piątek, 2 września 2011

Początek końca, cz. XI


Po długim kręceniu się po mieście w celu odnalezienia jednej z bram, udało mu się w końcu wyjść poza  jego mury. Strażnicy najwidoczniej jeszcze nie zapomnieli o chłopcu okrytym ciemnozielonym płaszczem, gdyż ze zdziwieniem wiedli wzrokiem za Sadielem ruszającym w dalszy obchód pod murem.
Odnalazł Strzałę leżącego pod niewielkim skupiskiem krzaków. Przeraził się, gdy na przedzie łba konia, zauważył małą stróżkę zastygłej krwi.
- Aż tak źle?
„Co…?” - spytał nieprzytomnie przyjaciel.
- Ta krew…
„A… A to nic poważnego. Zwykłe zadrapanie spowodowane kontaktem z murem.”
- Bo jeśli chcesz… Może jakiś znachor…
„Tak… Znachor zgodzi się mnie obejrzeć za darmo, bo przecież nie będziemy marnować naszych talarów na zwykły opatrunek. Może kiedyś… gdy znachorzy będą mieli na uwadze ratowanie ludzi, a nie tylko zarabianie na czyimś nieszczęściu.”
- Coś ty taki filozoficzny się zrobił? – uśmiechnął się chłopiec.
„A tak po prostu… - Strzała powoli uniósł się na kopyta. – A co tam u Sariviana? Dowiedziałeś się czegoś?”
- Nie wiele… W sumie to powtórzył słowa Durioma. Dodał tylko, że głównym moim celem powinno być odszukanie mojej rasy… A gdy tego dokonam, dostanę odpowiedzi na resztę pytań.
„A gdzie masz ich szukać?”
- Tego właśnie nie powiedział. Trzeba ruszyć przed siebie i wierzyć, że los nam sprzyjać będzie. Dasz radę chodzić? – Sadiel wskoczył na wierzchowca, który chwilę wcześniej przytaknął łbem. Poprawił pakunki przywiązane do zwierzaka, spoglądając na nie z ukosa. -  A nie mogliśmy ich odczepić przed skokiem?- spytał.
„Mogliśmy, ale pewnie już nigdy byśmy ich nie zobaczyli.”

