piątek, 20 września 2013

Początek końca, cz. 43

Nagłe szarpnięcie wyrwało Sadiela z głębokiego snu. Przez długą chwilę nie mógł dojść do siebie. Starał się odpowiedzieć sobie na pytanie, czy nadal tkwi w krainie sennych marzeń, czy to już szara rzeczywistość zacisnęła na nim swe ostre szpony. Jego oczy zaślepił blask ogniska. To wszystko tłumaczyło. Nadal smacznie sobie chrapie, tak… Przecież wieczorem nie byli w stanie rozpalić ognia. Jego wyobraźnia płata mu figle. I nie dziwota po tym, co przeżył w ostatnich dniach.
Ból w wykręcanych do tyłu rękach, a następnie obrzydliwy posmak w ustach kazał mu się jeszcze raz zastanowić nad realnością tego, co widział, a raczej nie widział, dookoła. Nie możliwe, żeby w krainie morfeusza odczuwać takie niewygody. Pragnął czym prędzej odnaleźć się w zaistniałej sytuacji. Próbował rozluźnić dłonie, trzymane mocno za jego plecami. Równie dobrze mógł próbować uwolnić je z imadła.
- Duriom…? – chciał usłyszeć od swego przyjaciela kilka słów wyjaśnienia. Jednak on sam wydał jedynie nieartykułowane dźwięki, które z ledwością przebiły się przez śmierdzący knebel wepchnięty mu w usta. Wiedział już, że znajduje się w śmiertelnych tarapatach.
Nagle, między nim a płonącym ogniskiem, pojawiła się tajemnicza istota. Chłopiec mógł rozróżnić jedynie ogólne kształty obcego. Czując się zagrożony, spróbował odsunąć się od przybysza, jednak nagłe szarpnięcie postawiło go na równe nogi. Stęknął z bólu przenikającego jego ramiona. Nie spuścił jednak wzroku z nieproszonego gościa.
- A więc to tak wyglądasz… - stwierdził obcy męskim głosem. – Z dala wydawałeś się o wiele starszy. Ile ty masz w ogóle lat? Jedenaście…? Dwanaście…?
Sadiel nic nie odpowiedział. Po pierwsze: nie był w stanie; po drugie: nawet jeśli chciałby poprawić rozmówcę, to i tak jego słowa stłumiłby knebel. Stał więc tak, całkowicie sparaliżowany z przerażenia. Mógł jedynie patrzeć i czekać na to, co przyniesie mu przyszłość.
- Chcę, żebyś wiedział, że to co będę musiał uczynić, nie sprawi mi żadnej przyjemności. Gdybym mógł wybierać, puściłbym was wolno. Naprawdę nie raduje mnie uśmiercanie ludzi… zwłaszcza tak młodych jak ty. Ale… jak to mówią: rozkaz to rozkaz.
„Uśmiercanie ludzi…? Tak młodych jak ja…?” – chłopiec powtarzał wciąż te słowa w swojej głowie, nadal nie potrafił jednak ich zrozumieć. Nie potrafił bądź też nie chciał tego uczynić.
Śmierć… Ta bestia już od pewnego czasu chodziła za nim krok w krok. Były momenty, w których czół jej oddech na swym karku. Ale wtedy miał zawsze jakąś szansę na ratunek. Zawsze miał obok siebie Durioma, a wcześniej i Strzałę, miał też wolne ręce i możliwość ucieczki. Teraz znajdował się w zupełnie innym, znacznie gorszym położeniu. Mógł tylko patrzeć, jak Śmierć unosi swoją kosę i zamierza się przed uczynieniem ostatniego ruchu dla młodego syrianina.
Mężczyzna wysunął przed siebie dłoń, tak, że przedmiot w niej trzymany znalazł się tuż przy twarzy Sadiela. Ten spojrzał na obcego zaokrąglonymi z przerażenia oczami.
