Cztery postacie,
opatulone w zielone, długie płaszcze, stały skulone na gałęziach rozłożystego
drzewa. Śledziły przechodzące tuż pod nimi grupki Upadłych. Starały się, by ich
ruchy ograniczyły się do poruszania gałkami ocznymi. Na szczęście gęste listowie
sprawiało, że byli nieomal niedostrzegalni. Jedynie białe twarze mogły wzbudzić
zaciekawienie przechodniów, lecz nikt przecież nie spodziewał się, że tuż nad
nim znajdują się zamaskowani wysłannicy Pana. Nikt więc nie tracił czasu na
przeszukiwanie czujnym spojrzeniem drzewnej gęstwiny.
Anioły czuwały. Nie
byli zachwyceni tym, że muszą zniżać się do poziomu wroga i urządzać głupie
zasadzki. Nie... Oni byli szkoleni do otwartej, honorowej walki twarzą w twarz.
Żadne tam ukrywanie się, maskowanie czy co tam jeszcze sobie wymyślą ich
przełożeni. A jednak rozkaz to rozkaz. Więc czekali.
Nagle jedna z
gałęzi znajdujących się o kilka stóp wyżej od nich, zatrzęsła się delikatnie.
Nieuświadomiony przechodzień mógłby uznać to za ruch spowodowany delikatnym
podmuchem wiatru, o ile w ogóle by cokolwiek zauważył. Ale oni wiedzieli. To
był znak. Naprężyli swoje mięśnie wyczekując na odpowiednią chwilę. Nie mogli
się pomylić... Nie mogli zacząć działać ani zbyt wcześnie, ani zbyt późno,
inaczej czekało ich niepowodzenie.
Całkowicie zielone
oczy starały się wychwycić ciemno czerwone szaty. Gdy pojawią się one tuż pod
nimi, wystarczy jedynie zeskoczyć, poderżnąć gardła upadlakom i czym prędzej
opuścić tereny Piekła. A jednak woleli stanąć przed nimi, wyjąć swe złote
miecze z wyrytymi na ich głowniach boskimi runami i przebić nimi zdradzieckie
bestie, odmawiając przy tym modlitwę Zbawienia, choć ta właśnie modlitwa nie powinna
w ogóle przebrzmiewać nad martwymi ciałami tych ścierw.
Gdy tylko Upadli,
odziani w purpurowe płaszcze, przemaszerowali tuż pod nimi, Anioły natychmiast zerwały się ze swych miejsc, z głośnym rumorem zeskakując na ziemię.
To było jak
mrugnięcie okiem. Jednymi rękoma chwycili zdrajców za szyje, unosząc do góry
głowy i wystawiając gardła do cięcia ostrzami sztyletów, które już spoczywały w
drugich dłoniach. Zielone odzienia zmieszały się z czerwonymi płaszczami.
Głuche stęknięcia rozniosły się po uliczce otoczonej niewysokimi, kamiennymi
budowlami. Przechodnie czym prędzej starali się opuścić to miejsce, wpadając na
siebie nawzajem z rozpędu, popychając się i nieomal tratując. Ktoś z tyłu
zaczął panikować, wzywając straże. Anioły uśmiechnęły się tylko półgębkiem.
Straże? W Głębi? Nawet jeśli już jest taka organizacja, to z pewnością chowa
się po najciemniejszych zakamarkach, by tylko nie oberwać w zęby. Tym bardziej
zdziwili się, gdy grupka Czarnych odziana w napierśniki z ciemnego srebra,
wyłoniła się z pomiędzy budynków, zmierzając wprost w ich kierunku. Jeszcze
mocniej przycisnęli sztylety do gardeł swych ofiar i gdy mieli już zakończyć
życie czwórki zdrajców, ten, który dowodził całą zasadzką, dał znać ręką, by
powstrzymali swe zamiary.
- To nie oni -
rzekł z wściekłością.
Dopiero w tej
chwili Anioły spojrzały na twarze pochwyconych. Rzeczywiście... To nie były Arcydemony,
na które polowali. Aż nazbyt młode twarze spoglądały na nich z mieszanką
strachu i jednocześnie szyderstwa. Zaklęli siarczyście odpychając podmieńców od
siebie. Musieli natychmiast opuścić terytorium Piekieł, mając zaliczoną
nieudaną misję. Byli wściekli, lecz na czas ucieczki musieli opanować targające
nimi emocje.
