niedziela, 14 kwietnia 2013

Przeciw Ciemności - Ziemska Walka - Prolog


Cztery postacie, opatulone w zielone, długie płaszcze, stały skulone na gałęziach rozłożystego drzewa. Śledziły przechodzące tuż pod nimi grupki Upadłych. Starały się, by ich ruchy ograniczyły się do poruszania gałkami ocznymi. Na szczęście gęste listowie sprawiało, że byli nieomal niedostrzegalni. Jedynie białe twarze mogły wzbudzić zaciekawienie przechodniów, lecz nikt przecież nie spodziewał się, że tuż nad nim znajdują się zamaskowani wysłannicy Pana. Nikt więc nie tracił czasu na przeszukiwanie czujnym spojrzeniem drzewnej gęstwiny.
Anioły czuwały. Nie byli zachwyceni tym, że muszą zniżać się do poziomu wroga i urządzać głupie zasadzki. Nie... Oni byli szkoleni do otwartej, honorowej walki twarzą w twarz. Żadne tam ukrywanie się, maskowanie czy co tam jeszcze sobie wymyślą ich przełożeni. A jednak rozkaz to rozkaz. Więc czekali.
Nagle jedna z gałęzi znajdujących się o kilka stóp wyżej od nich, zatrzęsła się delikatnie. Nieuświadomiony przechodzień mógłby uznać to za ruch spowodowany delikatnym podmuchem wiatru, o ile w ogóle by cokolwiek zauważył. Ale oni wiedzieli. To był znak. Naprężyli swoje mięśnie wyczekując na odpowiednią chwilę. Nie mogli się pomylić... Nie mogli zacząć działać ani zbyt wcześnie, ani zbyt późno, inaczej czekało ich niepowodzenie.
Całkowicie zielone oczy starały się wychwycić ciemno czerwone szaty. Gdy pojawią się one tuż pod nimi, wystarczy jedynie zeskoczyć, poderżnąć gardła upadlakom i czym prędzej opuścić tereny Piekła. A jednak woleli stanąć przed nimi, wyjąć swe złote miecze z wyrytymi na ich głowniach boskimi runami i przebić nimi zdradzieckie bestie, odmawiając przy tym modlitwę Zbawienia, choć ta właśnie modlitwa nie powinna w ogóle przebrzmiewać nad martwymi ciałami tych ścierw.
Gdy tylko Upadli, odziani w purpurowe płaszcze, przemaszerowali tuż pod nimi, Anioły natychmiast zerwały się ze swych miejsc, z głośnym rumorem zeskakując na ziemię.
To było jak mrugnięcie okiem. Jednymi rękoma chwycili zdrajców za szyje, unosząc do góry głowy i wystawiając gardła do cięcia ostrzami sztyletów, które już spoczywały w drugich dłoniach. Zielone odzienia zmieszały się z czerwonymi płaszczami. Głuche stęknięcia rozniosły się po uliczce otoczonej niewysokimi, kamiennymi budowlami. Przechodnie czym prędzej starali się opuścić to miejsce, wpadając na siebie nawzajem z rozpędu, popychając się i nieomal tratując. Ktoś z tyłu zaczął panikować, wzywając straże. Anioły uśmiechnęły się tylko półgębkiem. Straże? W Głębi? Nawet jeśli już jest taka organizacja, to z pewnością chowa się po najciemniejszych zakamarkach, by tylko nie oberwać w zęby. Tym bardziej zdziwili się, gdy grupka Czarnych odziana w napierśniki z ciemnego srebra, wyłoniła się z pomiędzy budynków, zmierzając wprost w ich kierunku. Jeszcze mocniej przycisnęli sztylety do gardeł swych ofiar i gdy mieli już zakończyć życie czwórki zdrajców, ten, który dowodził całą zasadzką, dał znać ręką, by powstrzymali swe zamiary.
- To nie oni - rzekł z wściekłością.
Dopiero w tej chwili Anioły spojrzały na twarze pochwyconych. Rzeczywiście... To nie były Arcydemony, na które polowali. Aż nazbyt młode twarze spoglądały na nich z mieszanką strachu i jednocześnie szyderstwa. Zaklęli siarczyście odpychając podmieńców od siebie. Musieli natychmiast opuścić terytorium Piekieł, mając zaliczoną nieudaną misję. Byli wściekli, lecz na czas ucieczki musieli opanować targające nimi emocje.
Teraz oni sami rzucali się na przechodniów, nieomal nie miotając na ściany tych, którzy akurat znaleźli się na ich drodze. W biegu chowali sztylety do niewielkich pochew. Jeden z nich nieomal wywrócił się, zaczepiając nogą o wystający z bruku kamień. Pędzący koło niego towarzysz natychmiast wyciągnął do niego pomocną dłoń, gdy anioł leciał już do tyłu. W ostatniej chwili sytuacja została opanowana.