- To… - przyszły morderca delikatnie zakołysał niewielkim flakonikiem, w którym znajdował się tajemniczy płyn – są Łzy Morfeusza. Jest to trucizna, która usypia człowieka… - przerwał na chwilę. Choć Sadiel nie mógł nic zauważyć, był pewien, że wzrok mężczyzny skupia się bezpośrednio na nim. Poczuł jak dreszcz przechodzi po jego kręgosłupie. Dreszcze nasiliły się, gdy obcy dokończył swoją wypowiedź – raz na zawsze. Nie chciałbym abyś cierpiał. Wydaje mi się, że będzie to najlepsze rozwiązanie naszego problemu. Wystarczy, że przełkniesz kilka kropel płynu, a zakończą się twoje i nasze problemy. Oczywiście i twój towarzysz będzie musiał zażyć tej trucizny. Wolimy nie pozostawiać żadnych świadków. Lecz wolałbym, byś to ty wpierw odszedł z tego świata. Dzieci nie powinny oglądać śmierci swych najbliższych.
Te słowa nie były dla chłopca wielkim pocieszeniem. Popiskiwał on jedynie, nie mogąc spuścić wzroku z mówiącego do niego obcego. Wydawało mu się, jakby głos ten powoli go hipnotyzował, bo jak wytłumaczyć to, że nie wiele rozumiał z tego, co wychwytywały jego uszy.
Ktoś nagle budzi go w tak drastyczny sposób w środku nocy, wymachuje mu jakąś nieznaną cieczą przed nosem i mówi o konieczności zamordowania go i jego przyjaciela. Kim w ogóle jest ta osoba? Dlaczego mówi takie rzeczy? Nie chce nikogo zabijać? Więc czemu to czyni? Przecież ludzie są wolni. Nie muszą wypełniać rozkazów, które są w sprzeczności z ich sumieniami. I mogą odejść z gromady Wybawicieli… na pewno mogą…
Poczuł wielką ochotę zamienić kilka słów z ich przyszłym katem. Chciał poznać odpowiedź na kilka nurtujących go pytań. I chciał przede wszystkim dowiedzieć się, czy nie ma szansy na to, by obcy wypuścił ich wolno. Jak się okazało, dość szybko dostał taką okazję.
- Za chwilę wyjmę knebel z twoich ust. – Mężczyzna mówił nad wyraz spokojnym, melodyjnym głosem, jakby usypiał dziecko rozbudzone koszmarnym snem. – Mam nadzieję, że nie będziesz krzyczał. W okolicy nie ma nikogo, prócz nas samych. A jeśli nawet ktoś zawędrował w te strony i będzie miał to nieszczęście usłyszeć ciebie, jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że po odnalezieniu nas, również będzie chciał cię zabić, przy czym nie będzie mu zależało na tym, byś umarł w sposób spokojny i bezbolesny.
No cóż. Sadiel musiał przyznać racje temu człowiekowi. Dobrze wiedział, że większa część ludzkiej populacji najchętniej rzuciłaby go na płonący stos i patrzyła się na jego agonalną śmierć. Nie oznacza to jednak, że musi teraz kłaść swoją głowę pod topór kogoś, kto wydaje się być nader łaskawą osobliwością. Dla chłopca zabijanie nigdy nie szło w parze z łaską. Nie można nazwać litością pozbawiania życia niewinnej istoty. Lecz w tej chwili jego zdanie nie miało tu większego znaczenia. Obcy nie zachowywał się jak osoba, która nie zmienia swych poglądów, nawet jeśli przy jej szyi lśni sztylet.
Mężczyzna najwyraźniej zrozumiał, że młody syrianin, chcąc nie chcąc, doszedł do tych samych wniosków co on, bo jednym ruchem złapał za knebel znajdujący się w ustach blondyna i wyjął go.
Sadiel jeszcze przez długą chwilę czuł na języku smak, który nieomal przyprawił go o mdłości. Gdyby mógł przepłukać usta źródlaną wodą, poczułby się o wiele lepiej. Wątpił jednak, by jego oprawca był na tyle dobry, by użyczył mu zapas własnego trunku. Mlasnął więc jedynie kilka razy, spojrzał na tego, którego głowa osłonięta była głębokim kapturem, poczym pytał zdławionym głosem:
- Kim jesteś, panie?
- Nie powinno cię to obchodzić, chłopcze. Tam, gdzie za chwilę się znajdziesz, ta informacja nie będzie ci do niczego przydatna.