Opuszczając podmiejskie tereny, przeszli przez szerokie łąki, by znów zagłębić się w lesie. Gdy zniknęli w gęstych chaszczach, Sadiel postanowił przygotować się na przyszłość. Nie zamierzał już więcej moknąć podczas ulewnych deszczy. Musiał sam nauczyć się tworzenia szałasów. Widział wielokrotnie, gdy jego stary Mistrz tworzył podobne prowizoryczne budowle. Nie zwracał jednak na to większej uwagi. Za młody był na takie rzeczy. On wolał wspinać się po drzewach, leżeć na trawie i wpatrywać się w błękitne niebo i czasami nawet marzyć. A jego opiekun męczył się, bo nie mógł przetłumaczyć swemu podopiecznemu, że kiedyś będzie zdany wyłącznie na siebie i wtedy te, na pozór błahe dla niego umiejętności, będą w stanie uratować mu życie.
Dorosłość ma jedną wadę… Zbyt wcześnie pojawia się w życiu każdej istoty.
Pierwsze próby wybudowania szałasu spełzły na niczym. Sadiel wściekał się z tego powodu, a Strzała żartował sobie z niezdarności przyjaciela. Ostatecznie jednak chłopiec ustawił jakie takie zadaszenie. Na drobny deszczyk wystarczy. Gorzej, gdy znów rozpęta się porządna ulewa. Zwinął swój płaszcz, który był zarazem głównym budulcem osłony, złożył grube patyki, które znalazł w okolicy, w jedno miejsce,  przysłaniając je gałęziami pełnymi listowia. Nie wiedział czemu tak zrobił. Może niedługo przyjdzie mu wracać tą samą drogą. Wtedy nie będzie musiał się martwić o schronienie.
Na szczęście kolejne dni obdarowywały wędrowców ciepłem i słońcem. Sadiel z jednej strony cieszył się, z drugiej wzdychał głęboko, gdy myślami widział siebie, opatulonego w płaszcz, przedzierającego się przez tłumy mieszczan. Mógłby co prawda omijać wszelkie skupiska ludzi, lecz od drzew i dzikich zwierząt nie dostanie nowych informacji o pobycie przedstawicieli jego rasy.
Mijali więc kolejne wsie, lasy, rzeczki, łąki. Na ich drodze pojawiło się nawet jedno miasto, jednak i tu nie chcieli wpuścić sieroty. Sadiel nie próbował już przedostać się przez mur. Strzała wciąż utykał na jedno z kopyt, choć wcale się na to nie uskarżał.
I dalej wędrowali, wędrowali… Zastanawiali się czasem, czy aby jest jakiś sens tego wszystkiego. Może parzystokopytny przyjaciel miał racje. Może tak pozostawić te wszystkie zemsty, poszukiwania na rzecz bardziej ustatkowanego życia. Lecz gdzie miałby osiąść trzynastoletni syrianin ze swym wierzchowcem? Przy pierwszej lepszej okazji chłopca by zabito a konia ukradziono. Dopóki to wszystko się nie wyjaśni, dopóki mentalność ludzka się nie zmieni, dopóty on, Sadiel, czuć się bezpiecznie na świecie nie będzie mógł. Więc pozostało im dalsze wędrowanie…
I być może dni zaczęłyby im mieszać się z kolejnymi dniami, a odległość od ostatnich ważnych wydarzeń mogłyby stawać się aż nazbyt zamazane, gdyby przechodząc obok niewielkiego miasteczka, które nawet muru swego nie miało, nie zauważyli niegroźnej na pierwszy rzut oka, bijatyki.
Za granicami, gdzie ręka straży miejskiej nie sięgała, pod wielkim, rozłożystym dębem, czterech młodziaków pastwiło się nad starszym mężczyzną. Początkowo mieli oni pójść dalej, zostawiając całą bitkę własnemu tokowi wydarzeń, jednak kilka stróżek krwi płynących po ziemi zmieniło radykalnie ich zamiary.
Sadiel natychmiast zeskoczył z konia, podbiegając do tej całej zgraji, już z daleka wykrzykując prośbę o uspokojenie się i opanowanie. Na nic jednak jego błagania. Młodzieńcy, którzy rośli mu w oczach, nie wiele sobie robili z piskliwych wrzasków.
Gdy chłopiec był już zaledwie kilka metrów przed nimi, szybko ocenił zaistniałą sytuację. Oprawcy byli kilka ładnych lat starsi od niego. Kopali, bili, a nawet uderzali kamieniami mężczyznę, który powinien bez problemu dać  sobie radę z młokosami. Jednak nie dawał…
