zdziwienia, a zarazem i przerażenia.
- Nawet tak nie mów! – powtórzył Duriom. – Tak postępują jedynie tchórze, a ty nie jesteś tchórzem, rozumiesz?!
- Tak! – Tym razem to chłopiec podniósł głos, wyrywając się z rąk mężczyzny. – Za to ty niczego nie rozumiesz! Od kiedy skończyłem te cholerne trzynaście lat, wszyscy dookoła mnie cierpią. – Zerwał się na proste nogi. - Najpierw Mistrz, potem Sonya, Strzała, ty… Teraz Magowie… Nie wliczając w to tych wszystkich ludzi, których nawet nie znałem! I to w ciągu tych kilku miesięcy! A jak stanę się dorosłym syrianinem?! Wiesz ile krzywdy mogę jeszcze wyrządzić?! Lepiej, żeby nikt się tego nie dowiedział!
- Więc twoim zdaniem to cały twój lud powinien wyginąć, tak? – Znachor również wstał z ziemi. Odwrócił się od przyjaciela i idąc w stronę najbliższego drzewa kontynuował. – Bo każdy z twego ludu może mordować? Tak myślisz? To, zastanów się, kto tu kogo niewoli: ludzie syrian, czy syrianie ludzi? Kto tu więcej krzywdy czyni drugiej rasie? Której rasie można przypisać więcej morderstw, wojen i zła? Co?
Sadiel poruszył bezdźwięcznie ustami, chcąc najwyraźniej odpowiedzieć na zadane mu pytanie, jednak zrezygnował z takiego ruchu. Gdy mężczyzna zwrócił się znów ku niemu, opuścił swą głowę, jakby wszystkie te winy przypisane były jemu.
- Otóż, mój drogi chłopcze, ludziom… To całe bestialstwo dotyczy ludzi i ich splugawionych serc! To moja rasa dokonuje rzezi, o których nawet nigdy nie słyszałeś, a której ja byłem świadkiem! To moja rasa morduje się nawzajem, tylko po to, by przejąć po drugim człowieku skrawek ziemi, który to i tak po śmieci właściciela nie będzie należał do nikogo! To moja rasa wypowiada nowe wojny, udając, że czyni to w imię praw człowieka i wolności! Ale czy to oznacza, że ja, będąc jednym z nich, mam się na to wszystko godzić?  Że mam być taki sam jak oni? Nie, mój chłopcze. Ja mam własny rozum i własne serce, i to ich zamierzam słuchać, nie jakichś głosów z zewnątrz, które najchętniej wcieliłyby mnie do wojska tylko po to, by mieć kolejnego rycerza gotowego polec w walce o coś, czego w najlepszym razie w ogóle nie rozumie. Powinieneś być dumny z tego kim jesteś. Powinieneś szczycić się swoją mocą, bo gdy dorośniesz i w pełni nad nią zapanujesz, będziesz mógł zdziałać wiele dobrego dla całego naszego świata. Przed tobą jest jeszcze całe życie.  Musisz w końcu uratować swych braci. Musisz w końcu znaleźć swoje miejsce na naszej planecie, gdzie stworzysz swoją własną oazę spokoju i szczęścia. Masz dopiero trzynaście lat i już tyle przeszedłeś. Wiesz co to znaczy śmiech i radość, ale wiesz też co to znaczy rozpacz i gniew. Czujesz też ból po zabiciu tych magów. Wiesz więc, że nie jest to żadne, dobre rozwiązanie i z pewnością, gdybyś nie musiał chronić własnego życia, nigdy byś się do tego nie posunął. Inni, bez znaczniejszego powodu są w stanie poderżnąć gardło niewinnej istocie. A jeśli chodzi o samo morderstwo, to… - Oczy Durioma zaszły mgłą, jakby spoglądały w inny, niematerialny świat. - Ja też zamordowałem człowieka – dodał niepewnie, jakby jedna jego część nakazywała mu wyjawić całą prawdę, inna natomiast przekonywała go, by zachował tą informacje wyłącznie dla siebie.

- Jesteś znachorem.  Są takie choroby, których nikt by nie wyleczył. Nie oznacza to, że to ty zabiłeś tego chorego – nieomal prychnął Sadiel. Dla niego te oba morderstwa nie miały niczego wspólnego, prócz efektu i w związku z tym to on ma większe prawo czuć się bestią, bez powodu zabijającą ludzi… tak, jakby zależało mu na byciu bardziej winnym od swego przyjaciela.
- Nie… Akurat jeszcze żaden chory, którego do mnie przyprowadzono, nie zmarł z powodu przypadłości.  Ten, o którym mowa, choć w inny sposób zginął niż magowie, to jednak również przypadek tym kierował.
Sadiel jeszcze kilka dni wcześniej rzuciłby się pewnie z pięściami na znachora, wyzywając go od najgorszych potworów i odchodząc od niego, nie chcąc mieć nic wspólnego z podłym mordercą. Ale przez te kilka dni sytuacja radykalnie się zmieniła. Zamiast więc bólu i złości, poczuł narastające w sobie niedowierzanie. Bo jak to? Duriom, który co prawda wybuchał czasem gniewem, ale nigdy nie skrzywdził choćby muchy, przyznaje się przed nim do popełnienia tak karygodnego czynu? On? Znachor i człowiek, który wbrew panującemu przekonaniu, nie był nigdy uprzedzony do rasy syriańskiej? Jak to?
- Jak to? – rzekł na głos.
- Pamiętasz dzień, w którym znalazłeś Minkusa?
Chłopiec przytaknął głową.
- I właśnie wtedy, gdy szukałeś po lesie Świerzych jagód, wydarzyło się do wszystko. – Duriom przeniósł swój wzrok z twarzy młodzieńca, na szczyty koron drzew. W jego oczach odbijały się płynące po niebie obłoki. – Wyruszyłem na poszukiwanie chrustu. Na brzegu nie było tego wiele, więc bardziej zagłębiłem się w las. Znalazłem miejsce z kilkoma dawno uschniętymi i przewalonymi drzewami. Szybko więc uzbierałem naręcze suchych patyków. W drodze powrotnej do miejsca naszego odpoczynku, starałem się zapamiętać szlak jaki przebyłem, by w razie potrzeby jeszcze raz tam wrócić i dozbierać drew. Nie było to trudne, bo nieomal przez cały ten czas szedłem prosto, odbijając z kursu tylko po to, by ominąć jakieś drzewo. Gdy byłem już bardzo blisko swego celu, coś mnie zaniepokoiło. Zatrzymałem się i zacząłem nadsłuchiwać. Miałem rację… Ktoś był na drużce. Rzuciłem więc chrust na ziemię i po cichu, oczywiście na ile było to możliwe, podszedłem jeszcze kilka kroków. Przykucnąłem za jednym z krzaków rosnących pomiędzy drzewami. Gdy po chwili uniosłem się delikatnie znad zielonej osłony, zauważyłem mężczyznę, który grzebie w mojej torbie. Dopiero wtedy złajałem się w duchu za to, że zapomniałem wziąć ją ze sobą. – Znachor uśmiechnął się półgębkiem. - Było już jednak za późno na jakiekolwiek ukrycie naszej tam obecności. Ale w sumie nie to było najgorsze. Poczułem jak oblewają mnie zimne poty, gdy osoba ta wstała i ukazała mi swe oblicze. To był Natiah… - Tym razem skupił swój wzrok z powrotem na twarzy chłopca. – Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, a jednak… Nie odpuścił… Przez ten cały czas śledził nas, aż w końcu natrafił na nasze ślady. Wiedziałem, że nie odejdzie stamtąd, póki nas nie dorwie. W pierwszej chwili chciałem się wycofać i ominąć go z dala, by wyruszyć na poszukiwanie ciebie. Jednak zrezygnowałem z takiego posunięcia. Mogłeś przecież wrócić w każdej chwili i wpakować się bezpośrednio w jego ręce. Zostałem więc w ukryciu myśląc, że szybko da sobie spokój, weźmie moją torbę i wyruszy dalej. Nie chciałem pozbywać się mojej własności, ale byłaby to mała cena za życie twoje i moje. Nie pamiętam już, jak długo tam kucałem. Nogi zaczęły mi drętwieć. Musiałem się wyprostować. Delikatnie uniosłem się znad ukrycia. Pech chciał, że z powodu stanu moich nóg, straciłem równowagę i nieomal przeleciałem nad krzakiem. Ostatecznie jednak wyłożyłem się na nim jak długi, czując wbijające się gałęzie w mój brzuch. Szybko powróciłem do pionu, ale było już za późno. Zauważył mnie. Widziałem jak na jego brudnej, rozgorzałej twarzy pojawia się demoniczny uśmiech. Cofnął dłoń za swe plecy, by po chwili wysunąć ją do przodu, wraz z znajdującym się w niej nożem. Zapanowała długa, napięta cisza... Bałem się ruszyć, by go nie sprowokować. On też się nie ruszał. Patrzył się jedynie na mnie, jakby chcąc odgadnąć mój plan działania. I tylko był jeden szkopuł: żadnego planu działania nie posiadałem.  