poniedziałek, 25 listopada 2013

Początek końca, cz. 45

Szedł niewielką dróżką przez pola pełne wysokich, złotych kłosów zbóż. Była piękna, słoneczna pogoda. Po niebie sunęły nieliczne obłoczki, niestanowiące żadnego zagrożenia dla promieni słonecznych odbijających się w żółtych kłosach. Tylko gdzie nie gdzie można było zobaczyć czerwieniące się główki maków, dodające uroku temu całemu obrazowi. Sadiel odetchnął głęboko świeżym powietrzem. Nie wiedział czemu, lecz na jego twarzy zagościł spokojny uśmiech.
Spoglądał to na otaczający go sielankowy widok, to przed siebie, na rosnące z każdą chwilą wieże pobliskiego miasta. Wiedział, że spotka tam ludzi, wiedział, że nie ma na sobie swego płaszcza, a jednak nie czół niepokoju. Przez chwilę pomyślał nawet, że to właśnie ten niepokój rodził nienawiść ludzi względem niego. Może sam niejako prowokował ich zachowanie. Lecz teraz się nie obawia. Teraz nie będzie ukrywał swego pochodzenia. Wejdzie do miasta i przywita jego mieszkańców niczym dawno niewidzianych przyjaciół. 
- Na twoim miejscu zahaczyłbym o jakiś strumień nim wejdziesz do miasta – rozległ się znajomy głos za jego plecami.
Sadiel natychmiast odwrócił się na pięcie. To co zobaczył, sprawiło, że serce jego zaczęło bić radośnie, a w oczach pojawiły się łzy szczęścia.
- Wyglądasz jak siedem nieszczęść – parsknął Strzała. – Ludzie będą uciekać na twój widok
- Nie czyń mu uwag, przyjacielu. Długą drogę przebył, podczas której nie zaznał wygody. Ma prawo wyglądać niczym pielgrzym, bo też i jest pielgrzymem – rzekł Mistrz, siedząc na wierzchu konia i uśmiechając się delikatnie do swego ucznia.
Sadiel poczuł niezmierną ochotę podbiec do przybyłych i uścisną ich serdecznie, a najserdeczniej samego siwowłosego.
- Mistrzu – wyszeptał, gdyż mieszanka cudownych uczuć zawładnęła jego gardłem, nie pozwalając wyrzec innych słów.
- Nie rozczulaj się tak, tylko pędź przed siebie – znów do głosu doszedł Strzała. – W końcu należy ci się coś od życia.
Młodzieniec znów skierował swą twarz w stronę miasta. Nie wiedział, co go tam czeka, lecz był pewien, że nie będzie to nic przykrego. Gdy miał przy sobie swych największych przyjaciół, nic strasznego nie mogło się przytrafić. Początkowo więc szedł spokojnie, jednak z czasem jego krok przyspieszał, by ostatecznie biegiem ruszyć w stronę bramy. Pomimo dość dużego dystansu, który przebył, nie odczuwał żadnego zmęczenia. Wręcz przeciwnie, im bliżej był skupiska ludzi, tym więcej energii w sobie odkrywał, bo w końcu był szczęśliwy.
Mężczyźni przy bramie, pełniący funkcję strażników, nie zatrzymali go. Skłonili się delikatnie, po czym stanęli na baczność.  Sadiel chciał wejść do środka, lecz wpierw postanowił zaczekać na swych najbliższych. Chciał dzielić się tymi wspaniałymi chwilami ze swymi jedynymi przyjaciółmi. Odwrócił się więc, chcąc pomachać do nich, i gestami poprosić ich, by się pospieszyli. Jednak nie uczynił nic, prócz stania tam i spoglądania na teren, który jeszcze przed chwilą obsypany był złotymi kłosami zbóż. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Tam, gdzie były żyzne pola wydające sowite plony, pojawiła się wyschnięta, popękana gleba. Tam, gdzie stały drzewa, których zielone liście pieścił letni wiatr, rosły teraz wysuszone knieje, przypominające śmiertelne pułapki na zgubione dusze. A najgorsze było to, że tam gdzie Sadiel spodziewał się zauważyć swych przyjaciół, widniały jedynie ich cienie na drodze, które w jednej chwili rozwiał zimny wiatr. Spojrzał ku górze. Nie było już błękitnego nieba. Burzowe chmury pozsuwały się po nieboskłonie, jakby ścigając się w wyścigu, którego i tak nikt nie wygra. Po chwili półmrok zapanował nad całym terenem.
