wtorek, 23 sierpnia 2011

Początek końca, cz. X


Maszerowali tak wzdłuż wysokiego, kamiennego ogrodzenia, gdy słońce zagórowało na nieboskłonie. Powoli zaczęli mieć wątpliwości, czy aby teoria Sadiela nie była spudłowana. Nigdzie nie było żądnych ukrytych podkopów pod murem, ani przylegających do niego krzaków, w których chować się mogła tak upragnione tajemne przejścia.
„Może jednak się poddamy?”
- Nie! Po raz setny powtarzam ci: nie!
„Oh… Tylko zaproponowałem.”
- Powoli… - Chłopiec otarł twarz dłońmi. – Spróbujmy jeszcze raz porozmawiać ze strażnikami.
„Wierzysz, że tym razem cię wpuszczą?”
- Nie, ale nie mamy innego wyjścia. Zastanawiam się jedynie, dlaczego żaden z nich nie znał Durioma.
„Może sam Duriom nie pragnie sławy. Wiesz… Taki tajemniczy znachor w czarnej pelerynie…”
- Tak – prychnął młodzieniec. – A od czasu do czasu wyrusza w wielki świat by zgładzić jakiegoś strasznego…- nie dokończył. Nagle wzrok jego przykuła ziemianka. Niezbyt wysoka, lecz pionowym otworem  zwrócona do niedaleko znajdującego się muru. Drewniane drzwiczki wznosiły się na wysokość półtora metra. Wejście do podziemia obniżało się delikatnie, tworząc swego rodzaju wyskocznie.
- Czy widzisz to samo co ja? – uśmiechnął się Sadiel.
„Chyba nie chcesz…”
- Tak, tak… Chcę. Możesz się odrobinę rozpędzić i… i musimy dać radę przeskoczyć ten mur.
„Musimy? To chyba ja muszę… Ty będziesz tylko siedział na mym grzbiecie!”
- Dasz radę… Wierzę w ciebie… W końcu nic nie powstrzyma Strzały, nie?
„Tak… Powstrzyma! – zaczął panikować koń. – Powstrzyma mnie na przykład bardzo wysoki, kamienny mur!”
- Strzało… Błagam cię… - zakwilił blondyn. – Jeśli tam się nie przedostanę, na nic wszelkie me starania. Nie chcę, by mój Mistrz nie został już nigdy pomszczony. Proszę cię…
„Eh… - Strzała potrząsnął swą grzywą. – Nie wiem czemu nie potrafię ci odmówić.”
Po kilkunastu sekundach, stali już za ziemianką. Wierzchowiec pilnie studiował trasę, którą przyjdzie mu pokonać. Sadiel modlił się w duchu do wszystkich bogów, o których słyszał, by przychylnie spojrzeli na ich zamiary i podali im niewidzialną, pomocną dłoń.
„No to… Raz kozie śmierć…” – szepnął koń i, po długim rozbiegu, wgalopował na wyskocznie.
Lot trwał krócej niż mrugnięcie okiem. Strzała uniósł do góry przednie kopyta by po chwili, w ślad za nimi, pomknęły i tylne łapy. Potem poczuli powiew wiatru omiatający ich ciała i… Na tym skończyło się ich szczęście. Strzała albo zbyt słabo się odbił, albo wziął za krótki rozbieg. Tak czy inaczej, dało się słyszeć przeraźliwe rżenie w powietrzu, gdy zwierzę uświadomiło sobie, że nici z jego planów. Z całej siły uderzył pyskiem w mur. Na szczęście siła odśrodkowa pozwoliła przelecieć Sadielowi nad budowlą. Jednak jego płaszcz zahaczył o drut wystający z muru. Zawisnął dwa metry nad ziemią, zamykając przy tym oczy. Nie chciał widzieć momentu swojej śmierci. Na szczęście kostucha najwyraźniej nie zamierzała jeszcze odwiedzić chłopca. Gdy zorientował się, że wszystko jest w miarę w porządku, niepewnie zakrzyknął:
- Strzało?! Żyjesz?!
„Nie wiem… Wszystko mnie boli, w głowie mi się kołuje… Chyba mam kopyto złamane…”
Chłopiec westchnął z ulgą. Niestety szybko przypomniał sobie, że  jest unieruchomiony i równie dobrze mógłby znajdować się nadal po tamtej stronie muru.
Spojrzał przed siebie. Widział murowane budynku z drewnianymi dachami. Wiele z nich chyliło się ku upadkowi. Tylko nieliczne wyglądały naprawdę dostojnie, jak przystało na mieszczańskie domostwa. Przy niektórych z nich powiewały flagi królestwa, pod które podlegały te tereny. Jedynie kilka budowli wyróżniało się spośród pozostałych swą wysokością. Były to zapewne mieszkania i miejsca pracy urzędników, którzy nie szczędzili talarów na upiększanie swych gniazdek. Jego oczy zauważyły też skupisko niewielkich straganów, przy których stali ich właściciele, zachęcając wszystkich do kupna towarów. Po brukowanych uliczkach ganiały się grupki dzieci, przeplatane z oswojonymi zwierzakami, wpadając pod nogi dorosłych przechodniów. Gdzie niegdzie rosły ogromne drzewa. I te oblegane były przez roześmianą, młodą hałastrę co i rusz przeganianą przez miejskich strażników.
Blondyn zdziwił się, że taki tłum spaceruje po uliczkach i placach, a jednak nikt nie zauważył jeszcze trzynastoletniego chłopca zwisającego z muru. Zamierzał już wołać o pomoc, jednak szybko się opanował. Widział już strażników ściągających go na ziemię i odprowadzających go z powrotem za bramy miasta. Spróbował się rozhuśtać. Choć szło mu to bardzo powoli, jednak z każdym następnym odbiciem się od ściany do jego uszu dobiegał odgłos rozdzierającego się materiału. Gdy czuł, że lada moment spadnie na ziemię, jeszcze raz zawołał do swego przyjaciela:
- Odpoczywaj Strzało! Spotkam się tylko z Sarivianem i natychmiast do ciebie wrócę!
„Nie spiesz się… Minie sporo czasu nim poskładam się w jedną całość…”
Sadiel ostatni raz odbił się do muru nogami, by wylądować z głuchym grzmotem na ziemi. Otarł sobie dłonie i przetarł lniane spodnie na kolanach, jednak nie uczynił sobie wielkiej krzywdy. Wstał więc na równe nogi, otrzepał swój płaszcz i ruszył przed siebie.
Nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Nie wyróżniał się spośród innych dzieciaków. No może tylko ten płaszcz… Ale wolał nie ryzykować. Już dawno przestał wierzyć ludziom.