Nie mogąc wytrzymać już tego napięcia, odezwałem się jako pierwszy, pytając się do, czego od nas chce. Odpowiedział, że chce uwolnić świat od kolejnego czarciego pomiotu, którym jesteś ty. Starając się grać na czas zacząłem mówić, że wcale nie jesteś zły, że to wszystko, co mówią o syrianach, to tylko pomówienia i nieprawdziwe plotki. Wspomniałem też o Sonyi i o tym, jak ją uratowałeś. Nie sprawiło to jednak nad nim żadnego wrażenia. Wręcz przeciwnie. Powiedział, że chce oddać ciebie w łapy Sprzymierzeńcom za pełny mieszek srebrnych talarów. Za mnie nie otrzymałby od nich nic, więc nie chce mnie oddawać im za darmo. Nie może też jednak puścić mnie wolno. Jestem przecież twoim przyjacielem, a jak wiadomo, przyjaciel mojego wroga, jest moim wrogiem. Postanowił więc skrucić moje życie. Nim się spostrzegłem, biegł już w moim kierunku.  W jednej chwili zawróciłem napięcie, by uciec w stronę, z której przed kilkoma chwilami przybyłem. Po niedługiej chwili minąłem miejsce, gdzie nazbierałem uprzednio chrustu. Biegłem dalej. W pewnym momencie dotarłem nad dość niewysoki, ale bardzo stromy stok, cały obrośnięty drzewami. Bałem się, że zbiegając z niego przewrócę się i połamię sobie nogi. Ruszyłem więc w bok, nie zauważywszy jednak wystającego z ziemi korzenia. Padłem na ziemię jak długi. Nieomal w mgnieniu oka zerwałem się z powrotem na równe nogi, lecz było już za późno na wszelką ucieczkę.  Natiah stał niecały metr ode mnie. Gdyby tylko chciał, mógł bez problemu dosięgnąć mnie nożem… - Duriom zadrżał na samą myśl o tamtej chwili. – Byłem przerażony. Zacząłem przygotowywać się do własnej śmierci, która miała za chwilę nastąpić. Zapytałem się go drżącym głosem, o co mu chodzi? Czemu nie pchnie mnie nożem i nie zakończy tej całej żałosnej zabawy. Odpowiedział, że chce nacieszyć się moim strachem, lecz przede wszystkim chce zapamiętać każdy szczegół tej chwili, by móc przedstawić ją tobie, gdy będzie prowadził się do Wybawicieli. Jak on to stwierdził… „Chcę, by ten potwór cierpiał tak, jak cierpią osoby, które nie mogły uchronić swych najbliższych przed bezlitosną śmiercią zadaną syriańską dłonią”. Nie próbowałem mu nawet tłumaczyć po raz drugi, że to wszystko jest nie prawdą. Wiedziałem, że i tak nie przemówię mu do rozsądku. Zamiast tego, pozwalałem by złość rosnąca we mnie, przemieniała się w siłę do obrony przed nim. Zrozumiałem, że jeśli zginę, Natiah powróci na miejsce naszego spotkania, poczeka tam na ciebie, by spełnić swój cel. Nie mogłem pozwolić byś cierpiał za swą niewinność. Chciałem go jakoś ogłuszyć i zdobyć czas na to, by wrócić po ciebie i opuścić tamtą okolicę. I z każdą kolejną chwilą byłem coraz bardziej przekonany, że uda mi się go powstrzymać. A jeśli nawet nie udałoby mi się to, to przynajmniej miałbym czyste sumienie, bo przecież próbowałem. Przed oczami widziałem ciebie bladego, poobijanego, krwawiącego, pracującego dla Sprzymierzeńców… Widziałem jak padasz z bezsilności, nie mogąc ponownie się unieść… Widziałem jak kolejne razy padają na twe mizerne ciało i… - spojrzał na Sadiela, a w oczach jego pojawiły się łzy. – Nigdy bym sobie tego nie wybaczył… Nawet po tej drugiej stronie nigdy nie przestałbym o tym myśleć i wyrzucać sobie swoją głupotę. Bo też puściłem cię samego do lasu. Gdybyśmy wyruszyli razem…
- Razem wpadlibyśmy na Natiaha – dokończył chłopiec, choć słowa Durioma miały za pewne wyglądać zupełnie inaczej.
-I wtedy rzucił się na mnie. W pierwszej chwili spanikowałem i omal nie przypłaciłem tego zmieszania utratą życia. Ostrze noża minęło moją szyję o kilka milimetrów. Cofnąłem się o krok, lecz Natiah znów był przy mnie. Znów zobaczyłem jego oczy płonące od gniewu i chęci zemsty. Widząc, jak przymierz się do zadania kolejnego ciosu, wyprzedziłem jego ruch. Złapałem go za uzbrojoną rękę. Chciałem przede wszystkim zmusić go, by wypuścił z niej nóż. Był jednak nieugięty. Szamotaliśmy się tak przed dłuższą chwilę i nie wiem, jakby się to skończyło, gdyby Natiah nie stracił w pewnym momencie równowagi. Było to niczym mrugnięcie okiem. Musiałem jednak wykorzystać tą okazję. Pchnąłem go do tyłu na tyle mocno, by się przewrócił. On jednak postąpił kilka kroków do tyłu, starając się powrócić do pionu. Gdy już myślałem, że zmarnowałem szansę, Natiah poleciał do tyłu, w kierunku zbocza pagórka. Zniknął mi z oczu. Słyszałem jedynie, jak jego ciało osuwa się po trawie i gałęziach. Słyszałem jego stęknięcia, gdy obijał się o kolejne kamieni. I nagle to wszystko ustało. Wiedziałem, że stało się coś złego. Byłem pewien, że stracił przytomność, być może złamał coś sobie… Ruszyłem ku zboczu, by zobaczyć w jakim stanie się znajduje i w razie potrzeby przystąpić do pomocy. Jednak to, co zobaczyłem… - Duriom przełknął ślinę. Jego wzrok skierował się ku niebu. Sadiel widział, jak klatka piersiowa przyjaciela porusza się w szybkim tempie, a drżące dłonie starają się skryć pod fałdami szaty.  – Natiah… Jego ciało… On wbił się na jeden ze złamanych pni młodego drzewa, które rosło nieomal równoległe do zbocza. Ostre części przebiły go na wylot Widziałem, jak krew spływa po korze, tworząc pomiędzy korzeniami makabryczną kałużę. Ale najgorszy był wyraz jego twarzy… - Znachor zamknął oczy. Przez długą chwilę panowała cisza zmącona jedynie odgłosami natury. – To przerażenie i niedowierzanie… Te usta otwarte jakby w niemym krzyku… Niemej prośbie o pomoc… Ale było już za późno.  Nie mogłem tego wszystkiego pojąć. Jaka jest szansa, że cholerne ciało wpadnie na ten jeden, pieprzony pień?! Mógł przecież jakoś się zatrzymać… zawadzić o coś… Nie wiem… A on po prostu wpadł na ten pień… To właśnie o tym rozmawiałem z Tiriamem.
Sadiel zmarszczył pytająco brwi.
- Powiedziałem mu o wszystkim i poprosiłem, by w jakiś sposób odnalazł ciało Natiaha i oddał je jego najbliższym, by ci mogli urządzić mu odpowiedni pochówek. Nie mogłem zostawić martwego człowieka na pastwę dzikich zwierząt. I… chciałem też się z kimś podzielić moim cierpieniem. Gdybym nadal to wszystko trzymał w sobie…
- A dlaczego nie porozmawiałeś o tym ze mną?
- Nie chciałem… – spojrzał na Sadiela. – Nie chciałem byś uważał mnie za mordercę. Ale w tym wypadku… Oboje postąpiliśmy właściwie. Broniliśmy się. To, że ci, z którymi walczyliśmy, teraz nie żyją, jest kwestią jakiegoś głupiego przypadku. Ty nie użyłeś swej mocy specjalnie po to, aby zabić magów, ja… ja wcale nie chciałem popchnąć Natiaha w taki sposób, by skończył wbity niczym na pal. Oboje jednak cierpimy z tego powodu. Nie każę ci wcale zapominać o tym, co się wydarzyło. Nie dość, że nie byłbyś w stanie tego uczynić, to w dodatku ja okazałbym się draniem bez serca, pragnąc zasiać w tobie ziarenko znieczulenia na krzywdę. Powtarzam więc: nie zapominaj, ale nie buduj na około siebie muru cierpienia składającego się z obrazów tych, którzy są już martwi. Nie pomoże ci to w dalszym życiu, a może na zawsze zamknąć ci drogę do celów, które sobie założyłeś.
- Może wam, dorosłym, łatwo jest tak uczynić. Ja mam dopiero trzynaście lat.
- My dorośli, różnimy się od was jedynie ilością doświadczenia. Jednak patrząc na to, co już przeżyłeś w swym życiu, to nawet tym nie odbiegasz od nas.
Sadiel nie wiedział co odpowiedzieć na takie słowa. Wiele razy powtarzał wpierw swojemu Mistrzowi, potem Strzale a ostatnio również i Duriomowi, że nie jest dzieckiem i nie chce by tak go traktowano. A jednak gdy znajdował się właśnie w takim położeniu jak teraz, pragnął by ktoś właśnie dorosły przytulił go do siebie, i wziął w swe ręce jego los.
Siedzieli w milczeniu jeszcze przez dłuższy czas. W końcu Duriom trochę aż nazbyt teatralnie przeciągnął, wstał z ziemi i poszukał blaszanej misy i swojej torby. Gdy obie rzeczy trzymał już w dłoniach, zwrócił się do chłopca z prośbą o pomoc w przygotowaniu posiłku. Sadiel początkowo niechętnie wziął się do roboty, jednak z czasem zrozumiał, że jeśli nie będzie robił nic, zupełnie popadnie w czarną rozpacz.