- Co jest? – mruknął do siebie chłopiec drżącym głosem. – Mistrzu?! Strzało?! – zaczął wołać swych przyjaciół, oddalając się od bram miasta. Nikt jednak nie odpowiedział. Sadiel poczuł ból w sercu. Jakaś jego część zaczęła krzyczeć, że już nigdy nie zobaczy tych, co tak blisko niego byli. Ale przecież oni nie umarli! Przecież muszą gdzieś być… Może odeszli, może uciekli od niego, ale na pewno wciąż żyją. Mistrz na pewno nadal istnieje gdzieś we wielkim świecie. To, że rozeszli się tamtego dnia i to, że… potem… zobaczył go…
„Mistrz przecież nie żyje, kretynie!” – warczało coś w jego głowie. „Zapomniałeś już? Pozwoliłeś mu odejść i oni… Wybawiciele go zabili! Gdybyś wtedy z nim był… Gdybyś czuwał nad jego bezpieczeństwem…!”
- To nie moja wina! Ja nic nie uczyniłem. To Mistrz mnie zostawił, nie ja jego… To on…
„To on? – przerwał mu głos. – To on?! Zawsze zwalasz winę na innych! Nigdy nie przyznajesz się do błędów! To, że twój Mistrz nie żyje spowodowane było tym, że cię poznał, wziął cię pod opiekę i wychował! Wychował cię na prawego, dobrego Syrianina, a ty pozwoliłeś mu odejść!”
- A co miałem uczynić? Był ode mnie starszy… Był moim nauczycielem… Nie mogłem go powstrzymać…
„Nie mogłeś? A może nie chciałeś?! Przecież wciąż powtarzałeś, że jesteś już dorosły. Powtarzałeś, że nie potrzebujesz jego pomocy. Jak on miał postąpić?! Jak sam postąpiłbyś, gdybyś wciąż wysłuchiwał, że nie jesteś nikomu potrzebny?!”
- Ale przecież powiedziałem mu w karczmie, że nie poradzę sobie bez niego – głos Sadiela był coraz bardziej drżący i czasami zmieniał się w cichy szloch.
„Powiedziałeś, zgadza się. Tylko powiedziałeś to stanowczo za późno! Jedna chwila nie zmieni miesięcy utyskiwania na to, jaki to ograniczany przez Mistrza jesteś!”
- Nigdy nie utyskiwałem, że jestem ograniczany! Nigdy nie powiedziałem, że nie potrzebuję Mistrza! Nigdy… Nie wmówisz mi tego, kim kol wiek jesteś!
„A może i Strzała nie cierpi teraz przez ciebie? – Głos zaczął wstrzykiwać zwątpienie w serce chłopca, wkłuwając się zębami jadowymi z innej strony. – Może nie ty pozwoliłeś mu zostać we wiosce?”
Sadiel odetchnął głęboko, zamykając oczy. I w tej kwestii też nie mógł zgodzić się z Głosem. Chciał wtedy wrócić. Chciał pobiec z powrotem, by uwolnić swego parzystokopytnego przyjaciela, ale Duriom i Ariana odwiedli go od tego pomysłu. A może Strzała ma tam lepiej niż podczas długiej i żmudnej podróży, podczas której nie ma pewności, czy aby dożyje się następnego dnia. U wieśniaków ma zapewniony posiłek i dach nad łbem. Wędrując z młodzieńcem i tak wiele wycierpiał. W dodatku te ciągłe niesnaski między nimi. Może… Nie, na pewno lepiej się stało, że pozostał tam, wśród ludzi, którzy się nim zaopiekują.
Westchnął jeszcze raz, przez chwilę nasłuchując, czy aby Głos znów nie postanowi zmieszać go z błotem. Cisza, która go ogarnęła miała w sobie coś niepokojącego, choć początkowo była niczym balsam na uszy chłopca.
Nie zastanawiając się dłużej, zawrócił na pięcie. Dobrze by było, gdyby jeszcze przed ulewą znalazł jakieś schronienie. Mieszczanie chyba nie odmówią dachu nad głową biednemu trzynastolatkowi, który wygląda zapewne jak siedem nieszczęść. Niestety, gdy spojrzał przed siebie, po raz drugi nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jego oczy rozszerzyły się, twarz pobladła, a przez nos zaczęły przechodzić hektolitry powietrza. Usta zaczęły drżeć, jakby chcąc coś powiedzieć, lecz nie mogąc wydać z siebie żadnego dźwięku.