- A jednak… chciałbym wiedzieć, kto zamierza moje życie tak nagle zakończyć i… dlaczego chce to uczynić. Przecież pomyłka zajść mogła i nie tego syrianina schwytałeś, co potrzeba.
Mężczyzna westchnął ciężko. Wyprostował się, spoglądając na Sadiela z góry.
- Nie chcę przedłużać tej tragicznej chwili. Wydaje mi się, że i tobie powinno na tym zależeć.
- Zależy, ale… - Sadiel starał się, pomimo swoich słów, jak najdłużej trzymać się przy swoim życiu. Jedyną szansę widział w przeciągającej się rozmowie. W jego sercu jeszcze tliła się ostatnia iskierka nadziei, że gdzieś niedaleko znajduje się wybawiciel dwójki strudzonych wędrowców. Trzeba dać mu jedynie czas, aby przemierzył dzielącą ich odległość. – Jeśli coś złego tobie uczyniłem, panie, chcę o tym wiedzieć. Wtedy swoją śmierć przyjmę bez żadnego protestu. Za każde przewinienie należy się kara i tej prawdy nie zamierzam podważać, ani tym bardziej przeciwstawiać się jej, próbując uciec od śmierci.
- Nie chcę o tym z tobą rozmawiać. Nie mamy na to czasu i nic to nie wniesie do naszej sytuacji. – Obcy powrócił do poprzedniej pozycji. Schylił się ku Sadielowi, wyciągając w stronę jego twarzy fiolkę z trucizną. – Bądź teraz grzecznym dzieckiem i upij łyczek.
Sadiel zauważył, że nie zdziała zbyt wiele. Mężczyzna wydawał się być człowiekiem twardym i upartym.  Nie zamierzał jednak ułatwiać mu życia. Gdy przezroczyste naczynko znalazło się tuż przy jego ustach, zacisnął je mocno, spoglądając błagalnie na ciemną plamę pod kapturem, gdzie z pewnością znajdowało się oblicze tajemniczego przybysza. Wiedział jednak, że wszelkie te starania nie na długo odsuną widmo jego śmierci. Prędzej czy później morderca znajdzie jakiś sposób, by wlać to całe paskudztwo do jego gardła.
Nagle, ku wielkiemu zdziwieniu chłopca, w powietrzu rozległ się głos jeszcze jednej osoby. To również był ktoś, kogo zapewne Sadiel nie widział nigdy w życiu. Głos był zdecydowanie męski i dobiegał zza pleców syrianina. Nosowy pogłos delikatnie drażnił słuch chłopca.
- Słuchaj no, Wuvilch. Może rzeczywiście powinieneś uświadomić go, czemu jego życie za chwilę dobiegnie końca. Powiedzmy… że byłoby to spełnienie jego ostatniego życzenia.
Mężczyzna, do którego skierowane były te słowa, przesunął się w prawo, jakby chcąc podejść do tego, który ośmielił się podważyć jego słowa. To wystarczyło jednak, by oczom Sadiela ukazał się obraz o wiele gorszy od tego, co widział od momentu otworzenia swych oczu.
Nieomal po drugiej stronie ogniska siedział Duriom. Jego ręce wykręcone były do tyłu i trzymane przez jeszcze jednego napastnika. Stopy u podkulonych nóg związane były grubą liną. Najgorsza była jednak twarz przyjaciela, a raczej to, co ona wyrażała. Znachor patrzył się na chłopca, a w jego oczach… lśniły łzy.
Sadiel widział łzy w oczach Durioma tylko jeden raz – gdy usłyszał on o śmierci swego syriańskiego brata. Chłopiec wiedział, że nie były to łzy ukazujące ból po stracie ukochanej osoby, lecz łzy bezradności. Znachor dowiedział się, że Broul był tak blisko, że dzieliła ich niewielka odległość. Mimo tego nie był w stanie uczynić niczego, co uratowałoby jego przyszywanego brata od zguby.  Teraz również wielkie, błyszczące krople spływały po jego policzkach. Czyżby więc i w tym przypadku sytuacja potoczyła się tak samo? Czyżby Duriom przeczuwał, że życie młodego przyjaciela zakończy się już za chwilę, a on sam po raz wtóry będzie musiał przyjąć do świadomości tą wiedzę, że nie mógł nic na to poradzić? Sadiel strasznie współczuł swemu towarzyszowi. Własna śmierć nie jest może aż tak zła, ale spoglądanie na śmierć kogoś, kto już zdążył zająć jedno z ważniejszych miejsc w sercu, może doprowadzić każdą istotę do paranoicznego bólu, którego nic nie jest w stanie ukoić.  Jakże chciał wtedy krzyknąć do znachora, że wszystko będzie dobrze, bo przecież… musi być dobrze.