Idąc przez plac, gdzie kapłan odziany w purpurowe szaty głosił dobrą nowinę, postanowił wypytać się o poszukiwanego mężczyznę. Kilku mężczyzn delikatnie uświadomiło mu, że grzechem jest przeszkadzanie w głoszeniu słowa wielkiego Boga. Poza tym taki szczeniak nie powinien tu przebywać. Spróbował zaczepić więc kobiety. I te w większości nie udzieliły mu pożądanej odpowiedzi. Miał już ruszyć w dalszą drogę, gdy młoda pani, o bujnych, blond lokach, zielonych oczach  i anielskim uśmiechem, delikatnie schwyciła go za ramię.
- Czyżbym się przesłyszała, czy Sariviana szukasz, chłopcze?
- Tak, pani… Szukam Sariviana, jednak nikt nie chce udzielić mi pomocy.
- A czemu chcesz się z nim spotkać? Nie wydaje mi się, że ten mężczyzna jest dla ciebie odpowiednią osobą do towarzystwa.
- Być może, pani, ale bardzo zależy mi na tym spotkaniu. Nie wiesz może, gdzie mogę go znaleźć?
Kobieta rozejrzała się dookoła, po czym chwyciła Sadiela za dłoń i zaczęła ciągnąć za sobą.
- Zaprowadzę cię tam. I tak kapłan nie mówi dziś nic ciekawego.
Maszerowali przez ulice, uliczki, place… Sadiel już dawno zagubił się w tym labiryncie przejść przesmyków. Przestraszył się odrobinę, by jego przewodniczka nie zostawiła go po drodze samego. Jeszcze mocniej ścisnął jej dłoń, gdy przedzierali się właśnie przez niemały tłumek ludzi.
Podeszli w końcu do wysokiego, żółtego budynku, z wielkimi, pełnymi kwiatów, balkonami i zwisającymi z nich pnączami. Tuż przy mosiężnych drzwiach wejściowych stały dwa kamienne posągi przedstawiające ludzi odzianych w długie szaty, trzymających w dłoniach ziemskie globy.
- To tutaj – oświadczyła kobieta. – Będziesz miał jednak wielkie szczęście, jeśli Sarivian będzie chciał cię przyjąć. On jest… -  zamyśliła się, by dokończyć po chwili – on jest dzikim samotnikiem. I nie są to słowa wcale przesadzone.
- Dziękuję za uprzedzenie. Będę musiał jednak spotkać się z nim oko w oko.
- Pozostało mi  życzyć ci powodzenia. Taki dzieciak idzie do Sariviana? – zaśmiała się, pozostawiając blondyna samego.
Chłopiec jeszcze przez chwilę odprowadzał kobietę wzrokiem. Nagle poczuł przeogromną ochotę powrócenia do Strzały. Pożałował, że nieudało mu się przeskoczyć ponad murem. Teraz z pewnością przydałyby mu się słowa otuchy. Nie miał jednak co liczyć na swego towarzysza, który zapewne dochodził jeszcze do siebie. Próbując pozbyć się ostatnich drobin niepewności, zaczął wspinać się po wysokich schodach.
Kim był ten człowiek, który mieszka w tak dostojnym budynku? Czemu ludzie uważają go za tak wielkiego samotnika? I w końcu, czemu Duriom kazał mu przybyć w to miejsce?
Zapukał delikatnie w drzwi. Nie słysząc jednak żadnej odpowiedzi. Zapukał po raz kolejny, o wiele mocniej.
- Nikogo nie ma w domu! – usłyszał zachrypnięty, starczy głos.
- Tak… - Sadiel wyszczerzył swe sęby. – A jednak chciałbym spotkać się z niejakim Sarivianem. Może jednak jest w swym domostwie.
- Nie… Nie ma go i wynoś się stąd!
- Z miłą chęcią… Mnie też tu nie chce się przebywać, a jednak mogę to uczynić dopiero po rozmowie z Sarivianem.
- Powtarzam: nie ma go tu!
- Ale czy sam pan Sarivian jest o tym święcie przekonany?
- Tak! Jest święcie przekonany! Już mi stąd po psami poszczuję!
- Nie wątpię, jednak jestem wstanie zaryzykować. Przysłał mnie tu niejaki znachor Duriom. Słyszałeś o nim, panie?
Przez chwilę nie było żadnej odpowiedzi. Ostatecznie jednak w powietrzu rozległ się trzask odblokowywanych zasuw, a po chwili też zgrzyt otwieranych drzwi.
- Czego tu?
Między drzwiami a ścianą pojawiła się blada, poprzecinana milionami zmarszczek, twarz. Szare, zimne oczy przyglądały się chłopcu z wielką uwagą, ale też i obrzydzeniem.
- Czy może mam przyjemność z panem Sarivianem?
- To zależy kto pyta.
- Mam na imię Sadiel, lecz imię to niewiele pewnie panu powie.
- Masz racje, chłopcze. Nie wiele mi mówi.
- Przysyła mnie tu znachor Duriom.
- Ach tak… Ten młody obibok… Przysyła do mnie dziwacznych ludzi, a sam nie ruszy się, by ze swym przyjacielem porozmawiać.
„Przyjacielem? – zdziwił się w myślach Sadiel. – Nie dziwię się… Nikt chyba nie chciałby przebywać w towarzystwie takiego ponurego przemądrzalca.”
Powiedział jednak:
- Duriom strasznie przeprasza, ale nie ma teraz czasu na spotkania z panem. Ma wiele roboty i…
- Tak… Myślisz, że go nie znam? Widzi mnie tylko wtedy, gdy jestem mu potrzebny. A teraz powiedz mi, z jakiego powodu cię do mnie przysłał?
- Nie wiem, panie. Gdy się z nim rozstawałem, podarował mi karteczkę z nazwą tego miasta i pana imieniem.
- Ta… - Starzec omiótł wzrokiem Sadiela. Ostatecznie uchylił drzwi na tyle, by ten mu wejść do środka. – Właź… Tylko niczego nie dotykaj. Takie bachory jak ty potrafią wszystko zniszczyć w swych brudnych łapach.
Młodzieniec ruszył przed siebie na drżących nogach. Po przejściu przez wrota, wydawało mu się, jakby znalazł się w innym świecie. Wszystkie ściany, razem z sufitem i podłogą, obite były drewnianymi, polakierowanymi, dębowymi deskami. Po podłodze ciągnął się gruby, purpurowy dywan. Na ścianach wisiały portrety osób, których Sadiel nie znał i z pewnością nigdy w życiu nie widział. W wysoko wykutych oknach znajdowały się witraże przedstawiające tajemnicze istoty. Na końcu tego pomieszczenia wybudowane zostały drzwi prowadzące na zewnątrz budynku. Sarivian przeszedł pewien odcinek korytarza i machnął zachęcająco na chłopca.