Po posiłku ruszyli w dalszą drogę. Pokonywali kolejne kilometry w totalnej ciszy, tak jakby jakiś przerażający bóg odebrał im nagle mowę. Nawet na siebie nie spoglądali. To dziwne, ale Sadielowi wydawało się, że pomimo kolejnego podobieństwa jakie pojawiło się między nim, a jego przyjacielem, a które opierało się dołożeniu swej ręki do śmierci człowieka, nagle stali się od siebie tak oddaleni. Wmawiał sobie, że to tylko przejściowy stan. Gdy tylko minie oszołomienie po tym całym makabrycznym wydarzeniu, wszystko wróci do normy. Tak… Na pewno znów pojawi się uśmiech na twarzy jego oraz twarzy Znachora. Znów będą żartować, a on sam dalej będzie wierzyć w to, że świat nie jest jednak do końca przegnity. Tak bardzo chciał, żeby to wszystko stało się prawdą.
Podczas wieczornego spoczynku Duriom próbował rozluźnić atmosferę. Zażartował sobie, że jeśli tak dalej pójdzie, to zupełnie zapomni jak brzmi ludzki język, a za stary jest na to, by sobie go od początku przyswajać. Sadiel uśmiechnął się, lecz równie dobrze mógłby pozostać z grobową miną.
Przy ledwie tlącym się ognisku, zasiedli również w całkowitym milczeniu, posilając się skromnym, wieczornym posiłkiem. Duriom nie miał zamiaru po raz kolejny tłumaczyć chłopcu, że to, co wydarzyło się dzień wcześniej nie było nikogo winą, a na pewno nie samego syrianina, a Sadiel nie chciał po raz drugi tego wysłuchiwać. Najchętniej już położyłby się spać, by tylko choć na chwilę oderwać się od tego świata. Kłopot polegał na tym, że czół, iż sen nie nadejdzie tak szybko, jakby tego chciał. Ale, na jego nieszczęście, przeczucia te okazały się bezpodstawne. Już niedługo po tym, jak położył swą głowę na zwiniętym płaszczu, poczuł ciężar swych powiek. Wystarczyło kilka chwil, by jego oddech stał się spokojny i głęboki, a źrenice pod powiekami zaczęły ruszać się niczym dwa małe chochliczki. 

piątek, 20 września 2013

Początek końca, cz. 43

Nagłe szarpnięcie wyrwało Sadiela z głębokiego snu. Przez długą chwilę nie mógł dojść do siebie. Starał się odpowiedzieć sobie na pytanie, czy nadal tkwi w krainie sennych marzeń, czy to już szara rzeczywistość zacisnęła na nim swe ostre szpony. Jego oczy zaślepił blask ogniska. To wszystko tłumaczyło. Nadal smacznie sobie chrapie, tak… Przecież wieczorem nie byli w stanie rozpalić ognia. Jego wyobraźnia płata mu figle. I nie dziwota po tym, co przeżył w ostatnich dniach.
Ból w wykręcanych do tyłu rękach, a następnie obrzydliwy posmak w ustach kazał mu się jeszcze raz zastanowić nad realnością tego, co widział, a raczej nie widział, dookoła. Nie możliwe, żeby w krainie morfeusza odczuwać takie niewygody. Pragnął czym prędzej odnaleźć się w zaistniałej sytuacji. Próbował rozluźnić dłonie, trzymane mocno za jego plecami. Równie dobrze mógł próbować uwolnić je z imadła.
- Duriom…? – chciał usłyszeć od swego przyjaciela kilka słów wyjaśnienia. Jednak on sam wydał jedynie nieartykułowane dźwięki, które z ledwością przebiły się przez śmierdzący knebel wepchnięty mu w usta. Wiedział już, że znajduje się w śmiertelnych tarapatach.
Nagle, między nim a płonącym ogniskiem, pojawiła się tajemnicza istota. Chłopiec mógł rozróżnić jedynie ogólne kształty obcego. Czując się zagrożony, spróbował odsunąć się od przybysza, jednak nagłe szarpnięcie postawiło go na równe nogi. Stęknął z bólu przenikającego jego ramiona. Nie spuścił jednak wzroku z nieproszonego gościa.
- A więc to tak wyglądasz… - stwierdził obcy męskim głosem. – Z dala wydawałeś się o wiele starszy. Ile ty masz w ogóle lat? Jedenaście…? Dwanaście…?
Sadiel nic nie odpowiedział. Po pierwsze: nie był w stanie; po drugie: nawet jeśli chciałby poprawić rozmówcę, to i tak jego słowa stłumiłby knebel. Stał więc tak, całkowicie sparaliżowany z przerażenia. Mógł jedynie patrzeć i czekać na to, co przyniesie mu przyszłość.
- Chcę, żebyś wiedział, że to co będę musiał uczynić, nie sprawi mi żadnej przyjemności. Gdybym mógł wybierać, puściłbym was wolno. Naprawdę nie raduje mnie uśmiercanie ludzi… zwłaszcza tak młodych jak ty. Ale… jak to mówią: rozkaz to rozkaz.
„Uśmiercanie ludzi…? Tak młodych jak ja…?” – chłopiec powtarzał wciąż te słowa w swojej głowie, nadal nie potrafił jednak ich zrozumieć. Nie potrafił bądź też nie chciał tego uczynić.
Śmierć… Ta bestia już od pewnego czasu chodziła za nim krok w krok. Były momenty, w których czół jej oddech na swym karku. Ale wtedy miał zawsze jakąś szansę na ratunek. Zawsze miał obok siebie Durioma, a wcześniej i Strzałę, miał też wolne ręce i możliwość ucieczki. Teraz znajdował się w zupełnie innym, znacznie gorszym położeniu. Mógł tylko patrzeć, jak Śmierć unosi swoją kosę i zamierza się przed uczynieniem ostatniego ruchu dla młodego syrianina.
Mężczyzna wysunął przed siebie dłoń, tak, że przedmiot w niej trzymany znalazł się tuż przy twarzy Sadiela. Ten spojrzał na obcego zaokrąglonymi z przerażenia oczami.
- To… - przyszły morderca delikatnie zakołysał niewielkim flakonikiem, w którym znajdował się tajemniczy płyn – są Łzy Morfeusza. Jest to trucizna, która usypia człowieka… - przerwał na chwilę. Choć Sadiel nie mógł nic zauważyć, był pewien, że wzrok mężczyzny skupia się bezpośrednio na nim. Poczuł jak dreszcz przechodzi po jego kręgosłupie. Dreszcze nasiliły się, gdy obcy dokończył swoją wypowiedź – raz na zawsze. Nie chciałbym abyś cierpiał. Wydaje mi się, że będzie to najlepsze rozwiązanie naszego problemu. Wystarczy, że przełkniesz kilka kropel płynu, a zakończą się twoje i nasze problemy. Oczywiście i twój towarzysz będzie musiał zażyć tej trucizny. Wolimy nie pozostawiać żadnych świadków. Lecz wolałbym, byś to ty wpierw odszedł z tego świata. Dzieci nie powinny oglądać śmierci swych najbliższych.
Te słowa nie były dla chłopca wielkim pocieszeniem. Popiskiwał on jedynie, nie mogąc spuścić wzroku z mówiącego do niego obcego. Wydawało mu się, jakby głos ten powoli go hipnotyzował, bo jak wytłumaczyć to, że nie wiele rozumiał z tego, co wychwytywały jego uszy.
Ktoś nagle budzi go w tak drastyczny sposób w środku nocy, wymachuje mu jakąś nieznaną cieczą przed nosem i mówi o konieczności zamordowania go i jego przyjaciela. Kim w ogóle jest ta osoba? Dlaczego mówi takie rzeczy? Nie chce nikogo zabijać? Więc czemu to czyni? Przecież ludzie są wolni. Nie muszą wypełniać rozkazów, które są w sprzeczności z ich sumieniami. I mogą odejść z gromady Wybawicieli… na pewno mogą…
Poczuł wielką ochotę zamienić kilka słów z ich przyszłym katem. Chciał poznać odpowiedź na kilka nurtujących go pytań. I chciał przede wszystkim dowiedzieć się, czy nie ma szansy na to, by obcy wypuścił ich wolno. Jak się okazało, dość szybko dostał taką okazję.
- Za chwilę wyjmę knebel z twoich ust. – Mężczyzna mówił nad wyraz spokojnym, melodyjnym głosem, jakby usypiał dziecko rozbudzone koszmarnym snem. – Mam nadzieję, że nie będziesz krzyczał. W okolicy nie ma nikogo, prócz nas samych. A jeśli nawet ktoś zawędrował w te strony i będzie miał to nieszczęście usłyszeć ciebie, jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że po odnalezieniu nas, również będzie chciał cię zabić, przy czym nie będzie mu zależało na tym, byś umarł w sposób spokojny i bezbolesny.
No cóż. Sadiel musiał przyznać racje temu człowiekowi. Dobrze wiedział, że większa część ludzkiej populacji najchętniej rzuciłaby go na płonący stos i patrzyła się na jego agonalną śmierć. Nie oznacza to jednak, że musi teraz kłaść swoją głowę pod topór kogoś, kto wydaje się być nader łaskawą osobliwością. Dla chłopca zabijanie nigdy nie szło w parze z łaską. Nie można nazwać litością pozbawiania życia niewinnej istoty. Lecz w tej chwili jego zdanie nie miało tu większego znaczenia. Obcy nie zachowywał się jak osoba, która nie zmienia swych poglądów, nawet jeśli przy jej szyi lśni sztylet.
Mężczyzna najwyraźniej zrozumiał, że młody syrianin, chcąc nie chcąc, doszedł do tych samych wniosków co on, bo jednym ruchem złapał za knebel znajdujący się w ustach blondyna i wyjął go.
Sadiel jeszcze przez długą chwilę czuł na języku smak, który nieomal przyprawił go o mdłości. Gdyby mógł przepłukać usta źródlaną wodą, poczułby się o wiele lepiej. Wątpił jednak, by jego oprawca był na tyle dobry, by użyczył mu zapas własnego trunku. Mlasnął więc jedynie kilka razy, spojrzał na tego, którego głowa osłonięta była głębokim kapturem, poczym pytał zdławionym głosem:
- Kim jesteś, panie?