- No tak… Jeszcze tego brakowało, byś stał za nim murem – prychnął Wuvilch do swego pobratymca. – Nie będziemy nikomu nic tłumaczyć.
- Ale nawet skazańcom przed wykonaniem wyroku odczytuje się listę przewin. Nie powinniśmy być gorsi od pospolitych katów.
- Naprawdę, panie… Tylko o to jedno cię proszę – nie ustępował Sadiel.
- Co wyście się tak uparli. – Mężczyzna wyprostował się, położył dłonie na bokach, uważając by jedną z nich nie zgnieść szklanej fiolki, i pokiwał głową ze zrezygnowania. – Ja przez was kiedyś oszaleję, a najbardziej przez ciebie, Idrionie. Że też akurat ciebie musieli ze mną wysłać – mówiąc te słowa, zsunął jednym ruchem ręki, kaptur ze swej głowy.
Oczom Sadiela ukazała się szczupła twarz trzydziestokilkuletniego mężczyzny z jednodniowym zarostem na brodzie. Ciemne, krótko przystrzyżone włosy były starannie ułożone. Spojrzenie obcego, w innych okolicznościach, mogłoby uchodzić za wręcz dobrotliwe.
- Nie chciałem wyruszać w tą podróż. Po raz setny ci powtarzam, że zmusili mnie do tego. Wolałbym teraz siedzieć sobie w naszej bibliotece i czytać księgi, a nie tułać się po dolinach, wyżynach, lasach, łąkach, miastach i…
- Och… Przestań – warknął Wuvilch Swoje spojrzenie skierował powrotem na chłopca. – Jeśli już tak bardzo chcesz usłyszeć całą prawdę, to słuchaj uważnie, bo powtórki nie będzie. – Na znak, że mówi prawdę, pomachał przed oczami Sadiela szklanym naczyńkiem wypełnionym trucizną. - A więc zacznę od początku. Jesteśmy magami.
- Magami? – Młodzieniec nie mógł ukryć swego zaskoczenia.
- Tak. Tak właśnie powiedziałem. Magami.
- Mój Mistrz był jednym z was – w głosie syrianina dało się wyczuć wzrastającą radość. Był pewien, że ta wiadomość zmieni podejście napastników do pojmanych przez siebie wędrowców.
- Wiemy o tym dobrze. Znaliśmy twojego opiekuna. Dla mnie samego był on niedoścignionym mentorem, od którego uczyłem się jak żyć w zgodzie ze światem i samym sobą. Tym bardziej więc bolało mnie to, co działo się później.
- A cóż takiego się działo? – Chłopiec zauważył, że to zadane przez niego pytanie nie miało na celu odwlec nieuniknione, lecz chciał po prostu zaspokoić swoją ciekawość. 
Znał Mistrza odkąd pamiętał. Starzec wiedział wszystko o swym podopiecznym, lecz młody syrianin nie wiele znał szczegółów z życia swego najdroższego nauczyciela. Mag unikał rozmów na osobiste tematy. Dla niego to, co minęło, nie powinno mieć żadnego znaczenia dla młodego podopiecznego. Mówił zawsze, że człowiek swym życiu tworzy wiele historii, a te, które zakończył, powinny zostać odstawione na bok, by powrócić do nich dopiero w dniu swej śmierci, gdy przed ostatecznym zamknięciem oczu odprawi w swym duchu osobisty rachunek sumienia. Z czasem Sadiel zrozumiał, że na nic zdadzą się jego podchody i całkowicie zrezygnował z wszelkich dopytywań w myśl zasady: „jeśli człowiek chce o czymś porozmawiać, to sam rozmowę taką rozpocznie”. Starzec nigdy jej nie rozpoczynał, co sprawiało, że otaczała go aura tajemniczości. Sadielowi bardzo się to podobało, ale byłby też rad, gdyby jednak wiedział choćby co nieco o przeszłości swego opiekuna. Może wtedy wszelkie poczynania Mistrza byłyby dla młodego syrianina łatwiejsze do zrozumienia.