- Chodź… Nie będę za tobą czekał.
Blondyn wciąż wodził oczami za mijanymi obrazami. Na jednym widniała twarz łysego starca o gęstej, długiej i siwej brodzie. Dalej, na dwójkę przechodniów spoglądała dama o włosach czarnych niczym smoła i lekko zadartym nosie. Następny portret przedstawiał otyłego mężczyznę, o czerwonych policzkach i nieciekawie wyłupiastych oczach…
- To moi poprzednicy – mruknął starzec.
- Słucham?
- Moi poprzednicy. Ludzie, dzięki którym nie muszę odkrywać całego tego zasmarkanego świata na nowo.
- Jest pan… odkrywcą? – nie zrozumiał Sadiel.
- Nie… Nie jestem żadnym odkrywcą. Powiedzmy, że inni ludzie zajmują się tą czarną robotą. Ja próbuję jedynie to wszystko poukładać w miarę logiczny sposób. Lecz chyba nie o tym chciałeś ze mną rozmawiać – burknął Sarivian, stając przed drzwiami, które nie wiadomo jakim cudem tam się znalazły. Otworzył je i bez zastanowienia wszedł do środka. Chłopiec podążył za nim.
Pomieszczenie to nie różniło się niczym od poprzedniego, poza umeblowaniem. Nie było tu żadnych obrazów, lecz wysokie, szerokie regały zapełnione po brzegi księgami o różnej wielkości i różnym kolorze. Na przeciwnej ścianie znajdowało się okno. Tym razem nie było w nim żadnych kolorowych szkiełek. Zwykłe, szklane okno, za którym wyrastały gęste drzewa, zagradzające promieniom słonecznym dostęp do pokoju. Tuż pod nim stał niewielki, dębowy stolik z przysuniętymi do niego rzeźbionymi fotelami, przypominającymi młodsze wersje królewskich tronów.
Starzec usiadł na jednym z nich, wygładzając wszelkie załamania na swojej ciemnofioletowej szacie. Spojrzał spod krzaczastych brwi na Sadiela.
- I co mi powiesz?
- E… To znaczy?
- Może tak najpierw zdjąłbyś z siebie ten płaszcz? Nie cierpię rozmawiać z kimś, twarzy kogo nie wiedzę.
Błękitnooki uczynił tak, jak mu polecono.
Gdy Sarivian spojrzał w oczy swego młodego gościa, jego twarz nienaturalnie się napięła.
- Tak… I wszystko już wiadome – rzekł, wstając z fotela. Podszedł do jednego z regałów, po czym zaczął przesuwać swym kościstym palcem po grzbietach ksiąg. – Syrianin… Myślałem, że Duriom już niczym nie zdoła mnie zaskoczyć.
Sadiel stał wciąż przy drzwiach, bojąc się poruszyć, czy choćby głębiej odetchnąć. Swój wzrok wlepił w leżący przed nim płaszcz.
- Powiedz mi, Sadielu, w jakich okolicznościach przyszedłeś na świat.
- Nie rozumiem…
- Gdzie i kiedy się urodziłeś?
- Nie wiem… - Chłopiec wzruszył ramionami. – Wiem tylko, że mój Mistrz znalazł mnie u podnóża jednej z gór. Byłem wtedy jeszcze niemowlakiem.
- Więc masz swego Mistrza?
- Miałem, panie. Kilkanaście dni temu został zamordowany. – lekko przymknął oczy.  Ilekroć choć wspominał o tym wydarzeniu, w jego sercu rozniecał się ogień bólu, pragnący ogarnąć całe ciało.
Sarivian nie był tym wydarzeniem wielce zainteresowany, ani też choćby zasmucony. Wyjął jedną z wielkich ksiąg i, powróciwszy na swe miejsce, rozłożył ją na swych kolanach.
- Jakie zatem pytania cię gnębią, mój syriański chłopcze?
- Kto zabił mego Mistrza? I co powodem jest nienawiści ludzi do mojej rasy? I czy są na świecie jeszcze jacyś syrianie?I co to jest Mu? I…
- Uspokój się chłopcze…  Nie jestem znowu jakąś chodzącą encyklopedią, żeby móc odpowiedzieć na wszystkie twe pytania. – Sarivian uniósł swój głos, spoglądając groźnie na blondyna. – Mogę powiedzieć tylko, że jest pełno na tym świecie istot tobie podobnych.
- A czemu ludzie tak nas nie cierpią?
- Bo ludzie nie są tolerancyjni. Powinno ci to wystarczyć.
Nie wystarczyło. Młodzieniec czekał na bardziej szczegółową odpowiedź.
- Ale czy moi przodkowie coś złego wam uczynili?
- Nie… Gdyby tak było, już dawno zniknęlibyście z powierzchni tej planety.
- Więc o co…
- Tego dowiesz się w odpowiednim czasie. Jeśli ma ci coś poradzić, to…  Odszukaj swych braci i swe siostry. Jeśli tego dokonasz, odnajdziesz również sens swego istnienia i odpowiedzi na wszystkie nurtujące cię pytania… Jeśli oczywiście księgi me nie kłamią.
- A co księgi twe mówią, panie?
Mężczyzna ściągnął brwi, księgę wielką zamykając.
-  Że zbyt ciekawskim syrianinom szczęście nie sprzyja.
- Ale, ale… Ja tylko chciałem…
- Tak… A teraz opuść me domostwo. Pozwolisz, że cię nie odprowadzę. Sam chyba trafisz do wyjścia. I pamiętaj… - Tu podniósł do góry ostrzegawczo palec wskazujący – Uważaj z kim się zadajesz. Są też na świecie tacy ludzie, którzy nie mają do was żadnej urazy. Niestety są to nieliczne jednostki i rzadko kiedy będziesz na nie trafiać.
- A jak mam ich poznać?
- A skąd mam wiedzieć? Może podejdź i po prostu zapytaj, czy lubi syrianinów – prychnął Sarivian. – A teraz zejdź mi z oczu.
- Ale tak po prostu? Żadnych wskazówek, gdzie mam szukać moich braci?
- Dałbym ci wskazówki, gdybym sam wiedział gdzie oni są.
- Świetnie – westchnął cicho Sadiel. – Dziękuję więc za tą rozmowę, która nie wiele mi wyjaśniła.
- Nie ma za co… Nikt chyba nie obiecywał ci, że odpowiem na każde twe pytanie.
Chłopiec chciał coś odpowiedzieć, ostatecznie jednak zrezygnował. Wiedział, że i tak niczego więcej nie wskóra. Wyszedł na korytarz, by ostatecznie opuścić cały budynek.

