poniedziałek, 19 marca 2012

Początek końca, cz. XXVIII


Na szczęście las, do którego dotarli, nieomal wypluwając przy tym swoje płuca, okazał się być dość nieposkromioną przez rękę człowieka, chaszczą.  Choć może nie do końca „na szczęście”, gdyż to, co mogło być przeszkodą dla pościgu, mogło być zarazem wielkim utrudnieniem dla samych uciekinierów. W takiej gęstwinie nie trudno było zahaczyć stopą o wystający z ziemi konar, kamień, bądź też zaplątać się w jakichś krzakach. A gdy dołączy się do tego długi, ciemnozielony płaszcz, tego typu przeszkody zaczynają być nieomal nie do przebycia. I lepiej nie wspominać nic o nieprzeniknionym mroku, którego nie mogły rozproszyć pierwsze, słabe jeszcze, promienie słońca. Z pewnością wieśniakom taki stan rzeczy odpowiadał. Leśna „ściana” dawała duże szanse na to, że z tej akurat strony nie nadejdą uzbrojone, bandyckie oddziały. Z przeciwnej strony ochraniała ich rzeka. Mieszkańcy akurat tej wsi, dobrze wiedzieli jak ułatwić sobie życie… a przynajmniej w tym kontekście.
Sadiel z wielką zaciekłością przedzierał się przez kolejne krzaki i gałęzie niższych drzew. Kilka razy oberwał takową drzewną kończyną. Kilka razy zaklną więc siarczyście, sam przestraszywszy się własnego wybuchu. Nie wiedział skąd u niego takie słownictwo. Posłyszał wiele nieprzebrane przekleństw z ust ludzi, których napotykał w miastach, bądź mijanych wsiach. Parę razy przydarzyło się zakląć Duriomowi, gdy blondyn kurował się w jego chatce, a nawet Strzała… I ten parzystokopytny przyjaciel musiał czasami wyładować swe nerwy, nie robiąc przy tym krzywdy nikomu ani niczemu. Ten sposób wydawał się w takim wypadku najwłaściwszy.
Te jakże filozoficzne rozmyślania przerwało nagłe szarpnięcie ku dołowi. Sadiel cudem utrzymał się na prostych nogach. Natychmiast jednak stanął i rozejrzał się dookoła. Z paniką w oczach próbował wypatrzeć Durioma, który, dałby sobie uciąć rękę, szedł kilka kroków obok niego.
– Duriomie? – pisnął niepewnie. – Duriomie? Gdzie… gdzie jesteś?
Nagle usłyszał cichy gwizd, prawie że niedosłyszalny, gdyby ktoś nie miał skupionej uwagi. Opuścił głowę, próbując dostrzec źródło tego dźwięku. Zamiast niego zauważył rękę, która wyłoniła się jakby spod samej ziemi. Miał już krzyknąć, gdy usłyszał uspokajający głos przyjaciela:
– Ani mi się waż choćby pisnąć.
– Duriom?
– Nie… Nimfa leśna. Wchodź tutaj.
– Tutaj? Ale… gdzie ty jesteś? – młodzieniec jeszcze bardziej wyostrzył swój wzrok.
Tajemnicza ręka znów wystrzeliła z ciemności, chwytając Sadiela za kostkę u nogi i ciągnąc ją ku sobie. Młodzieniec upadł na twarz. Przez chwilę szorował ją po runie leśnym. Ostatecznie udało mu się podciągnąć pod siebie dłonie i, odpychając się nimi, bezproblemowo dostać się do jamy, której, jego zdaniem, nie powinno tam być.
– Dlaczego mnie tu ściągnąłeś? – oburzył się, robiąc kwaśną minę. Wątpił jednak, by znachor ją dostrzegł.
– Mam ci przypomnieć, że właśnie ścigany jesteś przez bandę wieśniaków, którzy zamierzają cię schwytać i oddać na pewną śmierć Sprzymierzeńcom?
– Dlatego właśnie powinniśmy uciekać… UCIEKAĆ, a nie siedzieć tutaj i czekać aż zgłoszą się po nas.
– Chcesz uciekać przez te gęstwiny? Nie wiem, jakie żelastwo oni ze sobą ciągną, ale jeśli choć kilkoro z nich chwyciło w swym szale za sierpy, czy też kosy, to mają nad nami dość pokaźną przewagę.