- Widzisz… - Mężczyzna przykucnął przy Sadielu. Na jego twarzy zaczął malować się smutek. Chłopiec nie wiedział, czy to będzie miało pozytywny wpływ na jego dalszą podróż, czy też może to oznaczać zbliżający się nieubłagany koniec. – Twój opiekun był kiedyś jednym z nas. Niebyło chyba w naszej gildii takiego członka, który go nie szanował i nie brał z niego przykładu. Jednak nawet takich ludzi dotyczą pewne zasady, jak na przykład posłuszność względem swych zwierzchników, a już na pewno samego Arcymaga. Widzę, że nic nie rozumiesz – napastnik uśmiechnął się tak, jak uśmiecha się ojciec do swego małego synka, tłumacząc mu zawiłości dorosłego życia. – Słuchaj więc dalej, a wszystko pojmiesz.  – Zamilknął przez chwilę, jakby zastanawiając się nad kolejnymi słowami. – Pewnego dnia twój były opiekun wędrował z naszej siedziby do miasta Arakio, by zakończyć panującą tam zarazę uśmiercającą kolejnych ludzi. Musiał przejść przez przełęcz dzielącą górę Czarnych Lawin na dwie, równe części. I gdy dochodził właśnie do podgórza, usłyszał ciche skomlenie dobiegające z kupki gęstych krzaków. To byłeś ty, Sadielu. Tangus bez zastanowienia wziął cię ze sobą i starając się ukryć twe pochodzenie, wypełnił swą misję. Po powrocie do naszej gildii, poinformował nas o tym, że zamierza cię wychowywać niczym własnego syna. Arcymag nie zgodził się jednak na takie działanie, choć większość z nas nie widziała w tym nic złego. Tangus też zrozumiał, jakie obawy kierowały naszym zwierzchnikiem. Natychmiast przysiągł przed wszystkimi zgromadzonymi, że nigdy nie będzie próbował uczyć cię magii.  Dopiero wtedy pojęliśmy, o co tak naprawdę chodzi w tej całej wymianie zdań. Arcymag słusznie obawiał się tego, że posiądziesz wiedzę, która w połączeniu z twoimi naturalnymi, nadludzkimi zdolnościami mogłaby okazać się zagrożeniem dla ciebie samego i tych, których spotkałbyś na drodze swego życia. Stanęliśmy więc za Arcymagiem i razem zaczęliśmy przekonywać Tangusa, by pozostawił cię samego w miejscu, w którym cię odnalazł. Nie chciał tego uczynić. Więc próbowaliśmy namówić go, by oddał cię w ręce innego człowieka. W mieście jest przecież wiele osób, które z wielką ochotą przyjęliby dwie kolejne dłonie do roboty.
- Tak… A jeszcze więcej takich, którzy z miłą chęcią spalili by mnie na stosie – prychnął Sadiel.
- Uwierz mi, nie oddalibyśmy cię na pewną śmierć.
- Z pewnością takowa nie spotkałaby mnie, gdybyście odnieśli mnie z powrotem do przełęczy, skąd zabrał mnie mój Mistrz.
- Przez tą przełęcz przechodzi wiele podróżnych.
