Na
szczęście las, do którego dotarli, nieomal wypluwając przy tym swoje płuca,
okazał się być dość nieposkromioną przez rękę człowieka, chaszczą. Choć może nie do końca „na szczęście”, gdyż
to, co mogło być przeszkodą dla pościgu, mogło być zarazem wielkim utrudnieniem
dla samych uciekinierów. W takiej gęstwinie nie trudno było zahaczyć stopą o
wystający z ziemi konar, kamień, bądź też zaplątać się w jakichś krzakach. A
gdy dołączy się do tego długi, ciemnozielony płaszcz, tego typu przeszkody
zaczynają być nieomal nie do przebycia. I lepiej nie wspominać nic o
nieprzeniknionym mroku, którego nie mogły rozproszyć pierwsze, słabe jeszcze,
promienie słońca. Z pewnością wieśniakom taki stan rzeczy odpowiadał. Leśna
„ściana” dawała duże szanse na to, że z tej akurat strony nie nadejdą
uzbrojone, bandyckie oddziały. Z przeciwnej strony ochraniała ich rzeka.
Mieszkańcy akurat tej wsi, dobrze wiedzieli jak ułatwić sobie życie… a
przynajmniej w tym kontekście.
Sadiel
z wielką zaciekłością przedzierał się przez kolejne krzaki i gałęzie niższych
drzew. Kilka razy oberwał takową drzewną kończyną. Kilka razy zaklną więc
siarczyście, sam przestraszywszy się własnego wybuchu. Nie wiedział skąd u
niego takie słownictwo. Posłyszał wiele nieprzebrane przekleństw z ust ludzi,
których napotykał w miastach, bądź mijanych wsiach. Parę razy przydarzyło się
zakląć Duriomowi, gdy blondyn kurował się w jego chatce, a nawet Strzała… I ten
parzystokopytny przyjaciel musiał czasami wyładować swe nerwy, nie robiąc przy
tym krzywdy nikomu ani niczemu. Ten sposób wydawał się w takim wypadku
najwłaściwszy.
Te
jakże filozoficzne rozmyślania przerwało nagłe szarpnięcie ku dołowi. Sadiel
cudem utrzymał się na prostych nogach. Natychmiast jednak stanął i rozejrzał
się dookoła. Z paniką w oczach próbował wypatrzeć Durioma, który, dałby sobie
uciąć rękę, szedł kilka kroków obok niego.
–
Duriomie? – pisnął niepewnie. – Duriomie? Gdzie… gdzie jesteś?
Nagle
usłyszał cichy gwizd, prawie że niedosłyszalny, gdyby ktoś nie miał skupionej
uwagi. Opuścił głowę, próbując dostrzec źródło tego dźwięku. Zamiast niego
zauważył rękę, która wyłoniła się jakby spod samej ziemi. Miał już krzyknąć,
gdy usłyszał uspokajający głos przyjaciela:
–
Ani mi się waż choćby pisnąć.
–
Duriom?
–
Nie… Nimfa leśna. Wchodź tutaj.
–
Tutaj? Ale… gdzie ty jesteś? – młodzieniec jeszcze bardziej wyostrzył swój
wzrok.
Tajemnicza
ręka znów wystrzeliła z ciemności, chwytając Sadiela za kostkę u nogi i ciągnąc
ją ku sobie. Młodzieniec upadł na twarz. Przez chwilę szorował ją po runie
leśnym. Ostatecznie udało mu się podciągnąć pod siebie dłonie i, odpychając się
nimi, bezproblemowo dostać się do jamy, której, jego zdaniem, nie powinno tam
być.
–
Dlaczego mnie tu ściągnąłeś? – oburzył się, robiąc kwaśną minę. Wątpił jednak,
by znachor ją dostrzegł.
–
Mam ci przypomnieć, że właśnie ścigany jesteś przez bandę wieśniaków, którzy zamierzają
cię schwytać i oddać na pewną śmierć Sprzymierzeńcom?
–
Dlatego właśnie powinniśmy uciekać… UCIEKAĆ, a nie siedzieć tutaj i czekać aż
zgłoszą się po nas.
–
Chcesz uciekać przez te gęstwiny? Nie wiem, jakie żelastwo oni ze sobą ciągną,
ale jeśli choć kilkoro z nich chwyciło w swym szale za sierpy, czy też kosy, to
mają nad nami dość pokaźną przewagę.
–
No tak… Lepiej więc od razu się poddać i wpaść im w ramiona. Po co się będą
biedacy wysilać, nie?