- Szybciej! Ruszać się! Na Boga! Prędzej! - wrzeszczał dowódca, jakby mógł pospieszyć swych podwładnych samymi słowami.
Mieli przed sobą jeszcze długą drogę, nim postawią stopy poza terenami Głębi. A i wtedy nie będą całkowicie bezpieczni.
Niestety coraz częściej zdarzało się, że Upadli, widząc uciekające Anioły, specjalnie stawały im na drodze, szyderczo szczerząc swe zęby. Kilka razy w ich kierunku poleciały kamienie, które na szczęście nie trafiały w swój cel. W dodatku wyzwiska lecące pod ich adresem... Widać było, że piekielni zaczęli pokazywać swoją prawdziwą, zgniłą naturę.
I gdy znaleźli się na uliczce prowadzącej bezpośrednio do bramy oddzielającej Królestwo Ciemności od Ziemi Niczyjej, zrozumieli, że już za późno. Cały kordon zbrojnych Głębian zagradzał im dostęp do przejścia. Natychmiast się zatrzymali. Tuż za nimi pojawili się strażnicy z wydobytymi mieczami. Czerwone ślepia jarzyły się chęcią mordu, a ciała czekały tylko na impuls, który pozwoli im rzucić się na wrogich wysłanników i odesłać ich w niebyt.
- Szefie... I co teraz? - Jeden z Aniołów, blondyn o nad wyraz szczupłej posturze, spojrzał na swego przywódcę. Choć dobrze wiedział, że znajdują się w tragicznym położeniu, nie okazywał żadnego strachu.
- Jeśli mamy umrzeć, to czyniąc to, do czego zostaliśmy stworzeni - rzekł barczysty rycerz Boga o twarzy naznaczonej blizną, wyjmując złoty miecz z pochwy znajdującej się na jego plecach.
Pozostali uczynili to samo. Zaczęli szeptać modlitwę Zbawienia. Tym razem nie była ona wypowiadana w intencji ginących Upadłych.
Tym razem modlili się za samych siebie.

                                                                                     *          *          *

- To była zdrada! Ktoś nas wydał! I ja się dowiem, kto to był! Dowiem się i przysięgam, że jak tu stoję, tak urządzę mu prawdziwe Piekło! - wrzeszczał Michał, wędrując po wielkiej sali, w której odbywały się spotkania Regentów.
- Michale, nie powinieneś doszukiwać się zdrady w każdej nieudanej misji. - Rafael starał się spojrzeć prosto w oczy swego rozgniewanego brata, a gdy to uczynił, natychmiast opuścił swój wzrok. Nikt nie był w stanie wytrzymać spojrzenia wściekłego Michała. - To mógł być zwykły przypadek.
- Przypadek? - parsknął dowódca wojsk Anielskich. - Jedna nieudana misja, to rozumiem. Dwie nieudane misje pod rząd, też mogę to pojąć. Jestem gotów uznać za przypadek nawet trzy misje zakończone klęską, ale... Kiedy ostatni raz odnieśliśmy jakieś zwycięstwo z Upadłymi?! No kiedy?! - uderzył pięściami w wielki, dębowy stół.
Gdyby ten mebel mógł choć raz powiedzieć, co mu leży na sercu, to z pewnością w tej chwili zwróciłby się bezpośrednio do Anioła, pytając się go, czemu to na nim wciąż odreagowuje swoją złość. Gdy tylko Michała ponosiły nerwy, zawsze walił dłońmi w blat, jakby to ten kawałek drewna był wszystkiemu winien.
W pomieszczeniu zapanowała wymowna cisza. Pytanie, które padło chwile wcześniej wymagało odpowiedzi, która nie uszczęśliwiłaby żadnego z Regentów. Odkąd na tronie królestwa Ciemności zasiadł Asmodeusz, Królestwo Jasności powoli chyliło się ku upadkowi. Coraz więcej Aniołów odchodziło z Nieba, kroki swe kierując ku Głębi, choć powszechnie wiadome było, że bytowanie po tej drugiej stronie barykady wiązało się z ciągłym strachem o własne życie. Najwidoczniej zdrajcom to nie przeszkadzało. Woleli przyłączyć się do zwycięzców, wierząc, że Asmodeusz spojrzy na nich przychylniejszym wzrokiem. Asmodeusz nie był jednak aż tak głupi, by cieszyć się na ich widok. Po stokroć wolał oddanych poddanych, niż tych, którzy lecą w tą stronę, z której ładniejsze zapachy płyną. Próbowano nawet wytłumaczyć tym, którzy planowali przenieść się pod panowanie Zgniłego Chłopca, jak mylne są ich drogi myślenia, ale zaślepionym Aniołom niczym oczu się nie otworzy.