Nie było bramy. Nie było murów miasta. Nie było samego miasta. Oczom Sadiela ukazał się las… ciemny, gęsty las z niewielką polanką, którą odgradzał od niego szpaler wysokich drzew. Jednak nie to było najgorsze. Przecież nie raz widział las i to w znacznie większej ciemności. Te wszelkie drzewa i krzaki nie wywołały na nim żadnego wrażenia. Jednak tlące się, niewielkie ogniska sprawiły, że poczuł gęsią skórkę na całym ciele. Nie było tam nikogo, żadnej osoby, a mimo to płomienie strzelały w niebo w najlepsze, jakby wciąż ktoś podsycał ogień. Sadiel nie wiedział co zrobić w zaistniałej sytuacji. Pozostać tam, gdzie stał, zawrócić i ruszyć biegiem drużką prowadzącą pomiędzy pustynnym terenem, czy jednak ruszyć do przodu i wybadać całe to zjawisko. „Przecież to może być zasadzka – próbował w myślach przeanalizować zaistniałą sytuację. – Może Wybawiciele czekają już w ukryciu, aż wyjdę na polanę i wtedy mnie złapią. A może wręcz przeciwnie. Może przy tych ogniskach odpoczywali zmęczeni podróżą wędrowcy i słysząc moje kroki ze strachu pochowali się pomiędzy krzakami. Skąd mogą wiedzieć, że jestem jedynie młodym syrianinem”. Pomimo tych słów nadal nie mógł się ruszył. Wtem zauważył, jak z jednego z ogniska wyłania się dziwny, tajemniczy kształt. Po chwili to samo dzieje się z kolejnymi dwoma paleniskami. W pierwszej chwili Sadiel pomyślał, że to wiatr podsycił płomienie, które ukształtowały się w taki niebywały sposób, jednak, gdy przyjrzał się bardziej, dostrzegł podobieństwo tych płomieni do ludzkich konturów.  Tak… To z pewnością były ludzkie kontury otulone blaskiem ognia. Ta wiedza jeszcze bardziej przeraziła chłopca. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć… Przede wszystkim nadal nie wiedział, co uczynić.
„Uciekaj… Uciekaj!” – kołatało mu się po głowie. Pomimo wszystko nie mógł się ruszyć. Nawet oddychał z ledwością. Serce to biło mu niczym osazlałe, to znów zatrzymywało się i Sadiel nie był do końca pewien, czy nadal żyje, czy dusza opuściła już jego ciało, lecz nie wiedząc do kąd ma się udać, dalej sterczała przy swej ludzkiej powłoce.
Człowiecze płomienie zaczynały powoli wychodzić spoza obrębów ogniska, jakby kierowane delikatnym wiatrem. Mimo to chłopiec dobrze wiedział, w którym kierunku zmierzają.
„Uciekaj do cholery!” – wrzeszczał jego instynkt.
Nie był pewien czy stoi tam kilka chwil, czy pół nocy. Płomienni ludzie wciąż zbliżali się ku niemu, nieomal rosnąc mu w oczach. Zaczął skomleć z przerażenia… A może tak mu się tylko wydawało. Gdy odległość między zjawami a nim zmalała do takiej, która pozwalała dostrzec szczegóły stworów, widział jedynie płomienie, wysokie, jasnopomarańczowe płomienie, które sięgały nieomal do niższych czubków drzew.  Co dziwne, on sam nie czuł na sobie gorąca. Wręcz przeciwnie… W swe ramiona chwycił go przeogromny mróz. Zatrząsł się… Nie zastanwaiał się, czy to z powodu lęku, czy zimna.
- Czym jesteście? – wyszeptał, starając się odzyskać panowanie przynajmniej nad swymi narządami mowy.