–
Nie. Z resztą… Oni z pewnością myślą tak jak ty i dlatego dalej będą gnać w
gęsty las, podczas gdy my tu grzecznie poczekamy. Gdy nasza pogoń wystarczająco
się od nas oddali, wyruszymy ostrożnie w innym kierunku. Teraz, chociaż wiem,
że może być to dla ciebie trudne, spróbuj być cicho. Z pewnością na razie nas
nie słyszą, sami siebie nawzajem przekrzykując, ale… Strzeżonego przeznaczenie
strzeże.
Sadiel
wzruszył ramionami. Tupot stup chłopów dało się słyszeć stanowczo zbyt blisko,
by próbować jeszcze uciec im sprzed nosa. Poza tym, jeśli jednak ich tu odnajdą,
to może Duriom użyje jakiegoś czaru. Czasami mówiono, że niewielka jest różnica
między magiem a znachorem. Różnicą tą miały być tereny badane przez obie grupy.
Znachorzy zajmowali się wyłącznie człowiekiem i jego zdrowiem, natomiast
magowie ingerowali też w świat natury. Obie profesje używały jednak do
osiągnięcia swych celów zaklęć i tajemniczych mikstur.
A
jeśli Duriom nie pomoże? Wtedy pozostały jeszcze możliwości samego Sadiela.
Męska
populacja mieszkańców wsi zbliżała się z szybkością galopującego ogiera. No
może… kulawego galopującego ogiera. Jednak jak na istoty ludzkie, prędkość ta
była imponująca. Z pewnością skrzydeł dodawała im sama myśl o mieszkach pełnych
srebrnych talarów. Podobno Sprzymierzeńcy nie szczędzili swojego skarbca, jeśli
w grę wchodził nowy syriański nabytek.
Sadiel
po omacku dotarł do tylniej ściany jamy. Samo pomieszczenie nie było zbyt
wielkie, dlatego też, by nie zostać zauważonym, błękitnooki nieomal nie wtopił
się w ziemię. Kątem oka zauważył niewyraźny kontur przyjaciela. Wyciągał on
przed siebie głowę, by lepiej usłyszeć, kiedy ostatni z mężczyzn przebiegnie
tuż nad ich głowami. Chłopiec chciał pójść w jego ślady. Postąpił kilka kroków
do przodu, przez przypadek zahaczając stopą o torbę znachora. Miał wielkie
szczęście, że małe fiolki znajdowały się w grubych, skórzanych woreczkach,
zabezpieczających je przed uszkodzeniem podczas wędrówki, inaczej brzęk
tłuczonego szkła zdradziłby ich kryjówkę. Hałas ograniczył się jedynie do
szurnięcia torbą po piaszczystym podłożu. Błękitnooki miał już zamiar wydostać
swoją nogę od źródła zamieszania, jednak ostatecznie się powstrzymał. Sadiel,
podczas oswobodzenia kończyny z paska, mógł narobić wyłącznie jeszcze większego
rabanu. Znajdował się w tym momencie w lekkim rozkroku. Pozycja nie najgorsza
do utrzymania się w niej, a i chłopi nie będą przecież przebiegać nad nimi
przez całą nieskończoność. Gdy myśl ta kołatała się po blond główce, kontury
ostatniego mężczyzny pojawiły się przed wejściem do jaskini, by po chwili
zniknąć gdzieś pomiędzy bujną roślinnością. Uciekinierzy jeszcze przez dłuższą
chwilę nastawiali swych uszu, starając się przy tym minimalnie poruszać. Wciąż
w powietrzu dało się słyszeć pokrzykiwania chłopów. Z czasem odgłosy te
mieszały się z szumem drzew i świergotem przebudzonych ptaków.
–
Przeszli? – przerwał ciszę Sadiel. Starał się wyszeptać te słowa na tyle
głośno, by Duriom nie miał problemu z ich zrozumieniem.
–
Chyba tak. – Duriom również mówił
półgłosem. Po chwili odchrząknął, zbierając się przy tym do kupy. – No cóż… Nie
będziemy tu siedzieć do wieczora. Trzeba się szykować do dalszej drogi – rzekł
spokojnym tonem.
–
A podróż ta długa będzie i bardzo wyczerpująca – mruknął pod nosem chłopiec.
–
Wyobraź sobie, że kiedyś nie było koni… a przynajmniej udomowionych. Ludzie
przebywali z jednych królestw do drugich na własnych nogach i nie narzekali
przy tym.
–
A czasami udawało im się nawet umrzeć po drodze ze starości – prychnął.