Na szczęście byli i tacy, co wciąż pragnęli swe życie oddać w służbie dobra i miłości. To oni dodawali otuchy Regentom i uświadamiali ich, że jeszcze jest dla kogo walczyć. To ci wysłannicy Pana ofiarowali się do pomocy, jeśli tylko Wybrani tego sobie za życzą. Wojować z mieczem w dłoni? Nie potrafili, ale jeśli nadejdzie taka potrzeba i Michał zawezwie ich pod Boski sztandar, nie zawahają się nawet. Bóg stworzył ich, by bronili Królestwa Niebieskiego i świata ludzi. Nie wybaczyliby sobie, gdyby nie spełnili woli ich jedynego Pana, choćby ten znajdował się na ziemi wśród ukochanych mu istot, nie widząc poczynań swych oddanych dzieci.
- Powtarzam... To na pewno ta zdradziecka żmija znów zaczęła bratać się z przeklętymi Upadlakami! - nie dawał za wygraną Michał. Jego dudniący głos omal nie potłukł kryształowego kielicha, z którego Uriel upijał małymi łyczkami wyśmienite, czerwone wino przyniesione prosto z zapasów Gabryjela.
- Coś ty się tak, misiek, uczepił tego Raguela - Anioł Skruchy spojrzał na swego brata spod zmarszczonych brwi. - Nieomal odseparowaliśmy go od nas, rozkazaliśmy mu przeprowadzić się do oddzielnego zameczku, który on sam sobie nieudolnie wybudował swoimi i tak nadszarpniętymi siłami, zabraliśmy mu prawo głosu w sprawach najwyższej wagi, czyli takiej jak ta... W dodatku i nasi poddani nie zostawiają na nim suchej niteczki. Na prawdę ma przechlapane. Nie musisz już kopać leżącego.
- A mi się wydaje, że muszę, bo akurat ten leżący może jedynie udawać słabą istotkę, by uśpić naszą czujność.
- A jeśli nawet, to co zamierzasz w tej sprawie uczynić? - po raz drugi odezwał się Rafael. - Pomimo wszystko, on nadal jest Archaniołem i Regentem. Wiesz dobrze, że tylko Bóg mógłby go zdegradować z tego stanowiska, a póki to się nie stanie, ma on taką samą władzę jak my. Dobrze, że zgodził się, aby nie uczestniczyć w naszych zebraniach. Nie musiał przecież na to przystawać.
- Jednak nadal ma możliwość poruszania się nie tylko po terenach naszego królestwa, ale i królestwa Ciemności. A to oznacza, że...
Michał nie dokończył, gdyż w sali rozległo się skrzypnięcie wrót prowadzących na korytarz. Czterej Regenci natychmiast spojrzeli w stronę wejścia. Wiedzieli dobrze, kto jako jedyny mógł w każdej chwili tam zajrzeć, nawet gdy Archaniołowie radzili się na tematy wagi wszechświatowej. Mimo to w ich oczach pojawił się strach.
- Estachielu! Na wszelkie świętości! Co ci się stało?! - Gabryjel zerwał się z krzesła podbiegając do pięcioletniego chłopczyka o jasnych włosach i zielonych, zapłakanych oczkach.
Po lewej dłoni malca leciała ciemnoczerwona krew, bez wątpienia należąca do niego samego. Gdy tylko przy jego twarzy pojawiła się zatroskana twarz Siły Boga, natychmiast wybuchnął płaczem, rzucając się w objęcia Archanioła.
- Bo... Bo... Bo oni powiedzieli... powiedzieli, że ja nie jestem... nie jestem Aniołem... - Próbował wyjaśnić całą sytuację pomiędzy kolejnymi chlipnięciami. - Bo ja nie umiem... nie umiem ruszać kamieniamiiiiiii - przeciągnął ostatnie słowo, zmieniając je w odgłos wycia zbitego szczeniaczka.
- Kto ci tak powiedział? - Gabryjel starał się uspokoić chłopczyka delikatnym głaskaniem go po główce.
- Oni... Moi przyjacieleeeeee...
- Co to za przyjaciele, co się w taki sposób do ciebie zwracają - warknął Michał, co jeszcze spotęgowało płacz Estachiela.
- Świetnie, misiek... Po prostu zawodowa opiekunka do dzieci z ciebie. - Uriel uniósł brwi, starając się powstrzymać uśmiech, który tak bardzo chciał wypłynąć na jego usta.
- No przecież nic takiego nie powiedziałem.