- Czy mam ci panie powtórzyć, jak ludzie reagują na mnie i mi podobnych? – Chłopiec zmrużył gniewnie oczy.  Zaczął żałować, że poprosił tego maga o wyjaśnienie całej sytuacji. Im dłużej go słuchał, tym większa budziła się w nim złość.  – Poza tym mój Mistrz nie uczył mnie niczego prócz medytacji i tego jak mam żyć. Przy czym nauka medytacji szła mi naprawdę opornie. Nie wiem więc, czemu macie zabijać mnie i mojego przyjaciela. Naprawdę nie znam się na magii i nigdy z pewnością nie poznam się na niej, bo mojego Mistrz ktoś haniebnie uśmiercił, wbijając mu sztylet w serce! – wybuchnął. Znów przed jego oczami ukazała się postać starca, po którego szarej szacie spływały stróżki krwi. Widział te oczy spoglądające w upiorną nicość. Poczuł ból ogarniający całe jego ciało. Zapragnął poznać mordercę tego, który był dla chłopca niczym ojciec. Chciał go poznać i odpłacić mu za całą krzywdę, którą uczynił niewinnemu człowiekowi. I gdyby stanął przed zabójcą… Nie wie, jak by to zrobił, ale wskrzesiłby w sobie swą moc i po raz pierwszy uwierzyłby w sprawiedliwość.
- Przykro nam, ale naprawdę nie mieliśmy innego wyjścia. – Mężczyzna próbował uśmiechnąć się przepraszająco. Wyglądało to tragikomicznie z przewagą tragizmu.
To było jak cios… Nie… To było jak śmiertelny cios zadany prosto w serce. Sadiel choć usłyszał dobrze te słowa, nie mógł przyjąć ich do swej wiadomości. Przecież jasno było zaznaczone, że magowie nie mogą krzywdzić się nawzajem. Uważali siebie za jedną, wielką rodzinę i jeśli któryś z nich podniósł rękę na swego brata, to… Nie było nawet takiej możliwości! Mag nigdy nie mógł być zabity przez innego maga. Po prostu nie mógł! Więc jak…?
- Jak mogliście?! Przecież mój Mistrz był jednym z was! Jak mogliście to zrobić?! Jak mogliście wbić sztylet w jego serce?! – Strach, ból i nienawiść całkowicie odebrała mu władzę nad swym ciałem. Mógł jedynie krzyczeć… Wywrzeszczeć na całe gardło gorycz, która zalewała jego duszę.
- To nie my… - zaprzeczył ruchem głowy mężczyzna. - My jedynie rozkazaliśmy jednemu z Wybawicieli, by was odnalazł. My nie mogliśmy tego uczynić, gdyż Tangus zacierał za sobą wszelkie ślady, nawet te w sferze niematerialnej. Byliśmy pewni, że Wybawiciel szybciej was odszuka niż my. W zamian za swą robotę, miał otrzymać ciebie, a Tangusa miał puścić wolno, by powrócił do naszej gildii. Jednak gdy usłyszeliśmy wiadomość, iż ten podły oszust zabił naszego brata… raz na zawsze zerwaliśmy więzi z tym zdradzieckim rodem.
Sadiel słuchał tych słów z zaciśniętym gardłem. Miał być wydany Wybawicielom? Magowie postawili na nim krzyżyk? I czego oni właściwie oczekiwali od tej zwyrodniałej gromady morderców? Że będą posłuszni nakazom jakimś tam magom, którzy są silni jedynie dlatego, że za ich plecami stoi nieziemska moc? Przez cały okres podróży z Duriomem dowiedział się o Wybawicielach wiele nowych informacji. Jedną z nich było to, że ta bestialska gromada za nic ma innych ludzi, a tym bardziej tych, co chowali się za czarami i magią. Dla nich ten powinien być władcą, kto mistrzem jest podstępów i sprytu, oraz w sile mięśni równych sobie nie ma. Magowie nie byli przodownikami ani w jednej ani w drugiej dziedzinie. Nie byli więc kimś, kogo należy szanować i na słowa kogo zwracać większą uwagę. A jeśli już bratali się z innymi gildiami, to jedynie z tego powodu, że w koalicji tej widzieli dla siebie możliwość zdobycia jakiegokolwiek zysku, na przykład nowego syrianina do swej krwawej kolekcji. 
Sadiel uśmiechnął się pobłażliwie, a jednocześnie z ironią. Nie wiedział, że magowie są aż tak lekkomyślni. Bratać się z Wybawicielami. I oni uważali się za ważną światową siłę. Pomimo tych znacznie lżejszych uczuć, nie pozbył się jednak złości i chęci uczynienia sprawiedliwości własną ręką na tych, co w imię swego wielkiego widzimisie, na śmierć posłali dwie istoty.