piątek, 19 sierpnia 2011

Początek końca, cz. IX

Sadiel obudził się cały zlany potem. Kolejny koszmar… Ostatnimi czasy bał się zapadać w sen. Wiedział, co spotka go w krainie, gdzie  zamiast ciszy i spokoju, czekać go będzie kolejna dawka paraliżującego strachu i czarnej, głębokiej pustki.
Spojrzał w stronę okna. Choć niebo nad horyzontem zaczęło przybierać barwę jasnego fioletu, to jednak słońce nie zdążyło jeszcze pojawić w całej swej majestatyczności.
„A więc to dziś… - pomyślał, na powrót zamykając oczy. – I tak musiałbym kiedyś go opuścić. Jest tylko zwykłym znachorem… który uratował mi życie. Ale to nadal obca mi osoba. Poza tym mam inne plany, niż wieczne przesiadywanie u jego boku. Nudziłbym się tu. Tak… Z pewnością nudził.”
Powoli zsunął swe stopy na podłogę. Miał zacząć odziewać się w swój ubiór, gdy usłyszał ciche szepty dobiegające z drugiej izby. Wstał z posłania i na palcach ruszył w kierunku uchylonych drzwi. Bał się, że stare deski zaczną skrzypieć pod naporem jego ciała. Na szczęście żaden dźwięk nie zakłócił panującej wokół ciszy. Przystawił ucho do szczeliny, nasłuchując ściszonych słów...
- Nie wiem już, co mam zrobić. On ma dopiero trzynaście lat… Przeżył już wystarczająco wiele jak na tak młody wiek. Że syrianie dorastają szybciej? Być może, ale on nadal nie da sobie z tym wszystkim rady. A co jeśli go nie poinformuje? Może się to dla niego skończyć jeszcze gorzej… Biedny chłopiec… Najchętniej nie wypuściłbym go stąd. Nie mam jednak  żądnego prawa, by nadal go zatrzymywać. Nie mi opiekować się nad nim. Pozostało mi tylko…
- Z kim rozmawiasz, Duriomie? – Sadiel wkroczył do pomieszczenia ziewając i trąc oczy dłońmi.
Znachor natychmiast zwrócił głowę w jego kierunku. Z jego twarzy odczytać można było wciąż narastający strach. Dłonie mocniej zacisnęły się na krawędziach niewielkiego stołu, przy którym siedział.
- Słyszałeś, co mówiłem?
- Nie… - skłamał chłopiec. – Dopiero co się przebudziłem. Zaschło mi w gardle i…
Mężczyzna natychmiast zerwał się z krzesełka, by nalać Sadielowi kubek czystej, źródlanej wody.
- Napij się – podał mu napełnione naczynie – i spróbuj jeszcze zasnąć. Czeka dziś ciebie długa podróż. Być może najbliższą noc spędzać będziesz pod gołym niebem. Nie powinno padać w najbliższym czasie, ale jeśli tylko czarne chmury pojawią się na niebie, postaraj się znaleźć jakieś ukrycie, które ochroni cię przed następną chorobą. Drugi raz może nie być w pobliżu nikogo, kto będzie gotów podać ci pomocną dłoń.
- Tak, tak… Wiem… - przytaknął blondyn, po chwili zabierając się za zaspokajanie swego pragnienia.
Gdy wrócił z powrotem na posłanie, zaczął udawać, że po raz drugi rzucił się w objęcia snu. Miał nadzieję, że znachor powróci do swej poprzedniej rozmowy z… kimś. Lecz przecież nikogo innego tam nie było.
Nie doczekał się kolejnych, groźnie brzmiących słów, które nie były przeznaczone dla jego uszu. Duriom hałasował naczyniami, przygotowując poranny posiłek.
Podczas śniadania młodzieniec postanowił jednak wyjawić swemu tymczasowemu opiekunowi, że tego ranka niewielka część jego wypowiedzi została wychwycona przez uszy błękitnookiego.
Mężczyzna nie był tym zachwycony.
- Cóż więc takiego usłyszałeś?
- Zastanawiałeś się, czy powiedzieć mi o czymś…O czym takim chciałeś mnie poinformować?
Duriom westchnął głęboko chwytając za kawałek chleba.
- Nie ważne. Zresztą… Chyba nie mnie rozmawiać z tobą na te tematy.
- Nie tobie? Więc komu? Temu, z którym wtedy gadałeś?
- Z nikim nie rozmawiałem. Może nie zauważyłeś, ale byłem w izbie całkowicie sam.
- Więc sam ze sobą mówiłeś? Zresztą… nie odchodźmy od tematu.
- Nie odchodzimy… Po prostu – znachor uniósł wzrok na chłopca – to wygląda trochę inaczej, niż ci się wydaje. Ludzie… My… My nie przepadamy za istotami różniącymi się od nas… Zwłaszcza, gdy są równie inteligentne i mogą stanowić dla nas realne zagrożenie. Walcząc z nimi staramy się im dorównać, poznać ich sekrety, wykorzystać zdobytą wiedzę do stanięcia o szczebelek wyżej nad nimi.  A i wtedy nie stają się oni dla nas neutralni. Taka już nasza natura – zakończył.
- I? – uniósł brwi Sadiel.
- I pij szybciej to mleko, bo ci wystygnie.

Pożegnanie nie było ani długie, ani przepełnione uczuciami… A przynajmniej na takie miało wyglądać. Znachor podarował chłopcu prowiant na dalszą drogę i kilka par ubrań, które niewiadomo gdzie zakupił. Ofiarował mu też płaszcz.
„Więc znów przyjdzie mi się ukrywać… A myślałem, że raz na zawsze się tego pozbędę.”
Największym jednak darem była mała kartka, na której zapisane zostały krótkie dane odnośnie człowieka, do którego czym prędzej chłopiec powinien się zgłosić. Nie mógł się jednak doprosić bardziej szczegółowych informacji. Duriom wciąż powtarzał, że wszystko zostanie wyjaśnione w odpowiednim czasie. Nie było sensu się z nim sprzeczać.
Sadiel próbował uśmiechać się, dając tym samym do wiadomości, że nadszedł w końcu ten wyczekiwany przez niego moment. Znów sobie panem i władcą. A jednak gdy zasiadł na koniu, jakaś siła zabroniła mu odwracać się za siebie, by ostatni raz spojrzeć na tego, któremu tak wiele zawdzięczał. Lepiej nie prowokować łez.
- Gotów do podróży, mój dzielny rumaku? – rzekł podniosłym tonem.
„Tak… Tylko te pakunki mnie w zad uwierają…” – mruknął Strzała.

Przemierzając kolejne kilometry krętej ścieżki, Sadiel co i rusz spoglądał na małą karteczkę, jakby chcąc zapamiętać nakreślone tam zapiski.
Nigdy nie słyszał o mieście Rokundrii. Nie wiedział też, gdzie się ono znajduje. Duriom Poinformował go, że nie zbaczając z kursu, prędzej czy później na nie trafi. Blondyn skwitował te słowa cichym westchnieniem.
- Przynajmniej na czas podróży o prowiant martwić się nie musimy.
„Tak… Dobrym człowiekiem był ten znachor…”
- Szkoda tylko, że nie wyjaśnił mi wszystkiego. Kim jest ten Sarivian?
„Kimkolwiek on nie jest, z pewnością nie należy się go bać. Wątpię by Duriom wystawił cię na pewną śmierć po tym wszystkim, co dla ciebie uczynił.”
- Masz rację, ale… Pamiętasz chyba wieśniaków? Nakarmili mnie, pozwolili odpocząć, a ostatecznie… Ledwie uszedłem stamtąd z życiem,
„Skąd wiesz, że twój niedoszły morderca ma coś wspólnego z tamtymi ludźmi? Nie widziałeś jego twarzy. Poza tym, każdy bez problemu mógł zakraść się do stajni. Być może ten obcy człowiek śledził ciebie już od samego miasta.”
- Chciałbym w to uwierzyć… - westchnął Sadiel. – Nawet nie wierz jak bardzo…