- Twój ton głosu wystarczy. Gdybym ciebie nie znał, sam zacząłbym teraz wyć wniebogłosy, roniąc wielkie łzy. - Wstał z krzesła, podchodząc do swego brata. - Ale cię znam i wiem, że ty po prostu nie potrafisz okazać swych uczuć, które kłębią się w tym twoim małym, biednym, zastraszonym serduszku. - Poklepał go po piersi, tam, gdzie ludzie pod stertą mięśni i kości posiadają jeden z najważniejszych organów życiowych.
- Czy ty mi chcesz wmówić, że ja mam bojaźliwe serce?!
- Nie... Po prostu boisz się, że twoja wrażliwość weźmie nad tobą górę i już nie będziesz potrafił walczyć z Upadłymi i... wrzeszczeć na Raguela.
- On na prawdę stoi za tym wszystkim! Znów mi nie wierzycie! I znów obudzicie się z ręką w nocniku! Jak zawsze!
- A moglibyście choć na chwilę zająć się Estachielem? - Gabryjel rzadko kiedy przerywał rozmowy innych. Wolał zaczekać, aż wszyscy pokończą swoje gadanie. Wtedy mógł sam zacząć się wypowiadać, nie bojąc się, że ktoś posądzi go o wtrącanie bez pozwolenia. Jakby nie był jednym z Regentów, którzy przecież mają największą władzę wśród Aniołów.
Ale gdy chodziło o małego człowieka, Siła Boga stawał się ucieleśnieniem własnego imienia. Gdy malcowi działa się krzywda, on zapominał o całym swym strachu. Mógłby nawet sam stanąć na przeciw armii Ciemności, gdyby pochwycono jego ulubieńca i więziono w ciemnych lochach.
W końcu do Gabryjela dołączył Rafael. Przykucnął przy dziecku uśmiechając się delikatnie i ocierając dłonią łzy spływające po małej twarzyczce.
- Nie powinieneś przejmować się słowami innych.
- Ale... ale oni mnie popchnęli... I ja się przewróciłem... - Estachiel spojrzał wymownie na swoją ranę.
Rafael wyjął spod swej jasnej szaty małe zawiniątko. Bez słowa przystąpił do opatrywania powierzchownej rany. Zdążył się już przyzwyczaić, że ludzkie dziecko jest mało odporne na ból, a w dodatku bardzo kruche. Dlatego też zawsze nosił przy sobie coś w rodzaju Apteczki pierwszej pomocy.
- Dlaczego ja nie umiem ruszać kamykami? - Tym razem chłopiec spojrzał załzawionymi oczami na Michała.
Ten jakby się zawahał. Chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział jakimi słowami zacząć.
- Bo może jeszcze tego nie opanowałeś - wtrącił się Uriel, chcąc uratować całą sytuację. - Nie wszystkie aniołki tak samo szybko uczą się posługiwania swoją mocą.
- Ale wszyscy już potrafią, tylko ja nie...
- Spokojnie - westchnął Gabryjel, prostując się i przygryzając lekko dolną wargę, jakby nad czymś usilnie myślał. - Porozmawiamy tu jeszcze o czymś bardzo ważnym, a gdy skończymy, weźmiemy się za ciebie. Może trzeba cię poduczyć?
Estachiel przytaknął głową. Zaczął śledzić wzrokiem Rafaela, który właśnie kończył zawijać mu bandaż na łokciu.
- A na razie... - Anioł Uzdrowień poklepał delikatnie po ramieniu chłopca, dając mu tym samym znać, że proces opatrywania został zakończony. - Pójdź do swojego pokoju. Lepiej, żebyś do końca dnia nie wychodził na zewnątrz.
- Ale dlaczemu? - Ustka Estachiela ułożyły się w kształt podkówki.
Rafael spojrzał na swych braci z prośbą o pomoc.
- Y... - Anioł Skruchy uśmiechnął się zakłopotanie. - No więc... mój mały... Zimno już jest na dworze... - Jego słowa nie brzmiały wcale przekonująco. Zauważył to nawet mały blondynek, ale najwidoczniej sam nie chciał opuszczać zamku, więc skinął tylko głową i wyszedł z sali bez żadnego słowa.
- Kiedy zamierzamy mu powiedzieć całą prawdę? - Archanielski medyk zaczął pakować skrawki, które zostały mu po opatrunku. - Nie możemy przecież ciągnąć tego w nieskończoność.
- W nieskończoność się nie da. Ten malec za osiemdziesiąt lat będzie już... - Uriel cmoknął wymownie. - Wiecie o co mi się rozchodzi.