- Zostawcie go! – wrzasnął Sadiel, nieomal nie rzucając się na chłopaków.
Ci wstrzymali na chwilę swą rzeź, zwracając swe głowy ku zakapturzonemu chłopcu.
- Zjeżdżaj stąd, szczawiu – warknął jeden, poprawiając w dłoni zakrwawiony kamień.
- Zostawcie go! Nie można tak postępować!
- A kto ty jesteś, że śmiesz nas pouczać? – parsknął drugi, o bujnych kasztanowych włosach i ziemistej cerze.
- Ja was nie pouczam… Ja was proszę… - Błękitnooki stracił wiele ze swej pewności. - Przecież tak nie można – powtórzył.
- A kto niby nam zabroni pastwić się nad nim? Hę? I tak do niczego więcej się nie nadaje… Zresztą… Nie będę się tu spowiadał przed jakimś młokosem. Zjeżdżaj, bo i ty podzielisz jego los.
- Nikt nie jest aż tak zły, by pastwić się nad nim… - ciągnął Sadiel, zbliżając się jednak do konia. – Należy wybaczać… Trzeba wskazywać słuszną drogę, a nie…
- Dla błękitnookich nie ma żadnej słusznej drogi! – krzyknął któryś z gromadki.
Słowa te sprawiły, że serce Sadiela zaczęło mocniej bić, a dłonie pocić się.
Więc ten mężczyzna jest syrianinem? Więc naprawdę są na tym świecie istoty jemu podobne? Więc nie jest sam?
- Zostawcie go – powtórzył lecz już znacznie groźniej.
W odpowiedzi usłyszał szyderczy śmiech.
„Nie chcę się wtrącać, ale lepiej ich posłuchaj… - mruknął Strzała. – Jeszcze dowiedzą się, że i ty jestem jednym z  błękitnookich, a wtedy…”
- Nie… Nie pozwolę by ktoś go zabił…
- Tak się składa, że nie potrzebujemy twojego pozwolenia – odpowiedział kasztanowo włosy, na potwierdzenie tych słów posyłając leżącemu mocnego kopniaka.
Mężczyzna stęknął jedynie, próbując się unieść na ramionach. I w tym jednak przeszkodził mu raz zaaplikowany przez jednego z młodzieńców.
- A chcesz się założyć? – blondyn uśmiechnął się półgębkiem, spoglądając z ukosa na swojego wierzchowca.
Ten, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stanął dęba, by po chwili ruszyć galopem w stronę całej zgrai. Wszyscy rozbiegli się, pozostawiając rannego człowieka samego. W ruch poszły kamienie, spadające to na zwierzę, to na chłopca. Sadiel cudem unikał nadlatujących pocisków. Zdążył jednak dobiec do swego przyjaciela mjącego mniej szczęścia, gdy w tył jego głowy uderzył sporej wielkości kamień. Przewrócił się do przodu, starając się utrzymać przytomność. Świdrujący ból zaczął opanowywać całe jego ciało. Poczuł stróżkę krwi spływającą po jego karku. 
Miał już tego serdecznie dość. Miał dość tych młodzieńców, którzy pastwili się nad istotami aż nazbyt się od nich różniącymi, bądź też o wiele słabszymi. Miał dość tego, że nienawidzi się jego rasy za samo to, iż ona istnieje. Miał dosyć tego, że los na jego drodze stawiał właśnie takie problemy. Miał tego dość!
Z ledwością uniósł się na swych nogach. Poczuł ogarniające go ciepło. Zaczął oddychać powoli i głęboko.  Tajemnicza energia zaczęła wypełniać każdą komórkę jego ciała. Przez chwile poczuł, że ma władze… Ma moc, która może zmienić koleje jego życia. Kaptur delikatnie zsunął się z jego głowy. Uchylił powieki. Wpierw zauważył kamienie wysłane pod jego adresem, które znieruchomiały w powietrzu. Potem swój wzrok skupił na przerażonych twarzach tych, którzy chwile wcześniej byli aż nazbyt pewni siebie.
Uśmiechnął się piekielnie.
Wszystkie kamyczki i małe głazy, które zatrzymały się w locie, ruszyły w stronę powrotną do swych pierwotnych właścicieli. Głuche jęki i siarczyste przekleństwa były dowodem na to, że żaden młodzieńców nie uszedł z pola bitwy bez szwanku. Wszyscy, jak jeden mąż, zawrócili na piętach i ile sił w nogach ruszyli w stronę miasta, wykrzykując w niebogłosy przekleństwa pod adresem błękitnookiego.  A ten stał tylko, wpatrując się w ich kontury, niczym zwierz wpatrujący się w swą zwierzynę.