Do zachodu słońca nie minęli żądnego większego zgrupowania ludzi. Nie widzieli nawet żadnego człowieka. Chłopiec jednak cały czas trzymał płaszcz na swych kolanach. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś pojawi się nagle na dróżce. Nie będzie wtedy czasu na wypakowywanie okrycia z worków przypiętych do wierzchowca.
Młodzieniec zastanawiał się czasem, czy aby nie tylko oczy wyróżniają go z rasy ludzkiej. Zauważył to, będąc z Mistrzem w ostatnim mieście. Miał przecież na sobie płaszcz, a jednak czuł na swych plecach wzrok mijanych ludzi.
Mijali kolejne, rozległe polany oświetlane promieniami słońca przedzierającymi się przez gęste korony wysokich drzew. Od czasu do czasu pokonywali niewielkie, chybotliwe mostki, pozwalające im przejść suchą nogą nad rzeczkami.
Przez chwilę zaczęli się zastanawiać, czy aby nie kręcą się w kółko. Nie wierzyli, że na świecie mogą rosnąć tak rozległe lasy. Tym większą poczuli ulgę, gdy zauważyli prześwit pomiędzy drzewami. Zieloną gęstwinę zastąpił wysoki, rozległy pagórek obrośnięty wysoką trawą. Łąki, przed którymi się znaleźli, usiane były różnobarwnym kwieciem. Gdzie niegdzie wzrastały płachty polnych stokrotek, gdzie indziej żółte główki mleczy wzbijały się w górę… Rumianek przeplatał się z roślinami, o których podróżnicy nie mieli żadnego pojęcia. Lecz najwspanialsze były dzikie, młode liski, które grasowały po dywanie natury. Ich głośny, zawadiacki szczek sprawiał, że na ustach Sadiela pojawił się uśmiech. Musiał przyznać przed sobą, że przez chwile zazdrościł im tej beztroskiej zabawy.
„Idziemy dalej?” – wyrwał go z zamyślenia głos przyjaciela.
-A coś nas tu trzyma?
„Tak… Las. Choć może wydawać ci się to dziwne, ale w lesie będziemy znacznie bezpieczniejsi – odpowiedział koń moralizatorskim tonem. – Słońce chyli się ku zachodowi. Jeśli okaże się, że za wyżyną nie będzie ani miasta, ani kolejnego lasu, to najbliższą noc spędzić będziemy musieli na otwartym polu. O ile bezpieczniejsi tam będziemy od dzikich zwierząt, o tyle wystawieni będziemy na ataki ludzi, niczym związany gołąb na środku placu Nie chcę cię straszyć, ale chyba wiesz o co chodzi.”
Sadiel wiedział. W zaroślach mieli szanse zgubić wroga. Na tak rozległej łące nie było to możliwe. Nawet obrona była z góry skazana na niepowodzenie, bo też czym bronić się mieli? Garściami trawy zerwanej z ziemi?
Wrócili więc w głąb lasu, ostatnie chwile dnia spędzając na spożywaniu posiłku i odpoczynku. Chłopiec cieszył się, że tym razem nie zanosi się na żadną ulewę. Nie chciał po raz drugi przechodzić żadnej choroby.
Następnego dnia okazało się, że za wzgórzem znajdował się rozległy bór otaczający wznoszące się ku górze murowane, strzeliste wieżyczki.
Sadiel spojrzał z ukosa na przyjaciela.
„A skąd miałem wiedzieć?” – parsknął Strzała, ruszając do przodu. Młodzieniec jednym, szybkim ruchem zarzucił na siebie płaszcz, zakrywając głowę kapturem.
Tym razem strażnicy miejscy, odziani w żelazne pancerze z bordowymi płaszczami, nie byli chętni do wpuszczenia młodzieńca za wysokie mury.
- Lecz ja muszę tam wejść.
- Nic z tego, mój chłopcze – pokręcił przecząco głową barczysty mężczyzna o długich, czarnych włosach splecionych w warkocz. – Nie wpuszczamy do miasta młokosów wędrujących bez swych opiekunów.
- Kiedy ja właśnie do swoich opiekunów idę.
- Nie z nami te numery – burknął drugi, którego lewy policzek szpeciła długa szrama. – Bez dorosłego nie wejdziesz.
- Ale ja czasu na czekanie nie mam, aż jakiś dorosły przechodzić tędy będzie.
- Nie jakiś, szczeniaku, lecz twój opiekun.
- Lecz ja nie mam żadnego opiekuna…
- To już nie nasza wina. Jeśli chcesz pozwiedzać nasze miasto, to radziłbym ci jak najszybciej znaleźć kogoś, kto by cię tu wprowadził.
„Może zdzielić któregoś z kopyta?” – rozsierdził się Strzała.
Chłopiec poklepał uspokajająco konia po szyi. Po chwili zszedł z niego i podchodząc to jednego ze strażników pokazał mu karteczkę, którą dostał od Durioma.
- Przysłał mnie tu Duriom – zaczął.  – Z pewnością wiecie, panowie, kim on jest. Jest znachorem zamieszkującym niedaleki las. Dał mi on tą karteczke, bym spotkał się tutaj z tym mężczyzną. Nie wiem kim on jest, ale naprawdę bardzo mi zależy na tej rozmowie. To dla mnie sprawa życia i śmierci…
- Duriom, mówisz? – Czarnowłosy mężczyzna spojrzał na skrawek papieru trzymany w dłoni. – Niestety nie znam nikogo o tym imieniu A ty Adrianie?
- Nie… - odpowiedział krótko drugi ze strażników.
- Jak widzisz, mój mały… Nie jesteśmy aż tak ciemni, by wpuszczać za mury miasta obcych, samotnych chłopców. Wolimy nie ryzykować potem swoimi posadami.
- Lecz gdy mnie odeślecie z powrotem – Sadiel chwytał się wszelkich argumentów, które mogłyby otworzyć mu bramy do miasta – mogę zostać rozszarpany przez zwierzęta dzikie, napadnięty przez bandy zbójeckie… Czy chcecie, panowie, mieć mnie na sumieniu?
- Jeśli dotarłeś tutaj zupełnie sam i to w jednym kawałku, to wątpię, by mogło stać ci się coś w dalszej podróży.
„Tak… W jednym kawałku” – prychnął Strzała.
- Naprawdę nie zrobicie wyjątku ten jeden raz?
Niemal namacalna cisza była wystarczającą odpowiedzią.
- Dobrze więc… Odchodzę… - mruknął Sadiel, zawracając na swym wierzchowcu.  Spojrzał jeszcze raz za siebie. Widząc, że na nic się zdadzą jego prośby i groźby, ruszył przed siebie.
„Poddajesz się?” – zdziwił się wierzchowiec.
- Nie… Nigdy.,..  Spróbujemy przy drugiej bramie. Może tam będziemy mieli więcej szczęścia.
Nie mieli jednak. I tam strażnicy trzymali się swych zasad. Powtarzali wciąż, że młokosom obcym, będącym bez opieki, wstęp do miasta jest kategorycznie zabroniony. Ci jednak pobieżnie wytłumaczyli mu przyczyny takiego zakazu.
Rokundria nie była miastem bogatym. Ludzie tam mieszkający z ledwością żywot swój wiedli, pasa musząc zaciskać. Burmistrz, każdy grosz zebrany od mieszczan, zamiast na rozbudowę Rokundrii przeznaczać, oddawać musiał do królewskiego skarbca. Nie było więc dobrych szkół, miejsc, gdzie chorymi mogliby zająć się znachorzy, bracia zakonni nie mieli za co kupować pożywienia dla biednych i bezdomnych, którzy u nich się stołowali. Nie mieli też talarów na to by pod swe skrzydła przygarnąć kolejną sierotę. I na nic obietnice młodzieńca, że jeszcze przed południem opuści miasto.
- Już nie raz takie obietnice słyszeliśmy z ust tobie podobnych… A potem zgraje łotrzyków was wyłapują i ochronę oferują w zamian za kilka okradzionych mieszków dziennie. A nam monet brakuje na wyszkolenie kolejnych strażników. Nie… Spróbuj szczęścia gdzie indziej – rzekł strażnik.
I nawet mały zwitek papieru nic tu nie wskórał. I oni nie znali nikogo o imieniu Duriom. A Sarivian? Tak… Słyszeli o nim, ale to tylko jakiś obłąkany szaleniec spędzający całe dnie w swej chacie. Wątpili, by ktoś jego pokroju zgodził się na przyjęcie takiego młokosa jakim był Sadiel.
Chłopiec westchnął, przeprosił za zajęcie mężczyznom cennego czasu, po czym odszedł od strażników.
„I co teraz?” – wierzchowiec pomaszerował wzdłuż muru miasta.
- Nie wiem. Może by tak… - blondyn spojrzał na swego przyjaciela pytająco. – Może by tak przejść dookoła miasta? Musi być tutaj jeszcze jakieś inne wejście, o którym nie wiedzą strażnicy.
„Musi?” – zdziwił się Strzała.
- Tak… Jeden ze strażników sam mówił, że w mieście grasują rabusie. Miasto nie jest jednak aż tak wielkie, by móc w nim bezpiecznie się ukryć. Łotrzyki muszą mieć swoje własne, nieznane nikomu innemu, wyjście zza murów, dzięki któremu wymykają się obławie i ukrywają się w lesie do momentu, aż cała rozpoczęta przez nich wrzawa nie ucichnie.
„Wiesz co? – koń odwrócił łeb spoglądając kątem oka na swego jeźdźca. – Czasami mnie przerażasz.”