- Wiemy i właśnie dlatego musimy mu kiedyś to wszystko wytłumaczyć. I tak cudem nie zauważył, że w stosunku do swych przyjaciół nad wyraz szybko dorasta.
- Wszystko pięknie, tylko... Jak zamierzacie mu to powiedzieć? - uniósł brwi Gabryjel. - Że niby pójdziemy do niego teraz i co...? Powiemy mu: "Estachielu... Wiesz co? Mamy dla ciebie niespodziankę. Otóż jesteś człowiekiem. W dodatku porwanym kiedyś przez nas z twojego rodzinnego domu. Fajnie, nie?" Obawiam się, że w taki sposób możemy go stracić na zawsze.
- Uważasz, że lepiej trzymać go nadal w tej nieświadomości? - Michał chwilowo rozluźnił swoje mięśnie. Gdy w grę wchodziło szczęście Estachiela i on pozwalał dojść do głosu swemu sercu. - Jak ty byś się czuł, będąc wciąż oszukiwany przez kogoś, kto byłby dla ciebie kimś ważnym?
Siła Boga nie musiał wcale wykorzystywać swej wyobraźni, by móc odpowiedzieć na te pytanie. Przecież był oszukiwany i to przez trójkę swoich braci. Gdy się o wszystkim dowiedział, chciał przestać istnieć, bo po co żyć na świecie, w którym nie można ufać tym, za których bez wahania oddałoby się życie.
Westchnął cicho, przymykając oczy.
- Przepraszam... - dowódca wojsk anielskich opuścił głowę. - Nie chciałem cię zranić.
- Nic się nie stało. Więc myślicie, że powinniśmy mu o tym dzisiaj powiedzieć?
- Może nie dziś, ale w najbliższym czasie. Teraz powinniśmy zastanowić się nad położeniem naszego królestwa. Jeśli ono upadnie, to samopoczucie malca nie będzie już nikogo obchodzić.
- A nas?
- A nas? - spojrzał na Gabryjela, uśmiechając się smutno. - Nas już tu nie będzie. Wątpię by Asmodeusz zechciał nas widzieć na podbitej przez siebie ziemi.

piątek, 5 kwietnia 2013

Początek końca, cz. 40


Przez kolejne dni młodzieniec na przemian czuwał przy Duriomie, ocierając jego rozpalone czoło szmatką maczaną w lodowatej wodzie, ukrywał się przed gośćmi odwiedzającymi kartografa lub towarzyszył mężczyźnie przy jego pracy, zastanawiał się, co stało się z Minkusem. Kilka razy chciał opuścić budynek, by wyruszyć na poszukiwanie małego liska.
- Wszyscy strażnicy dostali rozkazy, by ciebie odszukać. Za informację o twoim pobycie można odebrać z rąk naszego burmistrza pokaźną sumkę talarów, a i bez tego mieszczanie z miłą chęcią powiesiliby cię na szubienicy, bo w twojej rasie widzą jedynie zło wcielone. Czy ty myślisz, że poszukiwanie twojego futrzanego pupilka jest warte twojego życia? – Tiriam skrzyżował ręce na swej piersi.
- Przecież już chodziłem po tym mieście i nikt nie rozpoznał we mnie syrianina. – Sadiel próbował przekonać kartografa do swej racji.
- A jednak rozpoznał, skoro nieomal nie złapali was strażnicy.
- To mam zostawić go samego? Przecież on jest jeszcze mały… A jak znajdzie go garbarz?
- Ja odnajdę go pierwszy. Będę go wypatrywał spacerując po mieście. Chyba rudego liska nie jest tak trudno zauważyć, zwłaszcza, jeśli się go poszukuje. – Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie.
Błękitnookiemu pozostało więc jedynie czekać.

Co i rusz próbował świadomie obudzić w sobie tą moc, która mogłaby dopomóc mu w dalszym życiu. Próbował koncentracji, zaklęć które gdzieś, kiedyś usłyszał od bajarzy… Na nic jednak jego starania. A im częściej próbował, tym bardziej popadał w złość. Czasami myślał, że na tym właśnie polegają jego umiejętności: pojawiają się wtedy, gdy same tego chcą. Nie było to pocieszające. Mógł przecież znaleźć się w tragicznej sytuacji, a mimo to jego moce mogły spać sobie spokojnie w jego umyśle. Mogły też wyjść na światło dzienne wtedy, gdy sprawiłyby one jedynie problemy.  Zamiast być ich panem, stałby się ich niewolnikiem.
„Dobrze przynajmniej, że ze zwierzętami rozmawiać mogę… A przynajmniej z niektórymi z nich” – uśmiechnął się półgębkiem.