Teraz oni sami
rzucali się na przechodniów, nieomal nie miotając na ściany tych, którzy akurat
znaleźli się na ich drodze. W biegu chowali sztylety do niewielkich pochew.
Jeden z nich nieomal wywrócił się, zaczepiając nogą o wystający z bruku kamień.
Pędzący koło niego towarzysz natychmiast wyciągnął do niego pomocną dłoń, gdy
anioł leciał już do tyłu. W ostatniej chwili sytuacja została opanowana.
- Szybciej! Ruszać
się! Na Boga! Prędzej! - wrzeszczał dowódca, jakby mógł pospieszyć swych
podwładnych samymi słowami.
Mieli przed sobą
jeszcze długą drogę, nim postawią stopy poza terenami Głębi. A i wtedy nie będą
całkowicie bezpieczni.
Niestety coraz
częściej zdarzało się, że Upadli, widząc uciekające Anioły, specjalnie stawały
im na drodze, szyderczo szczerząc swe zęby. Kilka razy w ich kierunku poleciały
kamienie, które na szczęście nie trafiały w swój cel. W dodatku wyzwiska lecące
pod ich adresem... Widać było, że piekielni zaczęli pokazywać swoją prawdziwą,
zgniłą naturę.
I gdy znaleźli się
na uliczce prowadzącej bezpośrednio do bramy oddzielającej Królestwo Ciemności
od Ziemi Niczyjej, zrozumieli, że już za późno. Cały kordon zbrojnych Głębian
zagradzał im dostęp do przejścia. Natychmiast się zatrzymali. Tuż za nimi
pojawili się strażnicy z wydobytymi mieczami. Czerwone ślepia jarzyły się
chęcią mordu, a ciała czekały tylko na impuls, który pozwoli im rzucić się na
wrogich wysłanników i odesłać ich w niebyt.
- Szefie... I co
teraz? - Jeden z Aniołów, blondyn o nad wyraz szczupłej posturze, spojrzał na
swego przywódcę. Choć dobrze wiedział, że znajdują się w tragicznym położeniu,
nie okazywał żadnego strachu.
- Jeśli mamy
umrzeć, to czyniąc to, do czego zostaliśmy stworzeni - rzekł barczysty rycerz
Boga o twarzy naznaczonej blizną, wyjmując złoty miecz z pochwy znajdującej się na jego plecach.
Pozostali uczynili
to samo. Zaczęli szeptać modlitwę Zbawienia. Tym razem nie była ona wypowiadana
w intencji ginących Upadłych.
Tym razem modlili
się za samych siebie.
* * *
- To była zdrada!
Ktoś nas wydał! I ja się dowiem, kto to był! Dowiem się i przysięgam, że jak tu
stoję, tak urządzę mu prawdziwe Piekło! - wrzeszczał Michał, wędrując po
wielkiej sali, w której odbywały się spotkania Regentów.
- Michale, nie
powinieneś doszukiwać się zdrady w każdej nieudanej misji. - Rafael starał się
spojrzeć prosto w oczy swego rozgniewanego brata, a gdy to uczynił, natychmiast
opuścił swój wzrok. Nikt nie był w stanie wytrzymać spojrzenia wściekłego
Michała. - To mógł być zwykły przypadek.
- Przypadek? -
parsknął dowódca wojsk Anielskich. - Jedna nieudana misja, to rozumiem. Dwie
nieudane misje pod rząd, też mogę to pojąć. Jestem gotów uznać za przypadek
nawet trzy misje zakończone klęską, ale... Kiedy ostatni raz odnieśliśmy jakieś
zwycięstwo z Upadłymi?! No kiedy?! - uderzył pięściami w wielki, dębowy stół.
Gdyby ten mebel
mógł choć raz powiedzieć, co mu leży na sercu, to z pewnością w tej chwili
zwróciłby się bezpośrednio do Anioła, pytając się go, czemu to na nim wciąż
odreagowuje swoją złość. Gdy tylko Michała ponosiły nerwy, zawsze walił dłońmi
w blat, jakby to ten kawałek drewna był wszystkiemu winien.