- I niby to was usprawiedliwia? To, że byliście przekonani iż wybawiciel dotrzyma słowa? Skazaliście na śmierć swego przyjaciela, a i ja byłbym już zapewne martwy, gdybym tamtej nocy nie rozdzielił się z Mistrzem. Tylko dzięki przypadkowi zawdzięczam to, że nadal oddycham i widzę twoją parszywą twarz.
Słowa te nie wywołały żadnej reakcji ze strony Wuvilcha. Sadiel nie wiedział, czy bardziej wściekły byłby, gdyby mag również wylał na niego kubeł słownych pomyj, czy raczej w tym momencie, kiedy z ust mężczyzny nie padło ani jedno słowo obrony czy przeprosin.
- I co? Nie masz mi panie nic do powiedzenia? – nieomal wykrzyknął w twarz maga.
Ten tylko cofnął się kilka kroków, by podnieść z ziemi fiolkę z Łzami Morfeusza. Gdy stanął powrotem przy chłopcu, ukucnął i zaczął wyjmować korek z szyjki naczyńka.
- Obaj chcieliście, bym wyjaśnił tobie, chłopcze, co takiego wydarzyło się w przeszłości, co doprowadziło nas do tego punktu, w którym obecnie się znajdujemy. Prośbę waszą wypełniłem, a teraz… Idrionie, przytrzymaj jego głowę, bo wątpię, by posłusznie wypił truciznę.
Słysząc te słowa, które oznaczały koniec tej całej zabawy w przeciąganie nieuniknionego, bezwiednie spojrzał na swego przyjaciela. Gdy ich spojrzenia spotkały się, Duriom spiął wszystkie mięśnie, by w jednej chwili zerwać się z ziemi i ruszyć na pomoc młodemu syrianinowi. Jednak mag stojący tuż za nim, przygotowany był na takie trudności. Uderzył go kolanem między żebra. Krzyk znachora przytłumiony był przez kawał szmaty wetchnięty mu do ust. Oczy przyjaciela zaszły mgłą. Głowa zakołysała się, po czym opadła bezwiednie na piersi. Sadiel nie wiedział, czy Duriom zemdlał, czy też szybciej nastąpiło to, co za sprawą Łez Morfeusza stać się miało. Nie interesowało go to… Podniesiono rękę na jego przyjaciela. Na JEGO PRZYJACIELA! Tak jak podniesiono ją, na jego opiekuna, który miłował cały świat! Tak jak co dzień podnosi się je na tych, co swą miłość chcą rozdzielić na wszystkich ludzi, którzy są tego warci i tych, którzy nigdy nie powinni poczuć ciepła serc innych! Dobro w swym umiłowaniu zgina kark przed Złem… Nie krzywdzi, nie zabija… I cierpi… Cierpi, choć na to nie zasłużyło. Skoro więc świat w taki sposób swą niesprawiedliwość okazuje, może ktoś powinien tą sprawiedliwość na nim wymóc.  Dobro musi w końcu zacząć walczyć o swą przewagę! Dobro musi zacząć walczyć, by już nigdy więcej nikt taki jak Duriom czy Tangus nie czuli bólu spowodowanego czyjąś rządzą władzy, czy głupotą! Bo Duriom… I Tangus… Oni…
Sadiel w jednym momencie widział przed oczami roześmiane twarze przyjaciół, które po chwili zmieniły się w oblicza ogarnięte cierpieniem, smutkiem, poczuciem bezsilności… Oblicza ogarnięte nadchodzącą śmiercią…
I wtedy to się stało…
Kilka kamieni wielkości pięści dorosłego człowieka uniosło się z ziemi i poszybowało w kierunku Wuvilcha, uderzając w jego głowę. Mag natychmiast padł na mokry piach, o kilka centymetrów omijając spętanego chłopca.  