Pomimo to nadal czuł się nieszczęśliwy. W pewnym momencie zrozumiał, że to przez niego Duriom leżał nieprzytomny, walcząc z trucizną. Gdyby wtedy użył swoich sił… Gdyby przekierował tor strzały… Gdyby uczynił cokolwiek…
Ze złości, a przede wszystkim bezsilności, rzucił w przeciwległą ścianę niewielkim naczyńkiem, w którym Tiriam mieszał proszki potrzebne do zrobienia tuszów.
Mężczyzna spojrzał kątem oka na błękitnookiego siedzącego na ziemi, opierającego się o jedną z nóg stołu.
- Co doprowadza cię do takiej złości, mój syriański przyjacielu.
- Ile razy mam ci, panie, powtarzać, że na imię mam Sadiel – nieomal wrzasnął z wściekłości chłopiec. – Sa-diel… Czy to takie trudne do zapamiętania?
- Więc… Sadielu… - Kartograf odłożył na bok pióro umaczane w ciemnoczerwonym płynie. – Co doprowadza cię do takiej złości.
- Po co mam ci, panie, o tym mówić, skoro i tak w żaden sposób nie będziesz mógł mi pomóc.
- Skąd wiesz? Może i nie jestem wiekowym człowiekiem, ale jak na swoje dwadzieścia kilka lata już wiele przeżyłem. Inaczej nie zostałbym tym kim jestem.
„I właśnie z powodu tego, kim jesteś, nie powinienem się przed tobą otwierać” – pomyślał błękitnooki.
- Boję się o swojego przyjaciela. Przeze mnie teraz cierpi. Nie mogę mu nawet pomóc. Denerwujące jest takie uczucie.
- Uczucie bezsilności? Jest ono bardzo denerwujące, ale jest nieodłączną częścią naszego życia. Nie możesz przecież sprawić, by słońce zawsze nas ogrzewało. Nie możesz też sprawić, by po jesieni nie nadchodziła zima i nie możesz sprawić, by ludzie żyli wiecznie. Czy przez to czujesz rozgoryczenie?
- Nie… Ale to nie to samo.
- Otóż nie, Sadielu. Nie czujesz przez to rozgoryczenia, bo właśnie dobrze wiesz, że nie masz na to żadnego wpływu. Nawet gdybyś bardzo chciał, nie zatrzymasz, ani nie cofniesz czasu, więc nie martwisz się tym.  To samo odnosi się do twojej pomocy Mistrzowi. Niczego nie zmienisz, nie wyleczysz go, nie sprawisz, by odzyskał świadomość, więc nie powinieneś zaprzątać sobie tym głowy. Powinieneś zając się czymś innym, o wiele pożyteczniejszym.
- Czyli?
- Ile ty masz w ogóle lat? – Tiriam zmienił nagle temat rozmowy, a przynajmniej Sadielowi tak się początkowo wydawało.
- Trzynaście.
- O ile się nie mylę, a mylę się bardzo rzadko, w tym wieku syrianie uczą się panować nad swoją mocą.
- Uczą się? – błękitnooki uniósł brwi z zaskoczenia.
- A coś ty taki zdziwiony? Myślałeś, że te wszystkie umiejętności opanowujecie tuż po urodzeniu?
- No nie… Wiadomo, że nie… Chodziło mi o to, że…
- Że posiadłeś już władzę nad swymi wszystkimi zdolnościami?
- Otóż to… - Sadiel uśmiechnął się szeroko. Chciałby mieć jakąś przewagę nad Tiriamem, choćby i była to przewaga ulotna.
Chociaż kartograf, przez kilkudniowy okres pobytu dwójki wędrowców pod jego opieką, nie dawał żadnych podstaw do powątpiewania w jego zamiary, nie oznaczało to jednak, że można mu powierzać wszystkie swe tajemnice. Być może właśnie o to mu chodziło… Może chce jedynie wyciągnąć od biednego chłopca całą prawdę dotyczącą jego wyprawy. Może pragnie dowiedzieć się czegoś o Błękitnej Księdze… Może chce…
- Czyli potrafisz już przechodzić przez mury i czytać w myślach ludzi? – Tiriam otworzył szerzej swe oczy,  spoglądając na syrianina.
Sadiel przytaknął głową.
- I wpływać na naturę? Sprowadzać deszcze, burze lub huragany?
Chłopiec znów potwierdził słowa mężczyzny.
Twarz tego ostatniego jeszcze przez chwilę wyrażała zdumienie, by po tym czasie zmienić się nie do poznania. Oczy zwęziły się w małe szparki, szczęka została mocniej zaciśnięta, a nozdrza poruszały się w szybkim tempie.
- Zaczynasz mnie denerwować szczeniaku… - warknął kartograf zrywając się ze swego krzesła, stając naprzeciw młodzieńca i celując w niego palcem wskazującym.