W pomieszczeniu
zapanowała wymowna cisza. Pytanie, które padło chwile wcześniej wymagało
odpowiedzi, która nie uszczęśliwiłaby żadnego z Regentów. Odkąd na tronie
królestwa Ciemności zasiadł Asmodeusz, Królestwo Jasności powoli chyliło się ku
upadkowi. Coraz więcej Aniołów odchodziło z Nieba, kroki swe kierując ku Głębi,
choć powszechnie wiadome było, że bytowanie po tej drugiej stronie barykady wiązało
się z ciągłym strachem o własne życie. Najwidoczniej zdrajcom to nie
przeszkadzało. Woleli przyłączyć się do zwycięzców, wierząc, że Asmodeusz spojrzy
na nich przychylniejszym wzrokiem. Asmodeusz nie był jednak aż tak głupi, by
cieszyć się na ich widok. Po stokroć wolał oddanych poddanych, niż tych, którzy
lecą w tą stronę, z której ładniejsze zapachy płyną. Próbowano nawet
wytłumaczyć tym, którzy planowali przenieść się pod panowanie Zgniłego Chłopca,
jak mylne są ich drogi myślenia, ale zaślepionym Aniołom niczym oczu się nie
otworzy.
Na szczęście byli i
tacy, co wciąż pragnęli swe życie oddać w służbie dobra i miłości. To oni
dodawali otuchy Regentom i uświadamiali ich, że jeszcze jest dla kogo walczyć.
To ci wysłannicy Pana ofiarowali się do pomocy, jeśli tylko Wybrani tego sobie
za życzą. Wojować z mieczem w dłoni? Nie potrafili, ale jeśli nadejdzie taka
potrzeba i Michał zawezwie ich pod Boski sztandar, nie zawahają się nawet. Bóg
stworzył ich, by bronili Królestwa Niebieskiego i świata ludzi. Nie wybaczyliby
sobie, gdyby nie spełnili woli ich jedynego Pana, choćby ten znajdował się na
ziemi wśród ukochanych mu istot, nie widząc poczynań swych oddanych dzieci.
- Powtarzam... To
na pewno ta zdradziecka żmija znów zaczęła bratać się z przeklętymi Upadlakami!
- nie dawał za wygraną Michał. Jego dudniący głos omal nie potłukł
kryształowego kielicha, z którego Uriel upijał małymi łyczkami wyśmienite,
czerwone wino przyniesione prosto z zapasów Gabryjela.
- Coś ty się tak,
misiek, uczepił tego Raguela - Anioł Skruchy spojrzał na swego brata spod
zmarszczonych brwi. - Nieomal odseparowaliśmy go od nas, rozkazaliśmy mu
przeprowadzić się do oddzielnego zameczku, który on sam sobie nieudolnie
wybudował swoimi i tak nadszarpniętymi siłami, zabraliśmy mu prawo głosu w
sprawach najwyższej wagi, czyli takiej jak ta... W dodatku i nasi poddani nie
zostawiają na nim suchej niteczki. Na prawdę ma przechlapane. Nie musisz już
kopać leżącego.
- A mi się wydaje,
że muszę, bo akurat ten leżący może jedynie udawać słabą istotkę, by uśpić
naszą czujność.
- A jeśli nawet, to
co zamierzasz w tej sprawie uczynić? - po raz drugi odezwał się Rafael. -
Pomimo wszystko, on nadal jest Archaniołem i Regentem. Wiesz dobrze, że tylko
Bóg mógłby go zdegradować z tego stanowiska, a póki to się nie stanie, ma on
taką samą władzę jak my. Dobrze, że zgodził się, aby nie uczestniczyć w naszych
zebraniach. Nie musiał przecież na to przystawać.
- Jednak nadal ma
możliwość poruszania się nie tylko po terenach naszego królestwa, ale i
królestwa Ciemności. A to oznacza, że...
Michał nie
dokończył, gdyż w sali rozległo się skrzypnięcie wrót prowadzących na korytarz.
Czterej Regenci natychmiast spojrzeli w stronę wejścia. Wiedzieli dobrze, kto
jako jedyny mógł w każdej chwili tam zajrzeć, nawet gdy Archaniołowie radzili
się na tematy wagi wszechświatowej. Mimo to w ich oczach pojawił się strach.