Nie usłyszał jednak odpowiedzi. Delikatny wietrzyk, który do tej pory szumiał gdzieś u szczytów drzew, zamienił się w porywisty wiatr miotający płomieniami, niczym płachtami delikatnego, lekkiego jedwabiu.  Sadiel cofnął się o krok, jednak nie ochroniło go to przed kontaktem z ogniem, który nieomalże w jednej chwili zajął całe jego ciało. Zawył, bardziej z przerażenia niż z bólu. Zacisnął powieki, z których zaczęły spływać wielkie łzy. Objął się rękoma w pół i rzucił się na kolana. Wycie zmieniło się w skomlenie. Płomienie choć z pewnością muskały jego ciało, nie pozostawiały po sobie żadnego śladu. Chciał uciec… Chciał wydostać się z tej koszmarnej pułapki, jednak coś trzymało go wciąż w miejscu, nakazując mu otworzyć oczy. Obawiał się, że blask bijących płomieni całkowocie go oślepi, jednak nie był w stanie walczyć z tajemniczą mocą. Uchylił powieki… Z trudem przyzwyczaił swe źrenice do rażącego światła. Jednak gdy tego dokonał, zauważył ciemniejsze postacie, które nieomal wtopiły się w sam ogień. Zacisnął zęby, starając się zidentyfikować istoty. Łzy nie ułatiwały mu osiągnięcia tego celu. Z kolejnymi sekundami źrenice dostrzegały coraz więcej szczegółów. Przed nim znajdowali się ludzie, a przynajmniej tak mu się zdawało. Byli o wiele wyżsi od niego. Stali nieruchomo, choć wciąż płonący ogień nadawał im demonicznego ruchu. Kolejnymi szczegółami były ciemne stroje, sięgające do samej ziemi. Gdy oczom chłopca ukazały się głowy zasłonięte kapturami, krzyknął z przerażenia. Istoty uniosły głowy ku górze. W Sadiela zaczęły wpatrywać się trzy pary żarzących się czerwienią oczu.
- Morderca… - tak brzmiały pierwsze słowa, które usłyszały młode uszy.
Zaczął płakać, starając się wycofać i jak najdalej odsunąć się od piekielnych zjaw.
- Morderca – powtórzyły istoty, zbliżając się do niego.
- Nie! – krzyczał. – Nie! Błagam! Zostawcie mnie! Proszę was! Wybaczcie mi! – krzyczał pomiędzy kolejnymi napadami płaczu. Mógł się co prawda poruszać, ale ruchy jego były powolne, jakby do jego ciała przywiązano masywne ciężarki.
- Morderca! – Głosy zdawały się przybierać na sile. Nie wpadały już do uszu Sadiela, lecz powstawały bezpośrednio w jego głowie. – Morderca! – Istoty zbliżały się do niego. Po chwili znajdowały się zaledwie na wyciągnięcie ręki od ciała chłopca.
- Błagam! Nie chciałem tego! Nie chciałem was zranić!
Do jarzących się źrenić dołączyły rozwarte usta zjaw, przez które wydostawały się kolejne płomienie, a razem z nimi zatrważające wycie.
 Sadiel poddał się. Stanął, opuściwszy swe ręce wzdłóż tłowia, złapał pełne płuca powietrza, rozszerzył swe oczy i z przerażeniem spoglądał na ciemne, płonące dłonie zbliżające się do jego twarzy.
W duszy modlił się, by koniec nie był przynajmniej przepłniony bólem. Gdy dłonie dotknęły jego pliczków, pociemniało mu przed oczami. Wszystko nagle się skończyło. Nie był pewien, czy żyje, czy znajduje się już po tej drugiej stronie. Spróbował się poruszyć. Czuł że pokonuje kolejne metry lasu, jednak nie słyszał chrzęstu gałęzi pod stopami, czy choćby szumu wiatru. W dodatku nie mógł dostrzec choćby małej gwiazdki na niebie, choć, mógłby przyznać, wpatrywał się nieustannie w kierunku nieba.
- Jest tu ktoś? – zapytał. Przestraszył się swego głosu, tak dziwnie lodowatego i pozbawionego wszelkich emocji, choć nadal jego serce ogarniało przerażenie. Jedyne, czego się dowiedział, to to, że znajduje się na otwartej przestrzeni, gdyż nie docierało do niego echo jego słów. – Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, gdzie ja jestem?
Zero odpowiedzi.
- Co tu się dzieje?! – ryknął, zaciskając pięści. – Mam dosyć! Co tu się dzieje?! – Miał dziwne wrażenie, że jeśli za chiwlę nie uzyska odpowiedzi, zwarjuje.