–
Patrząc na twój wiek, mogę cię pocieszyć, że tobie to nie grozi. Chyba, że i
zrzędzenie do zgonu doprowadzić może. Jeśli tak, to zaczynam się o ciebie
poważnie niepokoić – zakończył Duriom, podnosząc swoją torbę z podłogi. Zaczął
powoli wychodzić z jamy. Tuż za nim kroczył Sadiel, a duma jego łkała i błagała
o zemstę.
Promienie
słońca wciąż próbowały się przebijać przez bardziej wyrośnięte krzaki, gdy
dwójka podróżników przedzierała się przez kolejne metry leśnych chaszczy. Wciąż
starali się wychwycić zmysłami ruch bądź dźwięk, których źródłami mogli być
mieszkańcy wioski. Nie wiedzieli jak daleko odeszli od epicentrum
niebezpieczeństwa. Cisza, która przerywana była jedynie odgłosami tworzonymi
przez naturę, zaczęła powoli drażnić nerwy Sadiela. Choć miał u boku starszego
od siebie, i być może bardziej doświadczonego niż on, Durioma, to jednak czuł
się tak samo zagubiony. Dodatkowo jego sumienie wciąż kuła myśl, że zostawił
Strzałę na pastwę losu. Choć znali się stosunkowo niedługo, to jednak połączyła
ich gruba nić wielu przeżyć. To dzięki temu, czasami przemądrzałemu,
wierzchowcowi chłopiec cało wyszedł ze wsi, gdzie omal jego serca nie przebił
lśniący w blasku księżyca sztylet. To Strzała nie opuścił go, gdy był nieomal
bliski śmierci z powodu trucizny ogarniającej jego ciało i pomógł mu przedostać
się przez mur do miasta Rokundrii. I to dzięki temu rumakowi nie utopił się w
odmętach lodowatej jeszcze rzeki. W dodatku cały czas podnosił go na duchu, gdy
Sadiel poważnie zaczynał zastanawiać się nad jakimkolwiek sensem tej całej
podróży. I nawet te wszelkie niesnaski, które pojawiały się często między nimi,
w tym momencie wyglądały tak blado i banalnie.
–
Gdzie teraz zmierzać będziemy? – westchnął, starając się powrócić do
rzeczywistości.
–
W tym momencie najważniejsze jest to, abyśmy wystarczająco oddalili się od tego
miejsca.
–
No a potem?
Duriom
zatrzymał się, chwytając dłonią gałąź, która zagradzała mu dalszą podróż.
–
Może do Malencji. – Spojrzał w stronę nieba, jakby tam miał znaleźć poparcie
tej decyzji.
–
Malencja? Nic mi ta nazwa nie mówi.
–
Malencja jest najstarszym miastem w obrębie kilku najbliższych królestw. Stare
księgi mówią, że to tam znajdowała się jedna z pierwszych ludzkich wiosek,
która podczas kolejnych wieków rozrastała się, by ostatecznie jako pierwsza
przyjąć miano miasta Malencji. Sama nazwa pochodzi podobno od pierwszego władcy
tego grodu, którym bym Malencjusz Wielki.
–
Malencjusz Wielki… – Na twarzy Sadiela pojawił się nikły uśmiech. – Czyli tak
ogólnie rzecz ujmując, to średni władca z niego był.
Znachor
spojrzał na niego przez ramię, unosząc wymownie brwi.
–
Oh… – prychnął chłopiec. – Masz dziwne poczucie humoru.
–
To tam przez wieki znajdował się pałac władców naszego królestwa - Duriom
ciągnął dalej. - Wiele wrogich chord napadało na to wielkie a zarazem zamożne
miasto. Na szczęście tamtejsze armie były dobrze wyszkolone, uzbrojone i,
przede wszystkim, bardzo dzielne. Każdy rycerz, wstępując w tak szanowane
szeregi obrońców naszych praprzodków, obiecywał bronić miasta i swego władcy do
ostatniej kropli krwi. Zawsze dotrzymywali tej świętej obietnicy. Początkowo
mieszkańcy odpierali bez problemu kolejne ataki. Niestety z czasem ich
natężenie było tak wielkie, że nim udało się choć w połowie odrobić straty i
naprawić mury obronne, kolejne wojska wyłaniały się już znad horyzontu.
Ostatecznie zaczęto budować w tajemnicy pałac w Korwincji, gdzie od dnia
przeprowadzenia się władcy Muriona, aż do dziś znajduje się siedziba kolejnych
królów naszego mocarstwa.
–
Piękna historia, – błękitnooki próbował udawać zainteresowanie wywodem
przyjaciela - ale co to wszystko ma wspólnego ze mną i tą całą moją misją?