– No tak… Lepiej więc od razu się poddać i wpaść im w ramiona. Po co się będą biedacy wysilać, nie?
– Nie. Z resztą… Oni z pewnością myślą tak jak ty i dlatego dalej będą gnać w gęsty las, podczas gdy my tu grzecznie poczekamy. Gdy nasza pogoń wystarczająco się od nas oddali, wyruszymy ostrożnie w innym kierunku. Teraz, chociaż wiem, że może być to dla ciebie trudne, spróbuj być cicho. Z pewnością na razie nas nie słyszą, sami siebie nawzajem przekrzykując, ale… Strzeżonego przeznaczenie strzeże.
Sadiel wzruszył ramionami. Tupot stup chłopów dało się słyszeć stanowczo zbyt blisko, by próbować jeszcze uciec im sprzed nosa. Poza tym, jeśli jednak ich tu odnajdą, to może Duriom użyje jakiegoś czaru. Czasami mówiono, że niewielka jest różnica między magiem a znachorem. Różnicą tą miały być tereny badane przez obie grupy. Znachorzy zajmowali się wyłącznie człowiekiem i jego zdrowiem, natomiast magowie ingerowali też w świat natury. Obie profesje używały jednak do osiągnięcia swych celów zaklęć i tajemniczych mikstur.
A jeśli Duriom nie pomoże? Wtedy pozostały jeszcze możliwości samego Sadiela.
Męska populacja mieszkańców wsi zbliżała się z szybkością galopującego ogiera. No może… kulawego galopującego ogiera. Jednak jak na istoty ludzkie, prędkość ta była imponująca. Z pewnością skrzydeł dodawała im sama myśl o mieszkach pełnych srebrnych talarów. Podobno Sprzymierzeńcy nie szczędzili swojego skarbca, jeśli w grę wchodził nowy syriański nabytek.
Sadiel po omacku dotarł do tylniej ściany jamy. Samo pomieszczenie nie było zbyt wielkie, dlatego też, by nie zostać zauważonym, błękitnooki nieomal nie wtopił się w ziemię. Kątem oka zauważył niewyraźny kontur przyjaciela. Wyciągał on przed siebie głowę, by lepiej usłyszeć, kiedy ostatni z mężczyzn przebiegnie tuż nad ich głowami. Chłopiec chciał pójść w jego ślady. Postąpił kilka kroków do przodu, przez przypadek zahaczając stopą o torbę znachora. Miał wielkie szczęście, że małe fiolki znajdowały się w grubych, skórzanych woreczkach, zabezpieczających je przed uszkodzeniem podczas wędrówki, inaczej brzęk tłuczonego szkła zdradziłby ich kryjówkę. Hałas ograniczył się jedynie do szurnięcia torbą po piaszczystym podłożu. Błękitnooki miał już zamiar wydostać swoją nogę od źródła zamieszania, jednak ostatecznie się powstrzymał. Sadiel, podczas oswobodzenia kończyny z paska, mógł narobić wyłącznie jeszcze większego rabanu. Znajdował się w tym momencie w lekkim rozkroku. Pozycja nie najgorsza do utrzymania się w niej, a i chłopi nie będą przecież przebiegać nad nimi przez całą nieskończoność. Gdy myśl ta kołatała się po blond główce, kontury ostatniego mężczyzny pojawiły się przed wejściem do jaskini, by po chwili zniknąć gdzieś pomiędzy bujną roślinnością. Uciekinierzy jeszcze przez dłuższą chwilę nastawiali swych uszu, starając się przy tym minimalnie poruszać. Wciąż w powietrzu dało się słyszeć pokrzykiwania chłopów. Z czasem odgłosy te mieszały się z szumem drzew i świergotem przebudzonych ptaków.
– Przeszli? – przerwał ciszę Sadiel. Starał się wyszeptać te słowa na tyle głośno, by Duriom nie miał problemu z ich zrozumieniem.
– Chyba tak.  – Duriom również mówił półgłosem. Po chwili odchrząknął, zbierając się przy tym do kupy. – No cóż… Nie będziemy tu siedzieć do wieczora. Trzeba się szykować do dalszej drogi – rzekł spokojnym tonem.
– A podróż ta długa będzie i bardzo wyczerpująca – mruknął pod nosem chłopiec.