- Nie powinno cię to obchodzić, chłopcze. Tam, gdzie za chwilę się znajdziesz, ta informacja nie będzie ci do niczego przydatna.
- A jednak… chciałbym wiedzieć, kto zamierza moje życie tak nagle zakończyć i… dlaczego chce to uczynić. Przecież pomyłka zajść mogła i nie tego syrianina schwytałeś, co potrzeba.
Mężczyzna westchnął ciężko. Wyprostował się, spoglądając na Sadiela z góry.
- Nie chcę przedłużać tej tragicznej chwili. Wydaje mi się, że i tobie powinno na tym zależeć.
- Zależy, ale… - Sadiel starał się, pomimo swoich słów, jak najdłużej trzymać się przy swoim życiu. Jedyną szansę widział w przeciągającej się rozmowie. W jego sercu jeszcze tliła się ostatnia iskierka nadziei, że gdzieś niedaleko znajduje się wybawiciel dwójki strudzonych wędrowców. Trzeba dać mu jedynie czas, aby przemierzył dzielącą ich odległość. – Jeśli coś złego tobie uczyniłem, panie, chcę o tym wiedzieć. Wtedy swoją śmierć przyjmę bez żadnego protestu. Za każde przewinienie należy się kara i tej prawdy nie zamierzam podważać, ani tym bardziej przeciwstawiać się jej, próbując uciec od śmierci.
- Nie chcę o tym z tobą rozmawiać. Nie mamy na to czasu i nic to nie wniesie do naszej sytuacji. – Obcy powrócił do poprzedniej pozycji. Schylił się ku Sadielowi, wyciągając w stronę jego twarzy fiolkę z trucizną. – Bądź teraz grzecznym dzieckiem i upij łyczek.
Sadiel zauważył, że nie zdziała zbyt wiele. Mężczyzna wydawał się być człowiekiem twardym i upartym.  Nie zamierzał jednak ułatwiać mu życia. Gdy przezroczyste naczynko znalazło się tuż przy jego ustach, zacisnął je mocno, spoglądając błagalnie na ciemną plamę pod kapturem, gdzie z pewnością znajdowało się oblicze tajemniczego przybysza. Wiedział jednak, że wszelkie te starania nie na długo odsuną widmo jego śmierci. Prędzej czy później morderca znajdzie jakiś sposób, by wlać to całe paskudztwo do jego gardła.
Nagle, ku wielkiemu zdziwieniu chłopca, w powietrzu rozległ się głos jeszcze jednej osoby. To również był ktoś, kogo zapewne Sadiel nie widział nigdy w życiu. Głos był zdecydowanie męski i dobiegał zza pleców syrianina. Nosowy pogłos delikatnie drażnił słuch chłopca.
- Słuchaj no, Wuvilch. Może rzeczywiście powinieneś uświadomić go, czemu jego życie za chwilę dobiegnie końca. Powiedzmy… że byłoby to spełnienie jego ostatniego życzenia.
Mężczyzna, do którego skierowane były te słowa, przesunął się w prawo, jakby chcąc podejść do tego, który ośmielił się podważyć jego słowa. To wystarczyło jednak, by oczom Sadiela ukazał się obraz o wiele gorszy od tego, co widział od momentu otworzenia swych oczu.
Nieomal po drugiej stronie ogniska siedział Duriom. Jego ręce wykręcone były do tyłu i trzymane przez jeszcze jednego napastnika. Stopy u podkulonych nóg związane były grubą liną. Najgorsza była jednak twarz przyjaciela, a raczej to, co ona wyrażała. Znachor patrzył się na chłopca, a w jego oczach… lśniły łzy.
Sadiel widział łzy w oczach Durioma tylko jeden raz – gdy usłyszał on o śmierci swego syriańskiego brata. Chłopiec wiedział, że nie były to łzy ukazujące ból po stracie ukochanej osoby, lecz łzy bezradności. Znachor dowiedział się, że Broul był tak blisko, że dzieliła ich niewielka odległość. Mimo tego nie był w stanie uczynić niczego, co uratowałoby jego przyszywanego brata od zguby.  Teraz również wielkie, błyszczące krople spływały po jego policzkach. Czyżby więc i w tym przypadku sytuacja potoczyła się tak samo? Czyżby Duriom przeczuwał, że życie młodego przyjaciela zakończy się już za chwilę, a on sam po raz wtóry będzie musiał przyjąć do świadomości tą wiedzę, że nie mógł nic na to poradzić? Sadiel strasznie współczuł swemu towarzyszowi. Własna śmierć nie jest może aż tak zła, ale spoglądanie na śmierć kogoś, kto już zdążył zająć jedno z ważniejszych miejsc w sercu, może doprowadzić każdą istotę do paranoicznego bólu, którego nic nie jest w stanie ukoić.  Jakże chciał wtedy krzyknąć do znachora, że wszystko będzie dobrze, bo przecież… musi być dobrze.
- No tak… Jeszcze tego brakowało, byś stał za nim murem – prychnął Wuvilch do swego pobratymca. – Nie będziemy nikomu nic tłumaczyć.
- Ale nawet skazańcom przed wykonaniem wyroku odczytuje się listę przewin. Nie powinniśmy być gorsi od pospolitych katów.
- Naprawdę, panie… Tylko o to jedno cię proszę – nie ustępował Sadiel.
- Co wyście się tak uparli. – Mężczyzna wyprostował się, położył dłonie na bokach, uważając by jedną z nich nie zgnieść szklanej fiolki, i pokiwał głową ze zrezygnowania. – Ja przez was kiedyś oszaleję, a najbardziej przez ciebie, Idrionie. Że też akurat ciebie musieli ze mną wysłać – mówiąc te słowa, zsunął jednym ruchem ręki, kaptur ze swej głowy.
Oczom Sadiela ukazała się szczupła twarz trzydziestokilkuletniego mężczyzny z jednodniowym zarostem na brodzie. Ciemne, krótko przystrzyżone włosy były starannie ułożone. Spojrzenie obcego, w innych okolicznościach, mogłoby uchodzić za wręcz dobrotliwe.
- Nie chciałem wyruszać w tą podróż. Po raz setny ci powtarzam, że zmusili mnie do tego. Wolałbym teraz siedzieć sobie w naszej bibliotece i czytać księgi, a nie tułać się po dolinach, wyżynach, lasach, łąkach, miastach i…
- Och… Przestań – warknął Wuvilch Swoje spojrzenie skierował powrotem na chłopca. – Jeśli już tak bardzo chcesz usłyszeć całą prawdę, to słuchaj uważnie, bo powtórki nie będzie. – Na znak, że mówi prawdę, pomachał przed oczami Sadiela szklanym naczyńkiem wypełnionym trucizną. - A więc zacznę od początku. Jesteśmy magami.
- Magami? – Młodzieniec nie mógł ukryć swego zaskoczenia.
- Tak. Tak właśnie powiedziałem. Magami.
- Mój Mistrz był jednym z was – w głosie syrianina dało się wyczuć wzrastającą radość. Był pewien, że ta wiadomość zmieni podejście napastników do pojmanych przez siebie wędrowców.
- Wiemy o tym dobrze. Znaliśmy twojego opiekuna. Dla mnie samego był on niedoścignionym mentorem, od którego uczyłem się jak żyć w zgodzie ze światem i samym sobą. Tym bardziej więc bolało mnie to, co działo się później.
- A cóż takiego się działo? – Chłopiec zauważył, że to zadane przez niego pytanie nie miało na celu odwlec nieuniknione, lecz chciał po prostu zaspokoić swoją ciekawość. 
Znał Mistrza odkąd pamiętał. Starzec wiedział wszystko o swym podopiecznym, lecz młody syrianin nie wiele znał szczegółów z życia swego najdroższego nauczyciela. Mag unikał rozmów na osobiste tematy. Dla niego to, co minęło, nie powinno mieć żadnego znaczenia dla młodego podopiecznego. Mówił zawsze, że człowiek swym życiu tworzy wiele historii, a te, które zakończył, powinny zostać odstawione na bok, by powrócić do nich dopiero w dniu swej śmierci, gdy przed ostatecznym zamknięciem oczu odprawi w swym duchu osobisty rachunek sumienia. Z czasem Sadiel zrozumiał, że na nic zdadzą się jego podchody i całkowicie zrezygnował z wszelkich dopytywań w myśl zasady: „jeśli człowiek chce o czymś porozmawiać, to sam rozmowę taką rozpocznie”. Starzec nigdy jej nie rozpoczynał, co sprawiało, że otaczała go aura tajemniczości. Sadielowi bardzo się to podobało, ale byłby też rad, gdyby jednak wiedział choćby co nieco o przeszłości swego opiekuna. Może wtedy wszelkie poczynania Mistrza byłyby dla młodego syrianina łatwiejsze do zrozumienia.