Postąpił kilka kolejnych kroków do przodu. Rozejrzał się dookoła, jednak jedyną rzeczą, którą widział, była ciemność… niczym niezmącona, nieomal namacalna ciemność.
Nagle usłyszał przeciągły świast dobiegający zza jego pleców. Odwrócił się na pięcie.
To, co zobaczył, zatrzymało bicie jego serca. Stał tak, wpatrując się w miejsce, dokładnie oświetlone promieniami księżyca, przedzierającymi się, wbrew logice, przez gęste korony drzew. Nogi ugieły się pod nim. Wiedział, że choć przetrzymał atak płonących zakonników, tego nie zdoła przeżyć.
Tuż przed nim stała wysoka, drewniana szubienica. Do jej ramienia przywiązana była lina z pętlą. To narzędzie mordu nie było puste. Zwisało z niego ciało. Głowa kołysała się delikatnie w boki, tak jak cała reszta powieszonego. Związane z tyłu ręce dawały jasno do zrozumienia, że nie było to zabójstwo, lecz wykonanie wyroku.
Sadiel nigdy nie widział wisielca. Jednak to nie sam fakt klęczenia przed wiszącymi zwłokami wydarł serce z jego piersi i wyżucił do bezdennej studni.
Promienie księżyca oświetlały również twarz martwego i to właśnie ta twarz napełniła chłopca przerażeniem.
- Duriom… - wyszeptał. – Duriom… Duriom. Duriom! DORIOM! – wykrzykiwał coraz głośniej, nie zwarzając na ból gardła. Zacisnął dłonie na swej głowie, zamknął oczy. – Duriom… - powtórzył.
Spojrzał ponownie przed siebie, z nadzieją, że wszystko to zniknie i znów obudzi się w środku lasu, u boku swego Mistrza. Nie miał jednak szczęścia. Ciało nadal delikatnie kołysało się na szubienicy.
Zaczął spazmatycznie chwytać powietrze. Jego spojrzenie błądziło to po zwłokach przyjaciela, to po ciemnym otoczeniu, to po promieniach księżyca oświetlających ten cały koszmarny widok.
Nie zauważył nawet, jak po jego policzkach popłynęły pierwsze łzy, a przez usta wydobyło się dzikie skomlenie.
- To nie może być prawda… Nie może… Nie może… Po prostu nie może… - powtarzał kręcąc głową.  – To jakiś pieprzony koszmar!  Duriom… - zakrył usta dłonią. Uniósł się na nogi i zataczając się podszedł powoli do szubienicy. Zatrzymał się kilka kroków przed nią. Spojrzał jeszcze raz na przyjaciela i… popłakał się… Najzwyczajnie w świecie się popłakał. Nie było to skomlenie, czy wycie. Pociągał nosem, ocierając dłonią spływające po policzkach łzy.  – Nie zostawiaj mnie, Duiromie. Proszę… Nie ty. Ja… Ja już nie mam nikogo… Jesteś jedynym moim przyjacielem… Nie możesz mnie tak zostawić. Proszę cię… Ocknij się… - szeptał słowa niczym modlitwę.
Ciało kołysało się nadal. Chłopiec miał już się odwrócić i odejść pozbawieni jakiejkolwiek nadzieji na szczęśliwe zakończenie tek historii, gdy zauważył, jak głowa Durioma powoli unosi się do góry. Padające na nią promienie księżyca, nadawały jej upiornego wyrazu.
- Duriom? – Sadiel ze szczęścia podbiegł do szubienicy, lecz w pewnym momencie się zatrzymał.
Duriom żył… Tego był pewien, lecz coś w jego spojrzeniu sprawiało, że chłopca znów ogarnęło zimno.
Mężczyzna pustymi oczami spojrzał na swego przyjaciela.
- Winny… - rzekł spierzchniętymi ustami. – Winny… Wszystkiemu winny ten syriański pomiot!
- Duriomie, co ty mówisz?  - Sadiel nieomal zaśmiał się przez łzy. – To ja… Sadiel… Twój przyjaciel…
- Winny jest całemu złu – kontynuował zwisający na szubienicy znachor, nie zwracając uwagi na słowa wypowiadane przez chłopca. – Winny jest tragediom, śmierci wielu ludzi. Winny jest łzom i krwi wsiąkniętej w ziemię, po której stąpają niewinni! Winny! WINNY! – wrzasnął, koncentrując spojrzenie na przerażonym Sadielu, który niczego nie rozumiał… Niczego nie mógł zrozumieć.