– Wyobraź sobie, że kiedyś nie było koni… a przynajmniej udomowionych. Ludzie przebywali z jednych królestw do drugich na własnych nogach i nie narzekali przy tym.
– A czasami udawało im się nawet umrzeć po drodze ze starości – prychnął.
– Patrząc na twój wiek, mogę cię pocieszyć, że tobie to nie grozi. Chyba, że i zrzędzenie do zgonu doprowadzić może. Jeśli tak, to zaczynam się o ciebie poważnie niepokoić – zakończył Duriom, podnosząc swoją torbę z podłogi. Zaczął powoli wychodzić z jamy. Tuż za nim kroczył Sadiel, a duma jego łkała i błagała o zemstę.

Promienie słońca wciąż próbowały się przebijać przez bardziej wyrośnięte krzaki, gdy dwójka podróżników przedzierała się przez kolejne metry leśnych chaszczy. Wciąż starali się wychwycić zmysłami ruch bądź dźwięk, których źródłami mogli być mieszkańcy wioski. Nie wiedzieli jak daleko odeszli od epicentrum niebezpieczeństwa. Cisza, która przerywana była jedynie odgłosami tworzonymi przez naturę, zaczęła powoli drażnić nerwy Sadiela. Choć miał u boku starszego od siebie, i być może bardziej doświadczonego niż on, Durioma, to jednak czuł się tak samo zagubiony. Dodatkowo jego sumienie wciąż kuła myśl, że zostawił Strzałę na pastwę losu. Choć znali się stosunkowo niedługo, to jednak połączyła ich gruba nić wielu przeżyć. To dzięki temu, czasami przemądrzałemu, wierzchowcowi chłopiec cało wyszedł ze wsi, gdzie omal jego serca nie przebił lśniący w blasku księżyca sztylet. To Strzała nie opuścił go, gdy był nieomal bliski śmierci z powodu trucizny ogarniającej jego ciało i pomógł mu przedostać się przez mur do miasta Rokundrii. I to dzięki temu rumakowi nie utopił się w odmętach lodowatej jeszcze rzeki. W dodatku cały czas podnosił go na duchu, gdy Sadiel poważnie zaczynał zastanawiać się nad jakimkolwiek sensem tej całej podróży. I nawet te wszelkie niesnaski, które pojawiały się często między nimi, w tym momencie wyglądały tak blado i banalnie.
– Gdzie teraz zmierzać będziemy? – westchnął, starając się powrócić do rzeczywistości.
– W tym momencie najważniejsze jest to, abyśmy wystarczająco oddalili się od tego miejsca.
– No a potem?
Duriom zatrzymał się, chwytając dłonią gałąź, która zagradzała mu dalszą podróż.
– Może do Malencji. – Spojrzał w stronę nieba, jakby tam miał znaleźć poparcie tej decyzji.
– Malencja? Nic mi ta nazwa nie mówi.
– Malencja jest najstarszym miastem w obrębie kilku najbliższych królestw. Stare księgi mówią, że to tam znajdowała się jedna z pierwszych ludzkich wiosek, która podczas kolejnych wieków rozrastała się, by ostatecznie jako pierwsza przyjąć miano miasta Malencji. Sama nazwa pochodzi podobno od pierwszego władcy tego grodu, którym bym Malencjusz Wielki.
– Malencjusz Wielki… – Na twarzy Sadiela pojawił się nikły uśmiech. – Czyli tak ogólnie rzecz ujmując, to średni władca z niego był.
Znachor spojrzał na niego przez ramię, unosząc wymownie brwi.
– Oh… – prychnął chłopiec. – Masz dziwne poczucie humoru.
– To tam przez wieki znajdował się pałac władców naszego królestwa - Duriom ciągnął dalej. - Wiele wrogich chord napadało na to wielkie a zarazem zamożne miasto. Na szczęście tamtejsze armie były dobrze wyszkolone, uzbrojone i, przede wszystkim, bardzo dzielne. Każdy rycerz, wstępując w tak szanowane szeregi obrońców naszych praprzodków, obiecywał bronić miasta i swego władcy do ostatniej kropli krwi. Zawsze dotrzymywali tej świętej obietnicy. Początkowo mieszkańcy odpierali bez problemu kolejne ataki. Niestety z czasem ich natężenie było tak wielkie, że nim udało się choć w połowie odrobić straty i naprawić mury obronne, kolejne wojska wyłaniały się już znad horyzontu. Ostatecznie zaczęto budować w tajemnicy pałac w Korwincji, gdzie od dnia przeprowadzenia się władcy Muriona, aż do dziś znajduje się siedziba kolejnych królów naszego mocarstwa.