niedziela, 14 sierpnia 2011

Początek końca, cz. VIII


Gdy się ocknął, leżał na miękkim posłaniu, przykryty grubym pledem. Nadal czuł się strasznie. Wciąż czuł przeraźliwe zimno ogarniające jego ciało. Wydawało mu się, jakby coś rozrywało jego brzuch, a ręce i nogi nadal należały do innej osoby. I głowa… Choć pulsowanie zmniejszyło się, to jednak całkowicie nie ustąpiło. Początkowo nie miał sił by otworzyć swe oczy, więc zdał się całkowicie na swój słuch.
Znajdował się w pomieszczeniu – tego był więcej niż pewien. Gdzieś, jakby z innej izby, dobiegały do jego uszu zgrzyty i szuranie przesuwanych przedmiotów. Po pewnym czasie odgłosy te zmieniły się w powolny tupot nóg.
Cicho zakwilił.
- Budzimy się? – odezwał się niski, lekko zachrypnięty głos.
Nic nie odpowiedział. Spróbował spojrzeć na otoczenie.
- Nie spiesz się tak z otwieraniem oczu. Spałeś cztery dni. Twój wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Nie oznacza to jednak, że nie możesz mówić. Potrzebujesz czegoś?
- Gdzie ja jestem?
- W bezpiecznym miejscu, którego, zważając na twój stan zdrowia, szybko nie opuścisz.
- Co… Co mi się stało?
- Mam wymieniać po kolei? – zaśmiał się nieznajomy. – Porządnie wymarzłeś, przy czym oberwało się też twoim płucom. Nie wiem gdzieś ty spał, ale z pewnością nie było to miejsce do tego przeznaczone. W dodatku chyba nie bardzo znasz się na posiłkach. Nie wiem czy wiesz, ale nie je się czegoś, czego świeżość daje wiele do życzenia. Lecz wszystko to zrozumieć mogę. Masz niewiele lat… Pewnie spod skrzydeł swych opiekunów uciekłeś, by wolnego życia zaznać. I zaznałeś… Mam nadzieję, że coś do ciebie dotarło przez ten czas, gdy cierpiałeś tam w lesie. Za młody jeszcze jesteś na takie samotne wycieczki. Ale pozostawiając ten wątek, zwróćmy się w kierunku jeszcze jednego faktu. Mogę wiedzieć, skąd masz te rany na ramionach?
- Krzaki… - mruknął Sadiel, bojąc się całą prawdę wyjawiać obcej osobie.
- Nie próbuj mnie oszukać. Nawet ktoś taki jak ty odróżniłby zwykłe zadrapanie gałęziami od rany zadanej ostrzem… W dodatku zatrutym ostrzem. Kimkolwiek była ta osoba, musiałeś jej bardzo zaszkodzić. Sam jednak wiele szczęścia miałeś. Gdyby rany te były odrobinę głębsze, mógłbym twój ból ukoić jedynie przyspieszając zejście twoje z tego świata. Dobrze, że przechodziłem niedaleko. Zauważyłem konia, który zachowywał się dość dziwnie. Gdy powoli podszedłem do niego, by go nie spłoszyć, znalazłem ciebie leżącego w błocie. Myślałem, że będę musiał spisać cię na straty. Młody jednak jesteś, więc i twój organizm silny… Jakoś dałeś radę wykaraskać się z tego wszystkiego.
Sadiel nie mógł uwierzyć własnym uszom. Czy aż tak źle z nim było? Czy przez jeden dzień mógł znaleźć się tak blisko przepaści, za którą czekała na niego śmierć? I co miało znaczyć słowo „szczęście” wypowiedziane przez mężczyznę?
Miał dopiero trzynaście lat. Głupie przeświadczenie, że w tym wieku wchodzi się w świat dorosłych. On nie czuł się jak dorosły, Nie potrafił nawet zadbać o siebie. Postępował lekkomyślnie i był w stanie to zrozumieć dopiero po tym, jak otarł się o śmierć.
Gdyby mógł cofnąć się w czasie… Mistrz chciał nauczyć go wiele z tego, co teraz mogłoby uratować go, a z pewnością ułatwić życie. Wtedy jednak marudził lub bezmyślnie potakiwał głową, błagając w duszy, by czym prędzej skończyły się te inteligentne katusze. Czemu świat staje się naprawdę ciężki i niebezpieczny dopiero wtedy, gdy dorosła istota nie może się już na nikim oprzeć?
„Życie jest nie sprawiedliwe” – pomyślał. Po chwili doszedł do wniosku, że słowa te zabrzmiały banalnie. „Życie jest bardzo niesprawiedliwe”. Brzmiało tak samo banalnie, ale odrobinę bardziej realnie.
- Czy mogę otworzyć oczy?
- Jesteś strasznie niecierpliwy – westchnął mężczyzna. – Poczekaj jeszcze chwilę. Zasłonie okna pledami. Promienie słoneczne wpadające do izby mogłyby narobić ci niepotrzebnych problemów.
Więc czekał nasłuchując kolejnej dawki szumów i kroków. Gdy jego wybawca pozwolił spojrzeć na otaczający go świat, z lekką obawą uchylił powieki.