- Widzisz… - Mężczyzna przykucnął przy Sadielu. Na jego twarzy zaczął malować się smutek. Chłopiec nie wiedział, czy to będzie miało pozytywny wpływ na jego dalszą podróż, czy też może to oznaczać zbliżający się nieubłagany koniec. – Twój opiekun był kiedyś jednym z nas. Niebyło chyba w naszej gildii takiego członka, który go nie szanował i nie brał z niego przykładu. Jednak nawet takich ludzi dotyczą pewne zasady, jak na przykład posłuszność względem swych zwierzchników, a już na pewno samego Arcymaga. Widzę, że nic nie rozumiesz – napastnik uśmiechnął się tak, jak uśmiecha się ojciec do swego małego synka, tłumacząc mu zawiłości dorosłego życia. – Słuchaj więc dalej, a wszystko pojmiesz.  – Zamilknął przez chwilę, jakby zastanawiając się nad kolejnymi słowami. – Pewnego dnia twój były opiekun wędrował z naszej siedziby do miasta Arakio, by zakończyć panującą tam zarazę uśmiercającą kolejnych ludzi. Musiał przejść przez przełęcz dzielącą górę Czarnych Lawin na dwie, równe części. I gdy dochodził właśnie do podgórza, usłyszał ciche skomlenie dobiegające z kupki gęstych krzaków. To byłeś ty, Sadielu. Tangus bez zastanowienia wziął cię ze sobą i starając się ukryć twe pochodzenie, wypełnił swą misję. Po powrocie do naszej gildii, poinformował nas o tym, że zamierza cię wychowywać niczym własnego syna. Arcymag nie zgodził się jednak na takie działanie, choć większość z nas nie widziała w tym nic złego. Tangus też zrozumiał, jakie obawy kierowały naszym zwierzchnikiem. Natychmiast przysiągł przed wszystkimi zgromadzonymi, że nigdy nie będzie próbował uczyć cię magii.  Dopiero wtedy pojęliśmy, o co tak naprawdę chodzi w tej całej wymianie zdań. Arcymag słusznie obawiał się tego, że posiądziesz wiedzę, która w połączeniu z twoimi naturalnymi, nadludzkimi zdolnościami mogłaby okazać się zagrożeniem dla ciebie samego i tych, których spotkałbyś na drodze swego życia. Stanęliśmy więc za Arcymagiem i razem zaczęliśmy przekonywać Tangusa, by pozostawił cię samego w miejscu, w którym cię odnalazł. Nie chciał tego uczynić. Więc próbowaliśmy namówić go, by oddał cię w ręce innego człowieka. W mieście jest przecież wiele osób, które z wielką ochotą przyjęliby dwie kolejne dłonie do roboty.
- Tak… A jeszcze więcej takich, którzy z miłą chęcią spalili by mnie na stosie – prychnął Sadiel.
- Uwierz mi, nie oddalibyśmy cię na pewną śmierć.
- Z pewnością takowa nie spotkałaby mnie, gdybyście odnieśli mnie z powrotem do przełęczy, skąd zabrał mnie mój Mistrz.
- Przez tą przełęcz przechodzi wiele podróżnych.
- Czy mam ci panie powtórzyć, jak ludzie reagują na mnie i mi podobnych? – Chłopiec zmrużył gniewnie oczy.  Zaczął żałować, że poprosił tego maga o wyjaśnienie całej sytuacji. Im dłużej go słuchał, tym większa budziła się w nim złość.  – Poza tym mój Mistrz nie uczył mnie niczego prócz medytacji i tego jak mam żyć. Przy czym nauka medytacji szła mi naprawdę opornie. Nie wiem więc, czemu macie zabijać mnie i mojego przyjaciela. Naprawdę nie znam się na magii i nigdy z pewnością nie poznam się na niej, bo mojego Mistrz ktoś haniebnie uśmiercił, wbijając mu sztylet w serce! – wybuchnął. Znów przed jego oczami ukazała się postać starca, po którego szarej szacie spływały stróżki krwi. Widział te oczy spoglądające w upiorną nicość. Poczuł ból ogarniający całe jego ciało. Zapragnął poznać mordercę tego, który był dla chłopca niczym ojciec. Chciał go poznać i odpłacić mu za całą krzywdę, którą uczynił niewinnemu człowiekowi. I gdyby stanął przed zabójcą… Nie wie, jak by to zrobił, ale wskrzesiłby w sobie swą moc i po raz pierwszy uwierzyłby w sprawiedliwość.
- Przykro nam, ale naprawdę nie mieliśmy innego wyjścia. – Mężczyzna próbował uśmiechnąć się przepraszająco. Wyglądało to tragikomicznie z przewagą tragizmu.
To było jak cios… Nie… To było jak śmiertelny cios zadany prosto w serce. Sadiel choć usłyszał dobrze te słowa, nie mógł przyjąć ich do swej wiadomości. Przecież jasno było zaznaczone, że magowie nie mogą krzywdzić się nawzajem. Uważali siebie za jedną, wielką rodzinę i jeśli któryś z nich podniósł rękę na swego brata, to… Nie było nawet takiej możliwości! Mag nigdy nie mógł być zabity przez innego maga. Po prostu nie mógł! Więc jak…?
- Jak mogliście?! Przecież mój Mistrz był jednym z was! Jak mogliście to zrobić?! Jak mogliście wbić sztylet w jego serce?! – Strach, ból i nienawiść całkowicie odebrała mu władzę nad swym ciałem. Mógł jedynie krzyczeć… Wywrzeszczeć na całe gardło gorycz, która zalewała jego duszę.
- To nie my… - zaprzeczył ruchem głowy mężczyzna. - My jedynie rozkazaliśmy jednemu z Wybawicieli, by was odnalazł. My nie mogliśmy tego uczynić, gdyż Tangus zacierał za sobą wszelkie ślady, nawet te w sferze niematerialnej. Byliśmy pewni, że Wybawiciel szybciej was odszuka niż my. W zamian za swą robotę, miał otrzymać ciebie, a Tangusa miał puścić wolno, by powrócił do naszej gildii. Jednak gdy usłyszeliśmy wiadomość, iż ten podły oszust zabił naszego brata… raz na zawsze zerwaliśmy więzi z tym zdradzieckim rodem.
Sadiel słuchał tych słów z zaciśniętym gardłem. Miał być wydany Wybawicielom? Magowie postawili na nim krzyżyk? I czego oni właściwie oczekiwali od tej zwyrodniałej gromady morderców? Że będą posłuszni nakazom jakimś tam magom, którzy są silni jedynie dlatego, że za ich plecami stoi nieziemska moc? Przez cały okres podróży z Duriomem dowiedział się o Wybawicielach wiele nowych informacji. Jedną z nich było to, że ta bestialska gromada za nic ma innych ludzi, a tym bardziej tych, co chowali się za czarami i magią. Dla nich ten powinien być władcą, kto mistrzem jest podstępów i sprytu, oraz w sile mięśni równych sobie nie ma. Magowie nie byli przodownikami ani w jednej ani w drugiej dziedzinie. Nie byli więc kimś, kogo należy szanować i na słowa kogo zwracać większą uwagę. A jeśli już bratali się z innymi gildiami, to jedynie z tego powodu, że w koalicji tej widzieli dla siebie możliwość zdobycia jakiegokolwiek zysku, na przykład nowego syrianina do swej krwawej kolekcji. 
Sadiel uśmiechnął się pobłażliwie, a jednocześnie z ironią. Nie wiedział, że magowie są aż tak lekkomyślni. Bratać się z Wybawicielami. I oni uważali się za ważną światową siłę. Pomimo tych znacznie lżejszych uczuć, nie pozbył się jednak złości i chęci uczynienia sprawiedliwości własną ręką na tych, co w imię swego wielkiego widzimisie, na śmierć posłali dwie istoty.
- I niby to was usprawiedliwia? To, że byliście przekonani iż wybawiciel dotrzyma słowa? Skazaliście na śmierć swego przyjaciela, a i ja byłbym już zapewne martwy, gdybym tamtej nocy nie rozdzielił się z Mistrzem. Tylko dzięki przypadkowi zawdzięczam to, że nadal oddycham i widzę twoją parszywą twarz.
Słowa te nie wywołały żadnej reakcji ze strony Wuvilcha. Sadiel nie wiedział, czy bardziej wściekły byłby, gdyby mag również wylał na niego kubeł słownych pomyj, czy raczej w tym momencie, kiedy z ust mężczyzny nie padło ani jedno słowo obrony czy przeprosin.
- I co? Nie masz mi panie nic do powiedzenia? – nieomal wykrzyknął w twarz maga.
Ten tylko cofnął się kilka kroków, by podnieść z ziemi fiolkę z Łzami Morfeusza. Gdy stanął powrotem przy chłopcu, ukucnął i zaczął wyjmować korek z szyjki naczyńka.
- Obaj chcieliście, bym wyjaśnił tobie, chłopcze, co takiego wydarzyło się w przeszłości, co doprowadziło nas do tego punktu, w którym obecnie się znajdujemy. Prośbę waszą wypełniłem, a teraz… Idrionie, przytrzymaj jego głowę, bo wątpię, by posłusznie wypił truciznę.