– Piękna historia, – błękitnooki próbował udawać zainteresowanie wywodem przyjaciela - ale co to wszystko ma wspólnego ze mną i tą całą moją misją?
– W Malencji była jedna z największych bibliotek na tym kontynencie. Nie wiem czy nadal tam jest, czy może została obrócona w zgliszcza, tak jak dawny pałac władców. Jeśli jednak przetrwała ona wszelkie najazdy i upływ czasu, to… Może tam znajduje się Błękitna Księga, o której powiedział ci mój brat.
– A daleko jest to miasto? Nie chcę nic mówić, ale nie mamy koni, a ja chcę, aby to wszystko skończyło się, nim moje włosy zsiwieją.
– Nie wiem, jak daleko ono jest. Widziałem w swoim życiu kilka map przedstawiających drogę do Malencje, lecz na każdej z nich jej umiejscowienie znajdowało się zupełnie gdzie indziej.
– Jak to, gdzie indziej? To miasto się przemieszcza, czy kartografowie coś nie postarali się mapy rysując?
– Zważ, że od czasu, gdy pierwsze mapy powstawały, zmienił się cały świat. Odkrywcy nowe tereny odnaleźli, ich sposoby przemieszczania też zmieniają się z każdym kolejnym wiekiem. Inaczej odległości się mierzy, inaczej zaznacza je na kartach papieru… Nawet między współczesnymi kartografami rzeczy mają się różnie. Mapy nie są jakimiś zwykłymi, malowanymi portretami, których stery można stworzyć za jednym zamachem.
– No dobrze… Ale chyba są jakieś podobieństwa między tymi mapami. Aż tak nie mogą się od siebie różnić.
– Aż tak się nie różnią – odpowiedział Duriom, a w jego głosie dało się słyszeć nutkę rozdrażnienia.
– Więc… Że mniej więcej wiesz dokąd mamy się udać, tak?
– Tak. Mamy się udać do Malencji.
– Ale gdzie jest ta Malencja?! - zaczął niecierpliwić się młodzieniec.
– Nie wiem.
– Jak to, nie wiesz? Przecież mówiłeś, że…
– Że co ja mówiłem? Powiedziałem jedynie, że może powinniśmy udać się do Malencji. I nadal tak uważam. Nie wspominałem nawet o tym, że wiem jak tam dotrzeć. Co prawda posiadam mapy w swojej chacie, nawet kilka ze sobą zabrałem w tą podróż, ale wszystko to zostało razem z Iskrą we wiosce.
– Więc skąd mamy wiedzieć, w którą stronę się udać?
– Najlepiej zrobimy, jak dojdziemy do jakiegoś miasta. Tam popytamy się o mapy. Nie tylko zresztą o nie… Musimy też zaopatrzyć się odpowiednio. – Mężczyzna zatrzymał się, zsuwając z ramienia swoją torbę. Otworzył ją i zaczął grzebać w niej ręką. Po chwili wyciągnął ze środka mały, skórzany mieszek. Kilka razy podrzucił nim do góry. W powietrzu rozległ się metaliczny brzęk. – Nie za wiele tego mam. Druga część została przy moim wierzchowcu. Mam nadzieję, że talary które znajdą ci wieśniacy, zostaną przeznaczone na budowę płotu przy rzece. Przynajmniej taki z tego pożytek będzie. – Schował zawiniątko powrotem do torby, którą po chwili przewiesił przez głowę i lewe ramię. Ruszył dalej przez siebie, rękoma rozgarniając trawę, która z każdym krokiem stawała się coraz wyższa. Tuż za nim ruszył Sadiel. – Zawsze mogę zarobić trochę pieniędzy lecząc ludzi. Pewnie moi przyjaciele po fachu nie będą z tego powodu zachwyceni. No ale cóż… Zdrowej konkurencji nigdy za wiele. Odkąd Mistrz naszej Gildii zniósł ramy, w jakich mieścić się powinna zapłata za nasze usługi, niektórzy za zwykłe zioła żądają całych fortun. Ludzie, którym umierają najbliżsi, nie targują się. Wolą przymierać z głodu przez kilka miesięcy, niż podróżować potem na groby ukochanych osób.