Przez chwilę wszystkie kontury były zamazane, jednak z każdą kolejną sekundą Sadiel mógł rozpoznawać coraz dalej usytuowane przedmioty.
Chatka, w której się znajdował, nie była zbyt wielka. Z tego, co zauważył, posiadała tylko dwa pomieszczenia: jedno, w którym właśnie spoczywał, oraz drugie, które posiadało funkcję kuchni. Wszystkie ściany zbudowane były z drewna. Tak jak i zbudowany z niego był sam dach. Chłopiec przez chwilę zastanowił się, jak w tak prowizorycznym domostwie można przeżyć kolejne mroźne zimy. Doszedł jednak do wniosku, że niewiele powinno go to interesować. Nie zamierza przecież spędzić tu więcej czasu, niż to będzie konieczne. Samo umeblowanie również nie wskazywało na to, że właściciel tej posiadłości należy do ludzi z wyższych sfer. Jedno posłanie, dębowy, zaczynający próchnieć, stół, dwa chybotliwe krzesełka przy nim stojące i jeden wysoki regał zapełniony po brzegi grubymi księgami. Na samej jego górze stał zestaw świec, gotowy wyprodukować odrobinę światła, gdy słońce zajdzie za horyzontem. Wystroju drugiego pokoju nie widział, lecz przypuszczał, że i tam sytuacja nie miewa się lepiej.
Najbardziej jednak zdziwił go obraz samego mężczyzny, który z rąk śmierci go wyrwał. Leżąc przez kilka minut wyobrażał go sobie jako siwiejącego, pomarszczonego starca, o szarych oczach i dobrotliwym wyrazie twarzy. Dopiero po chwili zrozumiał, że to jego wyobraźnia przedstawiała mu wizerunek martwego Mistrza. W rzeczywistości wybawca okazał się młodym, dwudziestokilkuletnim brunetem. Jego krótkie włosy przedstawiały swego rodzaju artystyczny nieład. Posturą przypominał świeżo przyjętego strażnika miejskiego, który większość swych młodych dni spędził na ciężkiej pracy na roli. Jego ciemne oczy zdawały się spoglądać na otaczający go świat z  łagodnością ale i pewnością siebie. Odziany był w długi, ciemnogranatowy płaszcz nałożony na jaśniejszy, lniany kaftan i ciemnobrązowe spodnie. Gdy Sadiel zobaczył prawdziwy jego obraz, nawet barczysty głos zdawał się brzmieć znacznie delikatniej.
- No? Napatrzyłeś się już wystarczająco? – Mężczyzna mówiąc to, skrzyżował ręce na piersi. Po chwili jednak ruszył w stronę chłopca, a gdy nachylił się tuż nad jego twarzą, dodał: - Widzę, ze nie mam tu do czynienia z człowiekiem. Syrianin? – Pytanie to brzmiało bardziej jak stwierdzenie.
Trzynastolatek natychmiast uniósł się na łokciach, nieomal wtulając się ze strachu w ścianę. Przestał zważać nawet na nagły atak bólu ogarniający jego ciało.
- Ale ja… Ja nic nie zrobiłem… Przysięgam… - wyskamlał, zasłaniając swą twarz dłońmi.
- Ale czy ja coś powiedziałem? Oskarżyłem cię o jakiś czyn? – Brunet uniósł wymownie brwi.
- Bo ja… Ja wiem… Wy nas… mnie nienawidzicie…
- Kto cię niby aż tak bardzo nienawidzi?
- No… - Sadiel uspokoił się trochę, nadal jednak starał się utrzymać w ciągłej gotowości do ucieczki, choć i tak z pewnością zostałby schwytany już na samym początku biegu. – Ludzie… Nie wiem czemu, ale chcecie mnie zabić.
Mężczyzna wyprostował się, przygryzając delikatnie dolną wargę. Spojrzał na pled zasłaniający okno, mrużąc lekko oczy.
- Nikt nie chce cię zabić – odpowiedział, lecz ton jego głosu  nie brzmiał przekonywująco.
- Tak… A rany na moich ramionach są tego pięknym przykładem – parsknął młodzieniec. - Nie cierpicie mojej rasy… Chcę tylko wiedzieć dlaczego?
- Powtarzam ci, ze to nie prawda – stwierdził dwudziestokilkulatek, kończąc słowami – A teraz leż i odpoczywaj. Twój organizm jeszcze całkowicie nie wyzdrowiał.
- A co z moim koniem?
- Jest bezpieczny. Z pewnością pochłania razem z moim wierzchowcem kolejny stosik siana.
- Czy mogę iść do niego?
- No oczywiście… Może ci go osiodłać, byś mógł sobie pojeździć?
- Pojeździć? A mogę? – na twarzy chłopca pojawił się delikatny uśmiech.
- Nie – burknął mężczyzna, przewracając oczami. – Patrzcie go… Ledwie wrócił do żywych, a już mu się wojaży zachciało. Jak odzyskasz swe wszystkie siły, to porozmawiamy – odpowiedział, niknąc w drugiej tajemniczej izbie.