Słysząc te słowa, które oznaczały koniec tej całej zabawy w przeciąganie nieuniknionego, bezwiednie spojrzał na swego przyjaciela. Gdy ich spojrzenia spotkały się, Duriom spiął wszystkie mięśnie, by w jednej chwili zerwać się z ziemi i ruszyć na pomoc młodemu syrianinowi. Jednak mag stojący tuż za nim, przygotowany był na takie trudności. Uderzył go kolanem między żebra. Krzyk znachora przytłumiony był przez kawał szmaty wetchnięty mu do ust. Oczy przyjaciela zaszły mgłą. Głowa zakołysała się, po czym opadła bezwiednie na piersi. Sadiel nie wiedział, czy Duriom zemdlał, czy też szybciej nastąpiło to, co za sprawą Łez Morfeusza stać się miało. Nie interesowało go to… Podniesiono rękę na jego przyjaciela. Na JEGO PRZYJACIELA! Tak jak podniesiono ją, na jego opiekuna, który miłował cały świat! Tak jak co dzień podnosi się je na tych, co swą miłość chcą rozdzielić na wszystkich ludzi, którzy są tego warci i tych, którzy nigdy nie powinni poczuć ciepła serc innych! Dobro w swym umiłowaniu zgina kark przed Złem… Nie krzywdzi, nie zabija… I cierpi… Cierpi, choć na to nie zasłużyło. Skoro więc świat w taki sposób swą niesprawiedliwość okazuje, może ktoś powinien tą sprawiedliwość na nim wymóc.  Dobro musi w końcu zacząć walczyć o swą przewagę! Dobro musi zacząć walczyć, by już nigdy więcej nikt taki jak Duriom czy Tangus nie czuli bólu spowodowanego czyjąś rządzą władzy, czy głupotą! Bo Duriom… I Tangus… Oni…
Sadiel w jednym momencie widział przed oczami roześmiane twarze przyjaciół, które po chwili zmieniły się w oblicza ogarnięte cierpieniem, smutkiem, poczuciem bezsilności… Oblicza ogarnięte nadchodzącą śmiercią…
I wtedy to się stało…
Kilka kamieni wielkości pięści dorosłego człowieka uniosło się z ziemi i poszybowało w kierunku Wuvilcha, uderzając w jego głowę. Mag natychmiast padł na mokry piach, o kilka centymetrów omijając spętanego chłopca.  Płonące drwa wyskoczyły z ogniska. Przez krótką chwilę utrzymały się w powietrzu, nieomal hipnotyzując pozostałych napastników, by ostatecznie upatrzyć sobie swój cel. Mężczyzna stojący za Duriomem nie zdążył nawet osłonić się rękoma przed nadlatującymi strzałami śmierci. Gdy tylko drwa dotknęły jego szaty, cały zajął się ogniem, krzycząc w niebogłosy i ruszając biegiem w stronę drzew. Nie zdążył uczynić kilku kroków, gdy stopa jego zaczepiła się o wystający z ziemi konar. Przewrócił się. Zaczął turlać się po mokrym podłożu, jednak ogień nie dał się stłamsić. Krzyk stawał się coraz przeraźliwszy, jakby to nie człowiek, a sam dusza o ratunek wołała. Idrion, widząc co się dzieje, postanowił uciec w leśną gęstwinę. Gdy wpadł między pierwsze drzewa, odwrócił się, by zobaczyć, czy i za nim nie pędzą kamienie lub płonące drwa. Nic takiego nie miało miejsca. Pozostawił więc całą rzeź za sobą, koncentrując się wyłącznie na ucieczce. Myślał, że ocaleje, że syrianin przestał zawracać sobie nim głowę. Z błędu wyprowadził go gruby, drewniany konar, spadający z góry wprost na jego ciało. Po okolicy rozszedł się chrzęst pękającego kręgosłupa., który mieszał się z krzykami wciąż płonącego maga. I dopiero wielki kamień uciszył błagającego o zmiłowanie mężczyznę.  Zapach palonego ciała zaczął drażnić nos chłopca, lecz nie wytrąciło go to z transu. Kolejne płonące drwa popłynęły w stronę maga, który i tak leżał martwy na mokrym, leśnym mchu. Po chwili płonęły już dwa ciała. Sadiel wstał na równe nogi, podszedł do Wuvilcha i spojrzał na niego z góry. Ten, jakby poczuł obecność młodzieńca. Z trudem otworzył oczy i skierował je na tego, którego miał posłać w ostatnią podróż do świata umarłych. W jego spojrzeniu widać było niewyobrażalny strach, jakby już w tej chwili spoglądał na samą Śmierć. Chciał coś powiedzieć. Usta, z których ciekła stróżka krwi, drżały, nie chcąc poddać się woli swego pana. W końcu cichy szept dobiegł do uszu chłopca:
- B-b… błagam…
- To za mojego mistrza! – wrzasnął Sadiel, posyłając swą stopę w kierunku twarzy mężczyzny. Głuchy chrupot łamanego nosa doszedł do uszu syrianina, lecz nie powstrzymał go przed kolejnymi kopniakami. – To za Durioma…! To za Broula…! To za moich wszystkich braci…!
Twarz maga zalała się krwią. Jego oczy zaszły mgłą, by ostatecznie wywrócić się w głąb czaski. Niekończące się uderzenia nie miały żadnego sensu, gdyż leżące na ziemi ciało wyzionęło ducha. Jednak chłopiec nie mógł się powstrzymać.  Jego nogą kierowało cierpienie, które przez tyle lat musiał w sobie tłumić. Ale skończyły się już te czasy, gdy pokornie chylił głowę, przyjmując kolejne baty od życia. Nie ma już dobrego, posłusznego Sadiela, który nigdy nie skrzywdził żadnego człowieka. Nie ma już w nim litości i nigdy jej w nim nie będzie. Nie będzie litości, nie będzie współczucia, nie będzie…
- Sadiel…
Do uszu chłopca zaczął docierać stłumiony głos, który zdawał mu się znajomy.
- Sadiel…
Coś szarpnęło go za ramię.
- Sadiel…?
Młodzieniec spojrzał za siebie, przestając znęcać się nad martwym magiem. Przerażona twarz przyjaciela przywróciła go do rzeczywistości. Powiódł wzrokiem po okolicy. Jeden z napastników wciąż jeszcze płonął, choć ogień zaczynał powoli przygasać. Pomiędzy drzewami świeciła niewielka łuna oznaczająca, że i ciało Idriona pożerane jest nadal przez płomienie. Głowa Wuvilcha wyglądała niczym ochłap mięsa, który ktoś uformował na kształt ludzkiej twarzy.  I znów wzrok przyjaciela…
- Duriom…? – wyszeptał Sadiela. – Co… Co ja narobiłem… Ja… Ja naprawdę… - nie dokończył.

Padł zemdlony na ziemię.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Przeciw Ciemności. Ziemska Walka. Cz. 1

To tak, żeby nie było, że zapomniałam o tych aniołolubnych czytelnikach :)


- Dziękuję ci za wszystko, mój przyjacielu. Gdyby nie ty, już dawno gniłbym w lochach. Już nie długo będziesz mógł zostać moim najbliższym doradcą. Minie kilka dni, a banda idiotów mająca czelność nazywać się moimi przyjaciółmi powybija się nawzajem. Nie mogę pozwolić, by stało za mną stado hien, które pod powłoczką potulnych baranków szykują stryczek na moją szyję. - Asmodeusz zasiadywał na tronie, który kiedyś należał do Lucyfera.

Początkowo chciał go odrobinę przerobić. Ostatecznie zrezygnował z tego posunięcia. W sumie... Lucyfer, jaki by nie był, miał całkiem dobry gust. Poza tym ten właśnie tron oznaczał w królestwie pełną władzę. Nie powinno się od razu dokonywać tak istotnych zmian. Dla niego samego byłaby to niegroźna przeróbka, ale ten cały pomiot, który szlaja się w zapluskwionych norach Głębi mógłby odebrać to jako napaść na ich... niemalże świętość.
Czarnowłosy Anioł stojący tuż przed Zgniłym Chłopcem delikatnie skinął głową, uśmiechając się szyderczo. Nie było to jednak szyderstwo przeznaczone dla demona, a dla jego prawowitych zwierzchników bożego wysłannika.
"Prawowitych – mruknął Anioł. - Do czasu".
- Służenie tobie, Panie, jest dla mnie prawdziwą przyjemnością.
- A, powiedz mi... nie boisz się, że twój dowódca cię rozgryzie?
- Nie... On zbyt zajęty jest warczeniem na Raguela. Założę się, że gdybym zaczął wynosić plany wojenne tuż pod jego nosem, grając przy tym na trąbie, on i tak by mnie nie zauważył. A jeśli nawet, to tylko poprosiłby mnie, abym przypadkiem nie pobrudził tych wszystkich papierów.
- Tak mówisz? To może pewnego dnia przemycisz dla mnie kilka tych drogocennych zwoi.
- Co tylko rozkażesz, Panie... - Anioł skłonił się po raz drugi.
Asmodeusz zamyślił się. Nie był to głupi pomysł, ale... Michał nie był wcale ani lekkomyślny, ani ślepy. Ten zdrajczyk aż nazbyt niedocenia tego Archanioła. Właśnie teraz powinni trzymać się na baczności. Jeden fałszywy ruch, a wszelkie podejrzenia przeniosą się z Raguela na właśnie tego doradcę wojennego sił niebiańskich. I to wszystko zaważyło na decyzji Zgniłego Chłopca. Czarnowłosy rozmówca nie stanie się jego prawą ręką. Nie chce, aby stał przy nim ktoś, kto postępuje tak lekkomyślnie.
- Jeśli rozkażę. A na razie możesz wracać do siebie. I bądź ostrożny. Jesteś jedyną szansą na wygranie tej wojny bez większych strat po naszej stronie. Nie chciałbym ciebie stracić. - Spojrzał na Anioła. Wiedział, że jego informator poczuł się w tej chwili kimś ważnym. Uważa, że sam Władca Piekieł się o niego troszczy i sam Władca Piekieł nie zamierzał go wyprowadzić z tego błędu, bo mile połechtany w ego podwładny, to oddany podwładny.
- Powtarzam ci, Panie, że nie ma obaw, by Michał zaczął cokolwiek podejrzewać.
- A jednak nalegam. Ostrożności nigdy za wiele.
Anioł przez chwilę miał zamiar nadal bronić swego zdania. Musiał jednak odpuścić. Wiedział dobrze, jakie jest jego miejsce w tej hierarchii i wiedział też, co może się stać, gdyby zachciało mu się wdrapać na sam szczyt tej piramidy. Skłonił się więc po raz ostatni i wyszedł z sali.