– A ty taki nie jesteś? – Sadiel uśmiechnął się półgębkiem.
– Nie… Jakoś nie bawi mnie wyzyskiwanie niewinnych ludzi. Ja to nawet był mógł i za darmo leczyć, ale za coś jednak żyć trzeba. A i niektóre zioła, których w naszym rejonie nie spotkasz, trzeba z daleka sprowadzać. To też kosztuje.
– Chyba mało znachorów takich na świecie.
– Mało, mało… Większość z głodu poumierała. – Duriom wyprostował się i westchnął głęboko. – Bo nawet w swej dobroci i bezinteresowności umiar znać trzeba.

poniedziałek, 5 marca 2012

Początek końca, cz. XXVII

Sadielowi zdawało się przez chwilę, że ściany zbliżają się ku sobie. Nic takiego nie widział, nic takiego nie czuł na swym ciele, ale mógłby przysiąc, że tunel staje się coraz ciaśniejszy. A i powietrza było jakby coraz mniej. Zaczął oddychać szybciej i głębiej. Zrobiło mu się nie dobrze. Zaczął się pocić. Co i rusz rozkładał w bok ręce, by upewnić się, że wszystko jest w porządku, a ściany ziemi nadal sterczą na swym miejscu. Zamknął oczy. Nic to nie pomogło. I bez tego zabiegu w koło panowała nieprzenikniona ciemność. Słyszał tupot stóp Durioma, lecz odgłos ten jakby oddalał się, by za chwilę się do chłopca zbliżyć. Do tego wszystkiego dołączył się pulsujący ból głowy.
„Kilkaset metrów? - mruknął w myślach. - Jak długo może ciągnąć się te nędzne kilkaset metrów!”.
– Wszystko w porządku? - zachrypnięty głos Durioma był niczym balsam na jego uszy.
– Nie… Znaczy się… Tak… Wszystko w porządku. – Chłopiec starał się, by nie okazać paniki która wciąż oplatała całe jego ciało. Znachor z pewnością zatrzymałby się i zaczął dopytywać, co takiego się dzieje, a on nie ma zamiaru przebywać w tym piekielnym tunelu choćby sekundy dłużej niż było to konieczne.
– Przecież słyszę, że coś ci jest.
– Naprawdę nie… Po prostu jest tu jakoś tak… duszno.
– Nie nazwałbym tak tego, ale… Rzeczywiście nie pachnie tu fiołkami. Już za chwilę powinniśmy dojść do końca.
Niestety wyjścia, jak na złość, widać nie było.
„Zginę tu… Zaduszę się, ściany mnie zmiażdżą… Nie wiem co się ze mną stanie, ale tu zginę!”
Myśli te jeszcze bardziej go zgnębiły. W tym momencie przestało mu się wydawać, że cały tunel się zmniejsza… Teraz był tego pewien! Zatrzymał się nagle. Nie mógł się ruszyć. Nie wiedział, czy jego oczy nadal są otwarte, czy ze strachu same się zamknęły. Chciał coś powiedzieć, lecz suchość w gardle mu to uniemożliwiła.
– Sadielu… Idziesz, czy nie… - Głos Durioma zdawał się być już jedynie echem.
– Nie… nie… nie odchodź… - jęknął cicho chłopiec, wszelkimi siłami starając się ruszyć do przodu.
– Informuję cię, że chłopi pewnie już zrozumieli, jakim to cudem udało nam się umknąć przed ich łapami. Z pewnością biegną już w stronę bramy, więc jeśli chcesz abyśmy uszli stąd cało, to się z łaski swojej pospiesz.
– Nie… nie mogę…
– Co tam mruczysz?
– Nie mogę! - krzyknął Sadiel, sam przestraszywszy się swego wybuchu.
– Czego nie możesz?
– Nie mogę się ruszyć! - Przestał już ukrywać swoje przerażenie. Najgorsze było jednak to, że nie wiedział, czemu tak się czuje. Bał się zagrożenia, jakie czekało go z rąk mieszkańców wsi, ale… Wystarczyło tylko wyjść z tego tunelu i postarać się jak najszybciej opuścić najbliższe tereny. Zresztą był przy nim Duriom. A jednak… jednak te ściany…
– Te ściany… - powtórzył na głos. – One się ruszają…
Nagle poczuł dłoń na swym ramieniu. Odetchnął głęboko, starając się opanować.