Płonące drwa wyskoczyły z ogniska. Przez krótką chwilę utrzymały się w powietrzu, nieomal hipnotyzując pozostałych napastników, by ostatecznie upatrzyć sobie swój cel. Mężczyzna stojący za Duriomem nie zdążył nawet osłonić się rękoma przed nadlatującymi strzałami śmierci. Gdy tylko drwa dotknęły jego szaty, cały zajął się ogniem, krzycząc w niebogłosy i ruszając biegiem w stronę drzew. Nie zdążył uczynić kilku kroków, gdy stopa jego zaczepiła się o wystający z ziemi konar. Przewrócił się. Zaczął turlać się po mokrym podłożu, jednak ogień nie dał się stłamsić. Krzyk stawał się coraz przeraźliwszy, jakby to nie człowiek, a sam dusza o ratunek wołała. Idrion, widząc co się dzieje, postanowił uciec w leśną gęstwinę. Gdy wpadł między pierwsze drzewa, odwrócił się, by zobaczyć, czy i za nim nie pędzą kamienie lub płonące drwa. Nic takiego nie miało miejsca. Pozostawił więc całą rzeź za sobą, koncentrując się wyłącznie na ucieczce. Myślał, że ocaleje, że syrianin przestał zawracać sobie nim głowę. Z błędu wyprowadził go gruby, drewniany konar, spadający z góry wprost na jego ciało. Po okolicy rozszedł się chrzęst pękającego kręgosłupa., który mieszał się z krzykami wciąż płonącego maga. I dopiero wielki kamień uciszył błagającego o zmiłowanie mężczyznę.  Zapach palonego ciała zaczął drażnić nos chłopca, lecz nie wytrąciło go to z transu. Kolejne płonące drwa popłynęły w stronę maga, który i tak leżał martwy na mokrym, leśnym mchu. Po chwili płonęły już dwa ciała. Sadiel wstał na równe nogi, podszedł do Wuvilcha i spojrzał na niego z góry. Ten, jakby poczuł obecność młodzieńca. Z trudem otworzył oczy i skierował je na tego, którego miał posłać w ostatnią podróż do świata umarłych. W jego spojrzeniu widać było niewyobrażalny strach, jakby już w tej chwili spoglądał na samą Śmierć. Chciał coś powiedzieć. Usta, z których ciekła stróżka krwi, drżały, nie chcąc poddać się woli swego pana. W końcu cichy szept dobiegł do uszu chłopca:
- B-b… błagam…
- To za mojego mistrza! – wrzasnął Sadiel, posyłając swą stopę w kierunku twarzy mężczyzny. Głuchy chrupot łamanego nosa doszedł do uszu syrianina, lecz nie powstrzymał go przed kolejnymi kopniakami. – To za Durioma…! To za Broula…! To za moich wszystkich braci…!
Twarz maga zalała się krwią. Jego oczy zaszły mgłą, by ostatecznie wywrócić się w głąb czaski. Niekończące się uderzenia nie miały żadnego sensu, gdyż leżące na ziemi ciało wyzionęło ducha. Jednak chłopiec nie mógł się powstrzymać.  Jego nogą kierowało cierpienie, które przez tyle lat musiał w sobie tłumić. Ale skończyły się już te czasy, gdy pokornie chylił głowę, przyjmując kolejne baty od życia. Nie ma już dobrego, posłusznego Sadiela, który nigdy nie skrzywdził żadnego człowieka. Nie ma już w nim litości i nigdy jej w nim nie będzie. Nie będzie litości, nie będzie współczucia, nie będzie…
- Sadiel…
Do uszu chłopca zaczął docierać stłumiony głos, który zdawał mu się znajomy.
- Sadiel…
Coś szarpnęło go za ramię.
- Sadiel…?
Młodzieniec spojrzał za siebie, przestając znęcać się nad martwym magiem. Przerażona twarz przyjaciela przywróciła go do rzeczywistości. Powiódł wzrokiem po okolicy. Jeden z napastników wciąż jeszcze płonął, choć ogień zaczynał powoli przygasać. Pomiędzy drzewami świeciła niewielka łuna oznaczająca, że i ciało Idriona pożerane jest nadal przez płomienie. Głowa Wuvilcha wyglądała niczym ochłap mięsa, który ktoś uformował na kształt ludzkiej twarzy.  I znów wzrok przyjaciela…
- Duriom…? – wyszeptał Sadiela. – Co… Co ja narobiłem… Ja… Ja naprawdę… - nie dokończył.

Padł zemdlony na ziemię.