Niebieskooki jeszcze mocniej przycisnął się do regału. Więc miał racje… Ten mieszczanin rzeczywiście pracuje dla Sprzymierzeńców. Koniec jest już bliski i Sadiel nie obroni przed nim ani siebie, ani swego przyjaciela.
- Panie… Proszę cię… - Chłopiec nie mógł opanować drżenia swego ciała. Zacisnął pięści, by powstrzymać się od wybuchu paniki. – Nie czyń krzywdy Duriomowi… Oddaj mnie komu chcesz, ale nie rób mu krzywdy… Błagam cię tylko o to…
- Błagasz mnie? – Wychrypiał mężczyzna. – Przestań się w końcu wydurniać… Po raz setny powtarzam, że nie chcę uczynić wam krzywdy. CHCĘ WAM POMÓC! Ale jak mam to uczynić, jeśli nie mogę tobie zaufać.
- Zaufać? Panie… A czy ja cię zawiodłem?
- Nie, ale mnie okłamujesz!
- Kiedy ja cię okłamałem?
- A choćby przed chwilą.
Niebieskooki spojrzał pytająco na swego rozmówcę, a przynajmniej pragnął aby tak było. W rzeczywistości wyglądał jak ktoś, kto właśnie stanął przed narzędziem tortur, którego działania nie rozumie, a które ma zakończyć jego krótki żywot.
- Stwierdziłeś, że potrafisz przechodzić przez mury i czytać w myślach…
Sadiel przytaknął ruchem głowy.
- … tylko, że nie znam syrianina, który by opanował te umiejętności. Macie może nadludzkie moce, ale nie posiadacie mocy boskich. Jeśli więc oszukałeś mnie w tak błahej kwestii, to dlaczego nie miałbyś mnie okłamać w sprawie, od której zależałoby nie tylko wasze, ale też i moje życie. – Tiriama powoli zaczął dochodzić do siebie. Ton jego głosu złagodniał, choć nie został pozbawiony wyrazu złości i poniekąd rozczarowania.
- Nie chciałem wyjść na nieudacznika.
- Na nieudacznika? Masz dopiero trzynaście lat… To, że nie potrafisz korzystać z tego, co najcenniejszego dała ci natura, nie jest w żadnym wypadku hańbą. A jeśli tak, to inni syrianie w twoim wieku też powinni się za siebie wstydzić.
- To może mi wytłumaczysz, panie, w jaki sposób mam uczyć się korzystania ze swoich mocy?
- Nie potrafię. Nie można tłumaczyć czegoś, czego samemu się nie umie i nigdy umieć się nie będzie. Powinieneś mieć starszego syrianina za przewodnika.
- Nie znam nikogo takiego.
- Więc pozostało ci liczyć na własną naturę. Prędzej czy później sam pojmiesz jak swą siłą kierować. Chyba, że… - kartograf przerwał, zastanawiając się nad czymś usilnie.
- Chyba, że co? – ponaglał go Sadiel.
- Chyba, że znajdziesz Błękitną Księgę. Podobno to w niej zawarta jest cała syriańska wiedza.
Chłopiec poczuł przyjemne mrowienie, które opanowało nagle całe jego ciało. Czyżby ten mężczyzna wiedział coś więcej o tajemniczej księdze? A może wie, gdzie dokładnie się ona znajduje? Gdyby do tego dodał im mapę, a Duriom wyzdrowiał w najbliższym czasie… I gdyby Tiriam pomógł im wydostać się z tego miasta… I…
„Opanuj się, Sadielu… - mruknął do siebie młodzieniec. – Nie oczekuj od losu aż tak wielkiego i pięknego daru”.
- Czy wiesz, Panie, gdzie się ona znajduje?
- Nie… Nie jestem pewien nawet, czy ona rzeczywiście istnieje. Nigdy jej nie widziałem, a jeśli czegoś nie dotknę i nie zobaczę, to po prostu w to nie wierzę.
- A mógłbyś ofiarować nam informację, jak dotrzeć do Malencji?
- Do Malencji? – Kartograf uniósł brwi na znak zdumienia. – A na cóż wam tam się udać?
- Mamy swe powody. Nie wiemy jednak, gdzie znajduje się to miasto.
- Miasto to znajduje się daleko, mógłbym rzec, że nawet bardzo daleko. Macie jakieś konie?
- Nie… Ukradziono je nam. Do dyspozycji jedynie własne nogi mamy.
- To powinniście się do Arasusu dostać, a stamtąd łodzią dopłynąć do Brawinarii. Od Brawinarii droga do Malencji już o wiele krótsza jest.