- Estachielu! Na
wszelkie świętości! Co ci się stało?! - Gabryjel zerwał się z krzesła
podbiegając do pięcioletniego chłopczyka o jasnych włosach i zielonych,
zapłakanych oczkach.
Po lewej dłoni
malca leciała ciemnoczerwona krew, bez wątpienia należąca do niego samego. Gdy
tylko przy jego twarzy pojawiła się zatroskana twarz Siły Boga, natychmiast
wybuchnął płaczem, rzucając się w objęcia Archanioła.
- Bo... Bo... Bo
oni powiedzieli... powiedzieli, że ja nie jestem... nie jestem Aniołem... -
Próbował wyjaśnić całą sytuację pomiędzy kolejnymi chlipnięciami. - Bo ja nie
umiem... nie umiem ruszać kamieniamiiiiiii - przeciągnął ostatnie słowo,
zmieniając je w odgłos wycia zbitego szczeniaczka.
- Kto ci tak
powiedział? - Gabryjel starał się uspokoić chłopczyka delikatnym głaskaniem go
po główce.
- Oni... Moi przyjacieleeeeee...
- Co to za
przyjaciele, co się w taki sposób do ciebie zwracają - warknął Michał, co
jeszcze spotęgowało płacz Estachiela.
- Świetnie,
misiek... Po prostu zawodowa opiekunka do dzieci z ciebie. - Uriel uniósł brwi,
starając się powstrzymać uśmiech, który tak bardzo chciał wypłynąć na jego
usta.
- No przecież nic
takiego nie powiedziałem.
- Twój ton głosu
wystarczy. Gdybym ciebie nie znał, sam zacząłbym teraz wyć wniebogłosy, roniąc
wielkie łzy. - Wstał z krzesła, podchodząc do swego brata. - Ale cię znam i
wiem, że ty po prostu nie potrafisz okazać swych uczuć, które kłębią się w tym
twoim małym, biednym, zastraszonym serduszku. - Poklepał go po piersi, tam,
gdzie ludzie pod stertą mięśni i kości posiadają jeden z najważniejszych organów
życiowych.
- Czy ty mi chcesz
wmówić, że ja mam bojaźliwe serce?!
- Nie... Po prostu
boisz się, że twoja wrażliwość weźmie nad tobą górę i już nie będziesz potrafił
walczyć z Upadłymi i... wrzeszczeć na Raguela.
- On na prawdę stoi
za tym wszystkim! Znów mi nie wierzycie! I znów obudzicie się z ręką w nocniku!
Jak zawsze!
- A moglibyście
choć na chwilę zająć się Estachielem? - Gabryjel rzadko kiedy przerywał rozmowy
innych. Wolał zaczekać, aż wszyscy pokończą swoje gadanie. Wtedy mógł sam
zacząć się wypowiadać, nie bojąc się, że ktoś posądzi go o wtrącanie bez
pozwolenia. Jakby nie był jednym z Regentów, którzy przecież mają największą
władzę wśród Aniołów.
Ale gdy chodziło o
małego człowieka, Siła Boga stawał się ucieleśnieniem własnego imienia. Gdy malcowi
działa się krzywda, on zapominał o całym swym strachu. Mógłby nawet sam stanąć
na przeciw armii Ciemności, gdyby pochwycono jego ulubieńca i więziono w
ciemnych lochach.
W końcu do
Gabryjela dołączył Rafael. Przykucnął przy dziecku uśmiechając się delikatnie i
ocierając dłonią łzy spływające po małej twarzyczce.
- Nie powinieneś
przejmować się słowami innych.
- Ale... ale oni
mnie popchnęli... I ja się przewróciłem... - Estachiel spojrzał wymownie na
swoją ranę.
Rafael wyjął spod
swej jasnej szaty małe zawiniątko. Bez słowa przystąpił do opatrywania
powierzchownej rany. Zdążył się już przyzwyczaić, że ludzkie dziecko jest mało
odporne na ból, a w dodatku bardzo kruche. Dlatego też zawsze nosił przy sobie
coś w rodzaju Apteczki pierwszej pomocy.
- Dlaczego ja nie
umiem ruszać kamykami? - Tym razem chłopiec spojrzał załzawionymi oczami na
Michała.