Sadiel nie pamiętał kiedy znalazł się przy poranionym mężczyźnie. Z bliska syrianin wyglądał jeszcze gorzej. Cała twarz i dłonie zalane były krwią. Lewa noga leżała zgięta pod nienaturalnym kątem. Tunika, w którą był odziany, mogła mieć zarówno kolor purpurowy, ubrudzony w błocie, jak i ciemno brązowy – ubrudzony we krwi. W dodatku brud dostał się do ran, z pewnością je zakażając. Głuche rzężenie dobiegało z gardła mężczyzny. W kącikach ust pojawiła się jasnoczerwona piana. Szarobłękitne oczy spojrzał na chłopca, lecz zdawało się jakby to nie istota myśląca, a pustka przez nie patrzyła.
Sadiel nie mógł uwierzyć, że grupka młodzieńców może doprowadzić do takiego stanu rosłego syrianina. Powiódł wzrokiem w kierunku Strzały, który najwidoczniej nie wiele robił sobie z własnych ran.
Wierzchowiec pokręcił przecząco głową.
- Ale… Ale możemy go zanieść do znachora… Przecież jesteśmy kilkaset metrów od miasta.
„W którym tylko czekają, aby zniszczyć takich jak wy. Możemy go i zanieść, lecz jemu i tak już nic wiele pomoże, za to ty sam możesz znaleźć się w tragicznej sytuacji.”
- Ale to jest syrianin… To jest mój brat… Nie mogę odejść, nie udzielając mu pomocy.
„Jedyną pomocą, jaką możesz mu udzielić, jest skrócenie jego cierpienia. Wiem jednak, że nie jesteś w stanie tego zrobić. Mówię ci… zostawmy go w spokoju. I tak nie wiele czasu mu zostało.”
- A jednak…
- Syrianinie… - cichy szept doleciał do uszu chłopca.
Błękitnooki z niepewnością spojrzał na leżącego mężczyznę. Tak… Jego oczy… One z pewnością skupiały się na nim.
- Ja przepraszam… Ja nie wiem co mam zrobić… Ja nie mogę… - Sadiel zaczął pociągać nosem. Po jego policzkach popłynęły łzy.
Klęczał właśnie przed pierwszym bratem, jakiego widział w swym życiu. Pierwszy raz widział kogoś, z kim łączyło go tak wiele… kogoś, kto mógłby mu tyle wyjaśnić, nauczyć życia w tak obcym świecie. Bo ten świat był obcy… Dopiero teraz zauważył to młodzieniec. Choć kochał przyrodę i to w niej upatrywał największej bogini, to jednak musiał wiele razy korzyć się przed nią… przed ludźmi. Nie chciano tu ani jego, ani wszystkich jemu podobnych.
- Ty… Ty jesteś Zesłańcem… Jesteśmy… Jesteśmy uratowani… - szeptał mężczyzna.
- Jakim zesłańcem…? Nie rozumiem o czym mówisz…
„Pewnie majaczy… Podobno tak się dzieje, gdy jest się bliskim śmierci” – mruknął Strzała.
- Błękitna Księga… To w niej… W niej znajdziesz… wyjaśnienie…
- Błękitna Księga? Gdzie mam jej szukać? Kim jest ten zesłaniec? – Sadiel musiał się opanować, by nie zacząć potrząsać zmaltretowanym syrianinem. Potrzebował więcej informacji… W tym momencie to stało się najważniejszym celem.
- Umieram, ale… Ratuj nas… Błagam… - To były ostatnie słowa płynące z zsiniałych ust. Wszystkie mięśnie rozluźniły się, a głowa obróciła się w bok. W oczach zagościła martwa pustka.
Młodzieniec delikatnie zamknął powieki martwemu.
- Idziemy do miasta… - wysyczał przez zaciśnięte zęby.
 „Do miasta? Po co?” – Strzała delikatnie ułożył się na ziemi. Widać było, że dopiero teraz do głosu dochoszło zmęczenie, które musiało ukrywać się przez cały tok wydarzeń.
- Nie wiem czy pomszczę Mistrza, ale mojego brata pomszczę na pewno.
„Sadielu… Masz zaledwie trzynaście lat… Nie pozwól by kierowały tobą tak piekielne rządze…”
- Nie jesteś moim Mistrzem by mnie pouczać! – krzyknął, zrywając się z ziemi. Nie zdążył jednak przybrać pionowej postawy, gdy ogarnęła go ciemność.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