- Być może, ale nie mamy pieniędzy na zakupienie miejsca choćby na dziurawej łajbie. Nawet na posiłek ciepły nas nie stać, ani na znachora, który wyleczyłby mojego Mistrza.
Jakby na potwierdzenie tych słów, z posłania dobiegł do uszu obojga rozmówców, stłumione, przeciągłe stęknięcie.
Sadiel natychmiast zerwał się z podłogi. Ominął Tiriama, ruszając w stronę misy leżącej tuż przy głowie Durioma.  Wziął do rąk materiał przesiąknięty zimną wodą, wyżął ją delikatnie, po czym otarł twarz przyjaciela.
Znachor powoli dochodził do siebie. Nadal nie miał kontaktu z rzeczywistością, ale jego ciało nie było już tak rozpalone jak przez pierwsze dni. W dodatku coraz rzadziej pojawiały się dziwne napady, podczas których mężczyzna oddychał głęboko, niejednokrotnie majacząc i trzęsąc się niczym osika.
Chłopiec przez chwilę znów zaczął zastanawiać się, co by się stało, gdyby to jednak jego dosięgnęła ta strzała. Jego młody organizm z pewnością nie zwalczyłby tak mocnej dawki trucizny, w której umoczona została strzała, nawet gdyby cały zastęp znachorów siedział nad nim, próbując go wyratować z rąk kostuchy.  Mógłby rzec, że dobrze się stało, iż to właśnie Duriom został zraniony, ale wcale tak nie uważał. Choć widział poprawę zdrowia przyjaciela, to jednak nadal z łzami w oczach spoglądał na nieprzytomne oblicze Durioma. Ile czasu minęło, odkąd zamienił z nim ostatnie słowa? Osiem, dziewięć dni? Zdawało mu się, jakby choroba znachora trwała od wieków. Tymczasem miastowy uzdrowiciel zapewniał jedynie, że stan mężczyzny powoli się poprawia. Powoli… Co to znaczy: powoli? Czy Duriom wyzdrowieje, nim nad krainę tą nadejdzie zima?  Myśl mało optymistyczna.
- Gdy tylko skończę tworzyć mapy dla jednego z posłów, który niedługo w podróż do sąsiednich królestw wyrusza wraz ze swoją świtą, zajmę się mapami dla was. Czasu mam pod dostatkiem, bo nawet jeśli twój Mistrz odzyska świadomość, to i tak przez kilkanaście dni nie będzie w stanie samodzielnie pokonywać dłuższe odległości na własnych nogach. – Mężczyzna powrócił do stołu, kontynuując przerwaną pracę.
- Myślisz, Panie, że strażnicy nie dowiedzą się jednak o naszym tu pobycie? - spytał chłopiec po chwili namysłu.
- A czemuż miałoby być inaczej?
- Bo nie da się ukrywać tak długo kogoś, kogo poszukuje całe miasto.
- Nie całe miasto. Rozmawiałem już ze strażnikami. Powiedziałem im, że widziałem jak was Sprzymierzeńcy wyprowadzali z miasta w środku nocy.
- I uwierzyli? Przecież widziałaby nas straż przy bramie.
- Nie wiem, czy uwierzyli, ale ze Sprzymierzeńcami gadać na pewno nie będą, a nawet jeśli, to i tak Sprzymierzeńcy trzymać będą język za zębami. Rozumiesz… Kwestia zamkniętej społeczności. A jeśli chodzi o to, czy by was widzieli… Strażnicy z obydwóch bram będą święcie przekonani, że to nie pod ich nosami zostaliście wyprowadzeni. A jeśli drudzy wartownicy będą zaprzeczać, jakoby żegnali was na wyjściu, to oznaką jedynie będzie, że w czasie służby zasnęli i bojąc się stracić źródło dochodu, nie wspominając już o głowie. Po prostu będą się wszystkiego wypierać. Nikt nie będzie donosił na druha. Lepiej trzymać się razem i nawzajem się wspierać, niż pod innymi dołki kopać w które samemu później wpaść można.
Sadiel westchnął, płukając szmatkę w zimnej wodzie, by po chwili dalej otrzeć nią twarz chorego.
- Czy myślenie dorosłych musi być aż tak pokrętne?
- Tak… Ale dzięki temu możecie spokojnie mieszkać tu, dopóki nie będziecie w stanie opuścić naszego miasta – odpowiedział Tiriam, rozwijając na stole czysty zwój papieru. – A nie nastąpi to szybko.
Pierwsze ruchy dłoni naznaczyły koryto długiej, krętej rzeki.




I zobaczymy, czy jeszcze ktoś tu zagląda ;)
Pozdrawiam cieplutko, 
Ja :*