Asmodeusz odczekał chwilę po zamknięciu się wrót. Spoglądał na drewniane przejście jakby to w nim wyszukiwał proroctw na najbliższe setki lat. Zmrużył delikatnie swe oczy. Machnął dłonią, w której po chwili pojawiła się kiść słodkiego, zielonego winogrona. Przez chwilę zatęsknił za czasami, kiedy te małe kuleczki wkładały mu do buzi piękne, zgrabne Upadłe. Co prawda było to zaledwie kilka lat wcześniej, ale dla kogoś uzależnionego od tego typu wygód, jest to nieomal wieczność. Uśmiechnął się do siebie.
Po chwili oprzytomniał. Nie był to odpowiedni moment na rozpamiętywanie starych, dobrych czasów. Sam przecież chciał zostać władcą Piekieł. Wiedział dobrze z czym to się wiąże. O dziwo większa władza wiązała się z mniejszą swobodą. Nie mógł już korzystać z cielesnych przyjemności związanych z obcowaniem płci przeciwnej, nie mógł wyruszać na kilkudniowe wypady na Ziemię, nie mógł opiekować się swym ogrodem, który wymagał od niego zbyt wiele czasu... Zaczął zastanawiać się, czy to wszystko było dobrym pomysłem. Czy nie lepiej było zostawić Lucyfera żywego, by to on brudził się w tym całym bagnie. I ostatecznie doszedł do wniosku, że... postąpił słusznie. Może i jego życie przestało być tak beztroskie jak wcześniej, ale teraz mógł jednym skinieniem ręki uśmiercić każdego Upadłego, ba, mógł uśmiercić tym gestem całe gromady swych poddanych i nikt nie mógłby mieć do niego pretensji, bo i on wtedy znalazłby się w tej nieszczęsnej grupie.
To znaczy, że ta cała afera z Lucyferem nie była złym posunięciem. Więc może i dalsze jego poczynania też przyniosą mu wiele dobrego. Jak to mówią: bez ryzyka nie ma zabawy.
- A więc bawimy się dalej... - mruknął do siebie, szczerząc złowieszczo swe zęby.
Jakby na zawołanie, tuż przed nim, na kamiennej posadzce usiadł dorodny, czarny kruk. Ptak pojawił się z nikąd, a przynajmniej Asmodeusz nie widział przez jaką dziurę dostało się tam to ptaszysko. Kruk spoglądał swymi czarnymi, małymi oczkami na Władcę Piekieł, przekrzywiając jedynie nieznacznie swój łepek, jakby chciał przejrzeć myśli upadłego na wylot.
Władca Głębi wyciągnął swą głowę do przodu, mrużąc oczy i przyglądając się z zaciekawieniem temu tajemniczemu okazowi. Uniósł do góry prawą brew.
- Taś, taś... - zawołał. Nie chciał przywoływać kruka, poza tym był pewien, że w akurat taki sposób nie przywołuje się tego typu ptaków. Ale wolał to niż bezsensowne wgapianie się w czarnego skrzydlatego. - A tak poza tym, to odkąd na tym świecie kruki istnieją?
- Odkąd zaprasza się samego Cienia w swoje progi. - Po sali rozległ się tajemniczy, lekko stłumiony, męski głos. - Unisie... Natychmiast do mnie.
Wielkie, czarne ptaszysko zniknęło w półmroku jednego z rogów sali.
Asmodeusz nieomal natychmiast poczuł zimno ogarniające jego ciało. Nie był z tego powodu szczęśliwy. Nikt nie miał prawa wpływać na niego w taki sposób. Nikt! A jednak organizm jego sam ukazywał strach. Skurcz w okolicach brzucha, pot na czole i... i szybszy oddech.
- Mortusie... - Upadły postarał się przyjąć lekceważącą postawę. - Szybko przybyłeś na moje wezwanie. - Po chwili dodał już z wyczuwalnym napięciem w głosie - Od jak dawna tu jesteś?
- Wystarczająco, by podsłuchać co nie co. Ale nie bój się. Nie będę cię szantażował. Przybyłem oddać pokłon nowemu władcy Piekieł. - Istota o wysokiej, szczupłej sylwetce, otulona długim, czarnym płaszczem, pojawiła się nagle w rogu sali. Nieomalże wypłynęła z cienia.
"Z cienia... - pomyślał Asmodeusz uśmiechając się półgębkiem. - Wiadomo już, czemu każe tak na siebie mówić."
- Nowemu władcy? O ile mi wiadomo, ty nie należysz pod moją władzę. Odkąd pamiętam tułasz się po naszym świecie i wykonujesz zlecenia, których nie podjęłaby się żadna inna istota.
- Bo te "inne istoty" są słabe.
- A ty taki nie jesteś?
Mortus podszedł bliżej do Asmodeusza. Pomimo to udało się dostrzec jedynie szelmowski uśmiech spod naciągniętego na oczy kaptura. Było to znakiem, że Upadły sam powinien odpowiedzieć sobie na zadane pytanie.
Asmodeusz westchnął tylko. Nie chciał zatrudniać do tej roboty demona, ale tylko demon był wstanie uczynić to, czego nie mogłaby uczynić żadna inna istota. Musiał więc zacisnąć pięści i udawać, że ta cała zabawa była mu jak najbardziej na rękę.
- Słyszałem, że to przez tą waszą odwagę i nadanielską siłę jesteście gatunkiem zagrożonym.
Mógłby przysiąc, że w tym samym momencie kąciki ust Mortusa leciutko zadrżały.
- Może więc przejdziemy do interesów, dopóki jeszcze przynajmniej jeden przedstawiciel tego gatunku żyje i stoi przed tobą w całkiem dobrym stanie - rzekł spokojnie przybyły.
- Jeśli taka twa wola. - Władca Głębi odetchnął z ulgą. A więc i demony mają słabe punkty, które można wykorzystać przeciwko nim. Trzeba to zapamiętać. - Wezwałem cię tutaj, by prosić cię o pomoc.
- O pomoc? - Przybysz po raz kolejny uśmiechnął się półgębkiem. - Czyżby wielki Asmodeusz miał jakieś problemy ze swymi poddanymi? A może jego najbliżsi doradcy zaczynają pokazywać swoją prawdziwą naturę, tak odległą od natury potulnego baranka?
- Nie zgadłeś, mój przyjacielu.
- O... I pokorny Mortus awansował na przyjaciela. Chyba nie będę potrafił ci odmówić. - skłonił się nisko, acz ironicznie.
- Też tak myślę, lecz moim zdaniem inna tego jest przyczyna.
- Zamieniam się w słuch.
- Jeśli wykonasz moje polecenie, twoja tułaczka skończy się raz na zawsze. - Asmodeusz wypowiedział te słowa lekkim tonem. Zauważył, że demon zbliżył delikatnie swą głowę w jego kierunku, tak jakby chciał lepiej usłyszeć dalsze słowa. - Będziesz mógł zasiąść na tym tronie, na którym ja teraz zasiadam.
Cisza, która zapanowała w sali, miała w sobie coś niepokojącego. Tak jakby wulkan w ciszy przygotowywał się do wielkiego wybuchu. Gdyby w Głębi istniały muchy, to może tylko je byłoby słychać. A może i nie...
- Uważasz - Demon powrócił do swej pierwotnej postawy - że za jakiś marny stołeczek wykonam twoje polecenie? Nie za bardzo się cenisz?
- Nie o to chodzi, czy ja się cenie i w jaki sposób. Po prostu wiem, że poniekąd zadanie, przed którym staniesz, sprawi ci wiele radości. Ta posiadłość i te tereny do władania, będą tylko małym do tego dodatkiem.
- Więc słucham twoich wytycznych. - Mortus wiedział, że wysłuchanie tego, co ma mu do powiedzenia Asmodeusz, nie równa się wcale z zapewnieniem o podjęciu wyzwania.

                                *      *     *
  
- I znów będziemy czekać, aż ten zgniłek uczyni kolejny krok? Przecież... Znów pokazujemy mu, że jest ponad nami! Jesteśmy obrońcami Królestwa Niebieskiego, czy tylko pozorantami?!
- Tak na dobrą sprawę, to tylko ty, Misiu, jesteś obrońcą królestwa i twoi rycerze - rzekł Rafael, wciąż zastanawiając się nad przyszłymi losami malca.
Sam zakończyłby już to całe zebranie. I tak już do niczego nowego nie dojdą, a zamiast siedzieć na tyłkach, mogliby zapewnić jaką-taką przyszłość Estachielowi. Wiedział, że tak samo uważa Gabryjel, ale gdy tylko chłopiec zszedł z jego oczu, Regent znów stał się jedynie bojaźliwym Archaniołem.
- Ale co ja sam mogę zrobić? Bez waszej zgody mogę co najwyżej urządzić ćwiczenia przy murach Piekieł i modlić się, by Upadli przestraszyli się na śmierć na nasz widok.
Anioł Skruchy miał już coś odpowiedzieć, ale Michał wycelował w jego stronę palcem wskazującym i wysyczał przez zęby:
- Spróbuj tylko, a zawlokę cię na plac ćwiczebny, przywiążę cię do pala zamiast worka treningowego i rozkażę swoim żołnierzom podszkolić się na tobie!
- Ale o co ci chodzi? - Uriel przybrał zaskoczoną minę.
- Już ty wiesz dobrze, o co.
- Jeśli zaczniemy bawić się z Asmodeuszem w tą jego grę od siedmiu boleści, to powybijamy się nawzajem. - Rafael podszedł do wielkiego okna, za którym roztaczał się widok na Rajski Ogród. Spojrzał przed siebie. W czasie zachodu słońca teren ten wyglądał przepięknie, jakby wszystkie rośliny, włącznie z najmniejszymi źdźbłami trawy, obsypane zostały złotym pyłem. Niebo zdawało się być okryte jedwabnym, ciemnopomarańczowym szalem, które delikatnie falowało na ledwie wyczuwalnym wietrze. Grupa małych aniołków biegała pomiędzy drzewami, śmiejąc się beztrosko. Bóg potrafił stworzyć tak piękny krajobraz, a Upadli potrafiliby je bez problemu zniszczyć. - Dla Lucyfera jednostka jeszcze coś znaczyła. Dla Zgniłego Chłopca znaczy mniej niż ziarenko piasku. Dlatego nie cofnie się nawet przed wysłaniem wszystkich swych poddanych na bój z nami.