– Masz klaustrofobie?
– Że co?
- Klaustrofobie… Strach przed przebywaniem w ciasnych pomieszczeniach.
- Że ja niby… Nie… Przecież ja nigdy nie bałem się żadnych pomieszczeń. Nie można się bać żadnych pomieszczeń. Jak można się ich bać?! – warknął. Jednak gdy znów machnął rękoma w bok, dotykając ścian tunelu, poczuł, że zbliżają się one do niego. Zakwilił cicho.
– Spróbuj nie skupiać się na tunelu. Myśl o czymś innym, najlepiej o czymś miłym. – Mężczyzna złapał go za dłoń i zaczął powoli ciągnąć za sobą. – Wyjście nie powinno być już daleko.
– Kilka ładnych kilometrów temu też tak mówiłeś.
– Kilka ładnych kilometrów temu? – zaśmiał się znachor. – To przez ten strach. Naprawdę nie jesteśmy tutaj aż tak długo.
Reszta drogi dłużyła się chłopcu niepomiernie. Wciąż się pocił, wciąż czuł suchość w gardle i z coraz większym trudem oddychał. Próbował czynić tak, jak mówił Duriom. Zaczął myśleć o swoim Mistrzu, o Strzale, o tych kilku dniach, gdy w czwórkę dążyli do miasta, od którego zaczął się ten cały koszmar. Niestety… Szybko przeszedł od tych miłych chwil, do momentu gdy znalazł martwego Mistrza, potem do nocy w wiosce, do okresu, gdy Duriom próbował przywrócić go do żywych… A na końcu ten wczorajszy dzień i dzisiejszy poranek. Dopiero w tym momencie uzmysłowił sobie, jak niewiele naprawdę szczęśliwych chwil przeżył w przeciągu ostatnich kilkudziesięciu dni. Wciąż świat rzucał mu kłody pod nogi. Wciąż tylko kryć się, maszerować, kryć się i maszerować. A najgorsze było to, że nie widać było sensu tego całego podróżowania. Ale teraz ma Durioma. Teraz wszystko będzie iść w dobrym kierunku. Teraz trzeba jedynie dojść do końca tego cholernego tunelu.
Usłyszał nagle ciche łupnięcie, zakończone siarczystym przekleństwem wydobywającym się z ust mężczyzny.
– Co się stało? – niepewnie spytał Sadiel. Bał się, że usłyszy od przyjaciela, że jego najgorsze przypuszczenia się sprawdzają i ściany właśnie miażdżą mężczyznę.
– Chyba natrafiłem na koniec naszej wędrówki w tej piekielnej ciemności. Teraz musimy się przebić na wierzch. A raczej ja muszę, bo ty mi tu jeszcze zemdlejesz, jeśli zaczniesz się siłować.
Blondyn westchnął z ulgą. Jego mięśnie wciąż trwały w napięciu. Bał się, że jeśli czym prędzej nie spojrzy na błękit nieba, rzeczywiście odłączy się od rzeczywistości.
Duriom kilka razy naparł swym ciałem na deski. Dało się słyszeć ciche trzeszczenie pękających drewnianych blatów. Za każdym razem stawały się one głośniejsze i wyraźniejsze.
– Z pewnością we dwóch… mężczyzn rozwalone to by… zostało w kilka sekund… Lecz niestety jestem… tylko ja… – komentował znachor pomiędzy kolejnymi uderzeniami. – Ale będę miał jutro… siniaki… Dobrze przynajmniej, że… mam ze sobą swoją… torbę…
– A może tak trochę ciszej z tym wyważaniem, bo nas jeszcze chłopi dosłyszą.
– No tak… Jak chcesz to sobie możesz zacząć w to palcami pukać. – prychnął mężczyzna, robiąc sobie krótki odpoczynek. – Cisza gwarantowana, ale radziłbym ci się przyzwyczaić do ogarniającej nas ciemności, bo wątpię byśmy się kiedykolwiek stąd wydostali. A nie… Przecież zawsze mogą nas tu odwiedzić nasi przyjaciele ze wsi. I tak się dziwię, że jeszcze tu nie zajrzeli. A teraz cię przepraszam, ale muszę wybić nam przejście na świeże powietrze.