–
W Malencji była jedna z największych bibliotek na tym kontynencie. Nie wiem czy
nadal tam jest, czy może została obrócona w zgliszcza, tak jak dawny pałac
władców. Jeśli jednak przetrwała ona wszelkie najazdy i upływ czasu, to… Może
tam znajduje się Błękitna Księga, o której powiedział ci mój brat.
–
A daleko jest to miasto? Nie chcę nic mówić, ale nie mamy koni, a ja chcę, aby
to wszystko skończyło się, nim moje włosy zsiwieją.
–
Nie wiem, jak daleko ono jest. Widziałem w swoim życiu kilka map
przedstawiających drogę do Malencje, lecz na każdej z nich jej umiejscowienie
znajdowało się zupełnie gdzie indziej.
–
Jak to, gdzie indziej? To miasto się przemieszcza, czy kartografowie coś nie
postarali się mapy rysując?
–
Zważ, że od czasu, gdy pierwsze mapy powstawały, zmienił się cały świat.
Odkrywcy nowe tereny odnaleźli, ich sposoby przemieszczania też zmieniają się z
każdym kolejnym wiekiem. Inaczej odległości się mierzy, inaczej zaznacza je na
kartach papieru… Nawet między współczesnymi kartografami rzeczy mają się
różnie. Mapy nie są jakimiś zwykłymi, malowanymi portretami, których stery
można stworzyć za jednym zamachem.
–
No dobrze… Ale chyba są jakieś podobieństwa między tymi mapami. Aż tak nie mogą
się od siebie różnić.
–
Aż tak się nie różnią – odpowiedział Duriom, a w jego głosie dało się słyszeć
nutkę rozdrażnienia.
–
Więc… Że mniej więcej wiesz dokąd mamy się udać, tak?
–
Tak. Mamy się udać do Malencji.
–
Ale gdzie jest ta Malencja?! - zaczął niecierpliwić się młodzieniec.
–
Nie wiem.
–
Jak to, nie wiesz? Przecież mówiłeś, że…
–
Że co ja mówiłem? Powiedziałem jedynie, że może powinniśmy udać się do
Malencji. I nadal tak uważam. Nie wspominałem nawet o tym, że wiem jak tam
dotrzeć. Co prawda posiadam mapy w swojej chacie, nawet kilka ze sobą zabrałem
w tą podróż, ale wszystko to zostało razem z Iskrą we wiosce.
–
Więc skąd mamy wiedzieć, w którą stronę się udać?
–
Najlepiej zrobimy, jak dojdziemy do jakiegoś miasta. Tam popytamy się o mapy.
Nie tylko zresztą o nie… Musimy też zaopatrzyć się odpowiednio. – Mężczyzna
zatrzymał się, zsuwając z ramienia swoją torbę. Otworzył ją i zaczął grzebać w
niej ręką. Po chwili wyciągnął ze środka mały, skórzany mieszek. Kilka razy
podrzucił nim do góry. W powietrzu rozległ się metaliczny brzęk. – Nie za wiele
tego mam. Druga część została przy moim wierzchowcu. Mam nadzieję, że talary
które znajdą ci wieśniacy, zostaną przeznaczone na budowę płotu przy rzece.
Przynajmniej taki z tego pożytek będzie. – Schował zawiniątko powrotem do
torby, którą po chwili przewiesił przez głowę i lewe ramię. Ruszył dalej przez
siebie, rękoma rozgarniając trawę, która z każdym krokiem stawała się coraz
wyższa. Tuż za nim ruszył Sadiel. – Zawsze mogę zarobić trochę pieniędzy lecząc
ludzi. Pewnie moi przyjaciele po fachu nie będą z tego powodu zachwyceni. No
ale cóż… Zdrowej konkurencji nigdy za wiele. Odkąd Mistrz naszej Gildii zniósł
ramy, w jakich mieścić się powinna zapłata za nasze usługi, niektórzy za zwykłe
zioła żądają całych fortun. Ludzie, którym umierają najbliżsi, nie targują się.
Wolą przymierać z głodu przez kilka miesięcy, niż podróżować potem na groby
ukochanych osób.
–
A ty taki nie jesteś? – Sadiel uśmiechnął się półgębkiem.
–
Nie… Jakoś nie bawi mnie wyzyskiwanie niewinnych ludzi. Ja to nawet był mógł i
za darmo leczyć, ale za coś jednak żyć trzeba. A i niektóre zioła, których w
naszym rejonie nie spotkasz, trzeba z daleka sprowadzać. To też kosztuje.
–
Chyba mało znachorów takich na świecie.
–
Mało, mało… Większość z głodu poumierała. – Duriom wyprostował się i westchnął
głęboko. – Bo nawet w swej dobroci i bezinteresowności umiar znać trzeba.