- Przecież i my mamy niezliczone rzesze Aniołów. Jeśli będzie taka potrzeba, rozdamy każdemu z nich miecz i pokażemy jak nim walczyć.
- I poślemy ich wszystkich na śmierć.
- Każda wojna wymaga poświęceń - nie dawał za wygraną Michał.
- Miliardy poświęceń - do rozmowy dołączył się Gabryjel. - O ile Upadli nie będą mieli żadnych skrupułów by zatopić swe oręża w ciałach naszych wojaków, o tyle wciągnięte do wojsk Anioły... Dla nich Głębianie są nadal braćmi, a braci się nie zabija.
- Jeśli poczują na swych karkach zimno ostrza, ich światopogląd radykalnie się zmieni.
- Nie możesz być tego pewien.
- A jednak jestem, więc uważam, że...
- Nie będziemy organizować żadnej armii ze zwykłych Aniołów, Misiek. - Uriel wstał ze swego krzesła, kładąc dłonie na blacie stołu i spoglądając po twarzach zebranych. Widać było, że chciał nadać tej chwili podniosłości. - Wystarczy, że sprowadzimy Boga z powrotem.
Trzy pary oczu spojrzały się na niego. Nikt nie wiedział jak zareagować na zaistniałą sytuację. Każdy myślał już nad tym rozwiązaniem, a jednak... Jednak, choć ustalony byłby cel, nie było żadnej drogi, która do tego celu wiedzby mogła. Bo i jak? Nie zstąpią na ziemię i nie wezmą Boga od tak do Królestwa Niebieskiego. Nie daliby rady go nawet odszukać, jeśli Pan wyzbył się całej swej Boskości. A jeśli i to jakimś cudem by się udało, to nie wiadomo by było, czy dzięki swej sile przenieśliby go do swego świata. A gdyby ktoś to zauważył? Kolejne wniebowzięcie? Taki czyn miał być przeznaczony dla Jezusa i jego matki. Musieliby potem odkręcić tą całą sytuację. Nie... Za dużo problemów by z tego wynikło. Dlaczego więc Uriel sam do tego nie doszedł?
- To się nie uda, Urielu. - Z szoku ocknął się Rafael.
- A dlaczegoby nie? Sprawdzaliście to rozwiązanie?
- Nie, ale nie trzeba tego robić, by wiedzieć, czym może się to zakończyć.
- A czym takim? Znów przewagę zdobędziemy nad Upadłymi.
- Ty na prawdę nie widzisz, ile komplikacji może wystąpić podczas takiego przedsięwzięcia? - Michał ściągnął brwi. Chciał po raz kolejny uderzyć pięścią w stół, lecz w ostatniej chwili się powstrzymał.
- Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Ale chyba lepsze takie wyjście, niż rzeź o której moglibyśmy wspominać przez kolejne milenia, oczywiście pod warunkiem, że byśmy ją przeżyli.
- Ale to nie jest takie proste... Nie zstąpisz po prostu na ziemię i nie weźmiesz Boga od tak, jak jakiegoś niesfornego aniołka.
- Bo? - Uriel uniósł swoje brwi.
- Bo Boga widać! - warkną Michał, zdenerwowany tą całą sytuacją. Choć gdyby tak spojrzeć na to z boku, to Michał rzadko kiedy nie był wściekły. - Nie weźmiesz go z powrotem do Królestwa Niebieskiego, bo w naszych planach nie ma kolejnego wniebowzięcia i to w dodatku człowieka, który dla innych ludzi z pewnością nie wiele ma z nami wspólnego.
- O ludzi wam chodzi? - Prychnął Uriel, nadal szczerząc swoje zęby. - Zrobimy to w nocy.
- W nocy! - Dowódca wojsk anielskich popukał się palcem w czoło.
- W sumie... Może to nie jest najgłupszy pomysł. - Siła Boga zmarszczył delikatnie swoje czoło. Widać było, że zaczynają pracować trybiki w jego głowie. - Musielibyśmy go tylko odnaleźć.
- Tylko odnaleźć... - Rafael odwrócił się do pozostałych Archaniołów. Westchnął głęboko spoglądając po zebranych. - Nie będzie to proste. Już raz próbowaliśmy go przecież odszukać. I na nic nasze starania. Bóg porzucił całą swoją moc... Tylko dzięki niej mogliśmy mieć z Nim jakieś połączenie. Teraz... teraz może On być wszędzie, na całej ziemi. Tylko Metatron mógłby go odszukać i to tylko jeśli Bóg nie zmienił też swego wyglądu.
Gabryjel opuścił swą głowę, zamykając oczy. Widać było, że za wszelką cenę stara się, by nie uronić łzy. Wciąż pamiętał tamtą chwilę, gdy dowiedział się, co uczynił Głos Boży. Obwiniał się wtedy za całe to zajście. Mógł przecież okazać swemu bratu choć odrobinę czułości. Metatron źle postąpił, tego nie można było podważyć, ale przecież był dzieckiem Bożym i jako takie zasługiwało na nieograniczoną miłość. Ale jak wybaczyć komuś, kto oszukiwał swych przyjaciół i doprowadził do śmierci Lucyfera? Przecież Gabryjel nie jest Bogiem... Nie potrafi wybaczać aż tak wielkich przewinień.
- Czyli jedynym możliwym wyjściem jest urządzenie Upadlakom apokalipsy, o jakiej w najgorszych koszmarach nie śnili - rozpromienił się Michał. Już od dawna nosił się z tym zamiarem, ale żaden z braci go nie popierał. Może w momencie, gdy wszystkie inne pomysły okażą się bezsensowne, staną za nim murem i wszystko w końcu wróci do porządku. O ile jakikolwiek porządek jest możliwy, bo jeśli Bóg już nigdy więcej nie pojawi się w swym zamku, to on sam, Archanioł Michał, Regent Światła, wraz z Urielem - pierwszym błaznem Królestwa Jasności, Gabryjelem - największym trzęsityłkiem świata i Rafaelem - Pierwszą Pomocą Medyczną i Zadkielem- Anielskim Urzędasem, nie będzie w stanie zawładnąć tymi wszystkimi aniołami, które wcześniej czy później dojdą do wniosku, że wojna z Upadłymi nie była najlepszym posunięciem, bo to przecież bracia... Upadli, ale bracia. Choć gdyby tak dać amnestię tym, którzy będą żałować swoich występków przeciw Jasności...? Nie. Każdy staje się potulny, gdy miecz nad jego karkiem wisi. A gdy miecz zostaje odsunięty i w kąt odstawiony, wtedy znów ostre kły i pazury się pokazuje. Nie z nim te numery. Ktoś kto raz odwrócił się przeciw Bogu, bez problemu uczyni to i po raz kolejny. Trzeba być twardym. Inaczej świat może cię zdeptać niczym zgniłą śliwkę.
- Czasami mi się wydaje, Michale - westchnął Anioł Uzdrowień - że ty masz tylko jedno lekarstwo na wszystkie dolegliwości życia. I tym lekarstwem jest przemoc.
- Jeśli chodzi o Upadłych, to... rzeczywiście uważam, że najlepiej byłoby po prostu ponabijać ich na drewniane pale i patrzeć jak im wykałaczki nosami wylatują.
Uriel na te słowa wybuchnął głośnym śmiechem. Natychmiast został spiorunowany wzrokiem Michała.
- A nie uważacie, że można by było po prostu z nimi pogadać? - Siła Boga niepewnie spojrzał na przyjaciół.
- Od razu zapiszmy się na terapię grupową - żachnął się Michał. - A psychiatrze powiemy, że mamy niezgodność charakterów i mnóstwo uzbrojonych rycerzy po obydwóch stronach, gotowych w każdej chwili zgotować światu Apokalipsę przy której ta, opisana przez Jana, byłaby niczym dolegliwość żołądkowa.
Anioł Skruchy wyszczerzył dwa rzędy równych, białych zębów w szerokim, szyderczym uśmiechu.
- Misiek właśnie znajduje się w fazie sarkazmu, więc radziłbym panować nad swymi językami, bracia, bo potem to już tylko krew i pożoga czekać nas będzie.
- Nie chcę być w stosunku do ciebie nieuprzejmy, Urielu, ale twoja tu obecność radykalnie obniża średni poziom intelektualny zebranych, więc gdybyś był tak łaskawy i policzył wszystkie kamienie w murach korytarza, byłbym ci bardzo wdzięczny - wysyczał dowódca wojsk anielskich.
- Nie musisz nigdzie iść - rzekł Gabryjel, podnosząc się z krzesła. - Wydaje mi się, że do niczego dziś nie dojdziemy. Jeśli więc mam tu siedzieć i słuchać jak obrzucacie się błotem, to wolę już iść do Estachiela i choć próbować go podnieść na duchu. - Jego twarz przybrała niemal białej barwy. Gdyby tak przyjrzeć się bliżej, można by było zauważyć nawet kilka siwych włosów na jego skroniach.

Rafael je zauważył, gdy przechodził obok niego, i bardzo mu się to nie podobało. Niedobry to znak, gdy objawy starości zaczynały pojawiać się wśród samych Regentów Światła. Miał złe przypuszczenia, ale wolał odsunąć od siebie te myśli. Na panikę przyjdzie jeszcze czas.