I na tym rozmowa się zakończyła. Znów dało się słyszeć rytmiczne uderzanie w deski, przeplatane z trzaskami.
Sadiel, nie mogąc w żaden sposób pomóc swemu przyjacielowi, przykucnął, starając się przynajmniej nie sprawiać mu żadnego kłopotu. Przez chwilę próbował nawet swymi siłami usunąć drewnianą przeszkodę, jednak nic nadzwyczajnego się nie działo. Znów pożałował, że nie potrafi jeszcze panować nad swymi mocami.
W końcu jednak deski zaczęły się poddawać. Przez pierwsze szczeliny wpadało do wewnątrz świeże powietrze. Obydwoje odetchnęli pełnymi piersiami. Wyjście stało się kwestią zaledwie kilku chwil. Ta myśl dodała zapewne animuszu Duriomowi, gdyż zaczął na zaporę napierać swym ciałem z jeszcze większą siłą. Kolejne części spróchniałych płyt opadały na ziemię. Młodzieniec, widząc to, poczuł się jak nowo narodzony. W niepamięć odeszła duszność, ból głowy, pocenie się i to nieznośnie wrażenie ruszających się ścian. Zerwał się z kucki, zaczynając pomagać Duriomowi.
Gdy wyszli na zewnątrz, Sadiel nieomal wrzasnął ze strachu. Tuż przed nim stała postać odziana w długi, szaro-brązowy płaszcz, trzymający się kupy jedynie dzięki dziesiątkom mniejszych i większych łat. Na głowę zarzucony miała kaptur, zakrywający całkowicie twarz. Stała wyprostowana, jakby czekając na kolejny krok uciekinierów, bojąc się jednak ich przepłoszyć swym ruchem. Wyciągnięte w bok ręce dawały im jasno do zrozumienia, że osoba ta jest gotowa w każdej chwili zagrodzić im dalszą drogę.
– Przestań się wydurniać. Stracha na ptaki nigdy nie widziałeś? – westchnął znachor.
Chłopiec przyjrzał się postaci z większą uwagą. Rzeczywiście tu i ówdzie, spod płaszcza wystawały źdźbła słomy, a w miejscach gdzie normalny człowiek ma stopy i dłonie, znajdowały się jedynie cienkie patyki.
– To wszystko przez ten tunel. Jestem wciąż rozkojarzony.
– To się teraz skup. Musimy czym prędzej przebiec przez te pola. – Tu Duriom wskazał dłonią na rozległe role, jakie znajdowały się tuż przed nimi. – Na oko to jakieś pięćset stóp po grząskim gruncie. A czasu coraz mniej. – Jakby na potwierdzenie tych słów, gdzieś z tyłu rozległy się krzyki rozwścieczonych chłopów. – Ariana i tak długo ich przetrzymała. No to… - klepnął młodzieńca w plecy. – Jak to mówią: kto pierwszy ten lepszy. – Ruszył przed siebie.
Sadiel jeszcze nigdy nie widział, by ktoś tak szybko się poruszał. Przez chwilę pomyślał, że w między czasie jego przyjaciel napił się jakiegoś eliksiru dodającego szybkości. Ostatecznie uśmiechnął się do siebie na samą tą myśl i również rozpoczął swój bieg.
Z trudem dogonił swego towarzysza i to tylko dzięki temu, że ten dał się dogonić. Gdy dążyli do przodu ramię w ramię, Duriom dopingował błękitnookiego, nie wykazując przy tym żadnej zadyszki. Chłopiec natomiast chciał kilka razy rzec coś do towarzysza, jednak nie mógł złapać oddechu. Ostatecznie machnął dłonią, skupiając się całkowicie na biegu, tym bardziej, że chłopi powoli wynurzali się zza wioskowego ogrodzenia. Kilka razy dało się nawet rozpoznać wrzaski jednego z mężczyzn, który nieugięcie powtarzał dwa słowa: „Tam są!”, jakby pozostali jego towarzysze nie byli wstanie rozpoznać dwóch sylwetek hasających po polu. Pierwszy raz w swym życiu Sadiel wcale nie cieszył się z wychylającego się zza horyzontu słońca. W mroku mieli większe szanse na powodzenie ucieczki.