Chłopiec poraz drugi padł na kolana. W jego uszach dudniły słowa przyjaciela, które raniły jego serce, jego duszę. Wydawało mu się, że każdy dźwięk jest niczym szopn wbijający się w jego ciało, wyrywające niemiłosiernie duszę.
Nie wiedział co się stało. Nie rozumiał, dlaczego jego przyjaciel wyraża się o nim w taki sposób. I czemu wisi na szubienicy?
- Dlaczego? – wysyczał przez zaciśnięte zęby.
- WINNY! – wrzasnął poraz kolejny Duriom, a do jego krzyku dołączyły krzyki magów.
Uniósł spojrzenie przed siebie. Przed przyjacielem stały płonące postacie. Wszystkie one wskazywały na chłopca palcami. Wwiercały się do jego umysłu. Na nic były mentalne obrony młodzieńca.
Szala przerażenia i rozpaczy sięgnęła apogeum, gdy do tej całej zbieraniny dołączył się jego Mistrz, Broul, Natiah, Strzała oraz Minkus. Nie mógł zapanować nad swym ciałem, które zaczęło drżeć niczym osika na wietrze.
Czego od niego chcieli? Przecież nie uczynił im niczego złego… nie chciał niczego takiego uczynić. Jest przecież tylko kilkunastoletnim chłopcem! Dlaczego mu to czynią?! Dlaczego oskarżają go o całe zło?! Dlaczego wskazują na niego palcami, niczym sztyletami skierowanymi w jego pierś?!
Te cholerne moce! To cholerne pochodzenie!
On nie jest przecież zły. Starał się żyć zgodnie z zasadami miłości i szacunku do każdej żyjącej istoty. Dlaczego tego nie widzą? Dlaczego nie szanują?! Dlaczego zabijają?!
Już nie płakał. Nie mógł wydobyć z siebie choćby małej, słonej łzy. Chciał się po prostu obudzić z tego koszmaru. Chciał znaleźć się ponownie na szerokim szlaku, u boku Mistrza, jego mentora, przyjaciela i ojca.
Nie uczynił nic złego! Niech zostawią go w spokoju! Niech odejdą, znikną, przepadną! Lub niech spojrzą w jego serce… czyste serce. Niech uczynią cokolwiek, byleby tylko przestali wykrzykiwać te raniące słowa. Byleby tylko przestali wskazywać na niego palcami.
Usłyszał za sobą cichy szum. Bezwiednie odwrócił się za siebie. Jego oczom ukazała się twarz nieznajomego mężczyzny poorana zmarszczkami i bliznami. Wielkie, głębokie oczy spoglądały z szyderstwem na chłopca. Usta wykrzywiały się w ironicznym uśmiechu. Nagle, między twarzą obcego i Sadiela, pokazało się zakrwawione ostrze, w którym odbijał się blask księżyca oraz płomieni. Chłopiec mimowolnie opuścił swą głowę, by oczy jego zauważyły strumyk posolki spływający po jego piersi. Gdy ponownie spojrzał na mężyznę, ten wybuchnął przerażającym śmiechem, unosząc narzędzie mordu ku niebu.

Sadiel przewrócił się do tyłu. Nie czuł bólu, jednak ciemność otaczająca go, zdawała się z każdą kolejną chwilą coraz bardziej gęstnieć. Ostatnie co usłyszał, to nadal dudniące w jego głowie słowo: „Winny! WINNY!”.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Cześć Chas :)

Okoliczności wyjątkowe, to i komentarz do notki będzie krótszy niż zwykle. Mam nadzieję, że się nie obrazisz.
Co do samej części to... WOW. Tak klimatycznej, pobudzającej zmysły i mrocznej historii (a przynajmniej jakiejś jej części) nie widziałem chyba nigdy. Od tego tekstu bije coś takiego, czego nawet nie umiem nazwać, ale czytając czułem się, jakbym był w samym środku wydarzeń. I mogę śmiało powiedzieć, że wcale nie miałem ochoty tam być.

Przerażajace.
Głębokie.
Tajemnicze.

INNE niż wszystko, co dotychczas opisałeś w historii Sadiela.
Chylę czoła.