Ten jakby się zawahał.
Chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział jakimi słowami zacząć.
- Bo może jeszcze
tego nie opanowałeś - wtrącił się Uriel, chcąc uratować całą sytuację. - Nie
wszystkie aniołki tak samo szybko uczą się posługiwania swoją mocą.
- Ale wszyscy już
potrafią, tylko ja nie...
- Spokojnie -
westchnął Gabryjel, prostując się i przygryzając lekko dolną wargę, jakby nad
czymś usilnie myślał. - Porozmawiamy tu jeszcze o czymś bardzo ważnym, a gdy
skończymy, weźmiemy się za ciebie. Może trzeba cię poduczyć?
Estachiel
przytaknął głową. Zaczął śledzić wzrokiem Rafaela, który właśnie kończył
zawijać mu bandaż na łokciu.
- A na razie... -
Anioł Uzdrowień poklepał delikatnie po ramieniu chłopca, dając mu tym samym
znać, że proces opatrywania został zakończony. - Pójdź do swojego pokoju. Lepiej,
żebyś do końca dnia nie wychodził na zewnątrz.
- Ale dlaczemu? -
Ustka Estachiela ułożyły się w kształt podkówki.
Rafael spojrzał na
swych braci z prośbą o pomoc.
- Y... - Anioł
Skruchy uśmiechnął się zakłopotanie. - No więc... mój mały... Zimno już jest na
dworze... - Jego słowa nie brzmiały wcale przekonująco. Zauważył to nawet
mały blondynek, ale najwidoczniej sam nie chciał opuszczać zamku, więc skinął
tylko głową i wyszedł z sali bez żadnego słowa.
- Kiedy zamierzamy
mu powiedzieć całą prawdę? - Archanielski medyk zaczął pakować skrawki, które
zostały mu po opatrunku. - Nie możemy przecież ciągnąć tego w nieskończoność.
- W nieskończoność
się nie da. Ten malec za osiemdziesiąt lat będzie już... - Uriel cmoknął
wymownie. - Wiecie o co mi się rozchodzi.
- Wiemy i właśnie
dlatego musimy mu kiedyś to wszystko wytłumaczyć. I tak cudem nie zauważył, że
w stosunku do swych przyjaciół nad wyraz szybko dorasta.
- Wszystko pięknie,
tylko... Jak zamierzacie mu to powiedzieć? - uniósł brwi Gabryjel. - Że niby
pójdziemy do niego teraz i co...? Powiemy mu: "Estachielu... Wiesz co?
Mamy dla ciebie niespodziankę. Otóż jesteś człowiekiem. W dodatku porwanym
kiedyś przez nas z twojego rodzinnego domu. Fajnie, nie?" Obawiam się, że
w taki sposób możemy go stracić na zawsze.
- Uważasz, że
lepiej trzymać go nadal w tej nieświadomości? - Michał chwilowo rozluźnił swoje
mięśnie. Gdy w grę wchodziło szczęście Estachiela i on pozwalał dojść do głosu
swemu sercu. - Jak ty byś się czuł, będąc wciąż oszukiwany przez kogoś, kto
byłby dla ciebie kimś ważnym?
Siła Boga nie
musiał wcale wykorzystywać swej wyobraźni, by móc odpowiedzieć na te pytanie.
Przecież był oszukiwany i to przez trójkę swoich braci. Gdy się o wszystkim
dowiedział, chciał przestać istnieć, bo po co żyć na świecie, w którym nie
można ufać tym, za których bez wahania oddałoby się życie.
Westchnął cicho,
przymykając oczy.
- Przepraszam... -
dowódca wojsk anielskich opuścił głowę. - Nie chciałem cię zranić.
- Nic się nie
stało. Więc myślicie, że powinniśmy mu o tym dzisiaj powiedzieć?
- Może nie dziś,
ale w najbliższym czasie. Teraz powinniśmy zastanowić się nad położeniem
naszego królestwa. Jeśli ono upadnie, to samopoczucie malca nie będzie już
nikogo obchodzić.
- A nas?
- A nas? - spojrzał
na Gabryjela, uśmiechając się smutno. - Nas już tu nie będzie. Wątpię by
Asmodeusz zechciał nas widzieć na podbitej przez siebie ziemi.