No w końcu! W końcu doczekałem się następnej notki... :).

Na początek ucieszyło mnie to, że Strzała nie ucierpiał zbyt poważnie. Jeszcze tego by brakowało, żeby jedyny przyjaciel naszego Sadiela został poważnie ranny. Jedno zdanie z późniejszej wędrówki dotarło do mnie jak żadne: "Dorosłość ma jedną wadę... Zbyt wcześnie pojawia się w życiu każdej istoty". Naprawdę, dużo w tym racji. A potem ta cała sytuacja z bójką. Gdybym ja znalazł się w tej sytuacji, zapewne wolałbym się nie pakować w kłopoty. Jednak postawa chłopaka jest godna szacunku. I te moce, które w niego wstąpiły, gdy dowiedział się, że ta ofiara też jest Syrianinem... Czy każdy przedstawiciel tej rasy może się tym poszczycić? I na ile stać te istoty?
Na koniec pojawiła się Błękitna księga. Miejmy nadzieję, że w niedługim czasie cała historia zacznie się powoli wyjaśniać :). Pozdrawiam

klejeto pisze...

Co by było gdyby w miastach były mury?...coś strasznego...:D
Nie wyobrażam sobie tego utrudnienia.
No dobrze że koń nie ucierpiał,bo było by jednak ciężko co do dalszej wędrówki.Martwi mnie jednak charakter Sadiela...fakt,że w opisywanej przygodzie ma dopiero 13 lat.Jest bardzo wylewny ale możliwe,że wszystko się jeszcze zmieni.
Czasami mam wrażenie,że jak coś opisuje to robię to za szybko.Chodzi mi o to,że za szybko z jednej akcji przeskakuje do drugiej.
Dziś miałem właśnie takie wrażenie,że za szybko został odnaleziony jeden z Syrianinów.
Myślę,że znamy się już na tyle(biorę pod uwagę shakes) by móc być po prostu szczerym.
Czasami szczery komentarz jest lepszy niż taki który tylko ukazuje same dobre strony.Zapewne przyjmiesz to w sposób normalny,mam taką nadzieję:)
Co tu jeszcze:
Błękitna księga...hmm...zapowiada się ciekawa wędrówka ku nieznanym przygodom.No i w którym kierunku ma się udać Sadiel?
Tego to i ja nie wiem.A i dobrze,że nie zostawili pakunków przed murem bo prawdopodobnie by już ich nie było:D
Szkoda,że "brat" umarł...napewno by jeszcze więcej przekazał naszemu bohaterowi.
No dobra to co chciałem przekazałem.
Pozdrawiam

klejeto pisze...

A fakt zapomniałem.
W obecnych czasach człowiek zauważywszy krzywdę drugiej osoby często nie zwraca na nią uwagi.
Najzwyczajniej udaję,że zajmuję się czym innym lub udaję,że nie widzi.
Byłem w takiej i takiej sytuacji więc rozumiem taką i taką osobę.
No cóż :Nie zbuduje się szczęścia na czyjejś krzywdzie.Wiele osób tego nie rozumie.
Jeszcze raz pozdrawiam:D

chasdija pisze...

No cóż... Chyba jeszcze nigdy nie pisałam komentarza w swoim "artystycznym" blogu, ale... musi być kiedyś ten pierwszy raz :D
A więc... Klejeto... Masz jak największą rację z tym, że dobra krytyka, podparta faktami, może przynieś więcej dobrego niż złego. No chyba, że ktoś jest tak zadufany w sobie, że nie potrafi jej normalnie przyjąć. Ale, jak wiesz (z shakesa) ja taka nie jestem, więc... przyjmuję tą krytykę :) Ba! Nawet sama jestem tego świadoma, że czasami za szybko to pędzi, ale... (bo zawsze musi być jakieś ale ;D ) czasami widzę, że książki mają te 200 - 250 stron i wszystko się w nich mieści. Bodajże ten fragment był chyba na 70 stronie w wordzie, więc się trochę speszyłam, że dość stron już namazałam, a to środka wydarzeń nawet nie widać ;) Więc się postanowiłam odrobinkę streścić... Jak widać aż za bardzo to uczyniłam ;) Mój błąd, którego, jak już pisałam, jestem świadoma :) Postanawiam poprawę :) Jak już opublikuje to, co nagryzmoliłam, bo mi się teraz nie uda poprawić tego, już wymęczonego na klawiaturze, to postaram się to zmienić :)
Jeszcze raz wielkie dzięki za konstruktywną krytykę i pozdrawiam :)