Sadiel jeszcze przez trzy dni leżał na posłaniu. Czuł się okropnie, będąc obsługiwanym przez, jak się okazało, Duriona – znachora, o którym słyszano w pobliskich wsiach i miastach. Może i był kimś znanym wśród pospólstwa i wyższych kręgów mieszczan, ale dla trzynastolatka był to ktoś obcy, którego prawdziwe cele i zamierzenia wydawały się być nadal ukryte. Chłopiec musiał jednak korzystać z jego pomocy, aż do dnia, w którym stanął w końcu na równych nogach.
Sam znachor doszedł do wniosku, że w ciele Sadiela nie ma śladu po truciźnie. Wolał jednak jeszcze utrzymać chłopca przy sobie… Tak dla pewności.
Na szczęście chłopiec mógł już bez problemu maszerować po lasach otaczających chatkę. Musiał jednak co pewien czas pokazywać się Duriomowi, by tym samym zapewnić go o dobrym zdrowiu. Raz jeden zapomniał tego uczynić. Znachor odnalazł go wędrującego coraz dalej w głąb puszczy. Oczywiście oberwało się młodzieńcowi za tak lekkomyślne postępowanie. Sadiel naburmuszył się i poinformował twardym tonem, że jest wolną istotą i może robić co chce i kiedy chce.
- Tak… Możesz też umrzeć gdzie chcesz i kiedy chcesz, ale nie, kiedy jesteś pod moją opieką. Nie mam zamiaru mieć cię potem na sumieniu – zakończył Duriom, ciągnąc Sadiela za ramię, w stronę swojego budynku.
Jednak jasnowłosy chłopiec najwięcej czasu spędzał ze swym wierzchowcem. Chowali się za gęstymi krzakami, by planować kolejne cele podróży, która rozpocznie się z dniem, gdy znachor pozwoli im odejść.
„Rozmawiałem ostatnio z wierzchowcem twojego wybawcy” – rzekł Strzała, skubiąc delikatnie zieloną trawę.
- I coś ciekawego powiedział?
„Nie… W sumie to nic… Wspomniał tylko, że słyszał kiedyś, jak jego pan rozmawia z obcym człowiekiem o czymś, co nazywało się Mu.”
Sadiel nagle zainteresował się całą rozmową. Skupił swój wzrok na koniu, jakby mogło to pomóc w zrozumieniu sów, które miały zaraz paść.
- I co to takiego jest, to Mu?
„Nie wie… Nie jest tak dobry w pojmowaniu mowy ludzkiej. Poinformował mnie jedynie, że rozmowa ta zakończyła się nieprzyjemnie dla znachora.”
Spojrzenie Sadiela mówiło samo za siebie.
„Został dotkliwie pobity. – Strzała skierował swój pysk w stronę chłopca. – Może powinieneś pozostawić ten temat w spokoju. Czym kol wiek Mu by nie było, niech sobie dalej istnieje. A ty zapomnij o tym. Skup się na innym celu.”
- Ale jakim celu? Nie wiem nawet w jakim kierunku mam poczynić swe kroki. Myślałem, i nadal myślę, że Mu może być tym punktem zaczepienia, które nakreśli mi mapę mojego dalszego postępowania.
„Albo całkowicie ją przekreśli… włącznie z twoim życiem.”
- Więc mam usiąść na tyłku i przesiedzieć tak całe swoje życie? A co z Mistrzem? Wydaje mi się, że jako jego uczeń, winny mu jestem rozprawienie się z jego katem.
„Jak dorośniesz chłopcze… jak dorośniesz… - mruknął parzystokopytny. – Teraz masz trzynaście lat. Jak ty sobie wyobrażasz spotkanie z tym człowiekiem? Staniesz i co? Naubliżasz mu? Jeszcze gotów będzie postąpić z tobą tak, jak z twym nauczycielem. Sam przecież pozostawił ci wymowny list.”
- Oh… Z pewnością coś wymyślę…
„O tak… Nigdy nawet w to nie wątpiłem” – parsknął koń, wymownie odwracając się zadem do swego przyjaciela.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Początek końca, cz. VII

Poranek obudził ich rzeźwym podmuchem wiatru. Pierwsze promienie słońca padły na ich twarze. Krople rosy zaczęły wsiąkać w strój chłopca, jeszcze szybciej sprowadzając go do rzeczywistości. Otworzył oczy. Jeszcze przez chwilę zastanawiał się, czy aby nadal istnieje na świecie. Nawiedzające go sny były bardzo realistyczne.
„Jak się czujesz po nocy?” – Strzała raczył się już zieloną trawą.
- Źle… Bardzo źle. Spanie na twardej ziemi nie jest niczym przyjemnym, a koc został w stajni. Zresztą… Zostało tam wszystko, co miałem... włącznie z talarami, które ofiarował mi Mistrz. Miałem trochę pieniędzy zarobić, a straciłem wszystko. – Spochmurniał Sadiel.
„Najważniejsze, że jesteśmy cali i zdrowi. Należy pozostawić za sobą przeżycia dnia poprzedniego i żyć dniem dzisiejszym.”
- Łatwo powiedzieć… W ciągu trzech dni straciłem wszystko: opiekuna, cały swój niewielki dobytek, wiarę w to, że świat… że ludzie tak naprawdę nie są aż tak źli…
„Takie jest życie, przyjacielu. Jesteś jeszcze młody, o wielu prawdach nie wiesz. Nie wszystkie są jednak aż tak złe. Przed tobą jeszcze wiele wspaniałych chwil…”
- O ile do nich dożyję. – Młodzieniec podciągnął nosem. Powiódł wzrokiem dookoła, wyszukując krzaczków obrośniętych jadalnymi owocami leśnymi. Jego oczom ukazywały się jedynie kępy trawy i mchu.
„Znalazłem coś dla ciebie – mruknął Strzała, podnosząc zębami z ziemi mały woreczek i przynosząc go chłopcu. – Nie wiem czy wy to jecie, ale chyba na nic innego nie masz co liczyć.”
Błękitnooki wziął podarunek w swe dłonie i zajrzał do środka. Trzy małe, przepiórcze jajeczka spoczywały na dnie woreczka. Sadiel przełkną ślinę, która nagle napłynęła mu do ust.
- Dziękuję. – Uśmiechnął się do Strzały. – Z miłą chęcią bym się nimi posilił, ale… potrzebny jest do tego ogień. Surowe jajka mogą zaszkodzić.
„No niestety w tym to ja ci już nie pomogę.”
- Wiem i nawet w tym przypadku niczego nie oczekuję od ciebie. Może niedaleko jest jakaś wieś, gdzie… - zamilknął. Przymknął oczy, starając się nie wybuchnąć płaczem.
Nie może teraz pokazywać się ludziom. Mistrz miał rację, ludzie wciąż upatrują w nim bestii. Chcą go zabić, choć przecież nie zrobił krzywdy żadnemu człowiekowi. Nie znali go, a jednak osądzali…
Nie… Nie może tak myśleć. Uważając, że są oni okrutni i bezduszni, sam postępuje tak jak jego niedoszły morderca. Nie można oceniać setek ludzi po czynach jednego ich przedstawiciela. Z pewnością w następnej wsi przyjmą go bardziej przyjaźnie. Był upadek, teraz musi być wzlot.
- Zostawmy problem przygotowania posiłku na później. Teraz ruszajmy w dalszą drogę.
„A określiłeś sobie jakiś konkretny cel?”
- Spokojna, przyjazna wieś… Niczego więcej nie oczekuję.

Gdy wyszli z leśnej gęstwiny, ich oczom ukazały się pola pełne wzrastających, zielonych, łanów zboża. Wiosna już na dobre zadomowiła się na tych terenach. Słońce zaczęło przyjemnie ogrzewać ciała wędrowców, a wiatr muskał delikatnie ich twarze. Białe obłoki leniwie sunęły po błękitnym niebie. Co jakiś czas nad ich głowami przelatywały małe, rozćwierkane ptaki, czyniąc w locie przeróżne figury akrobatyczne. Szum traw i oddalającego się lasu, sprawiał, że Sadiel poczuł się dziwnie bezpiecznie. Spoglądał na piękno przyrody, na zbliżający się kolejny las, na zające hasające po łąkach i poczuł się błogo. Świat nie może być zły… Żadne zło nigdy nie stworzyłoby takiego piękna. A skoro świat stworzył i ludzi i syrianinów, to i rasy te nie mogą być przepełnione ciemnością.
 „Myślisz, ze odnajdziemy w tym lesie jakiegoś człowieka?”
- Z pewnością… Los musi się w końcu do nas uśmiechnąć…

Krocząc po kolejnym leśnym gąszczu, starali się znaleźć wszelakie oznaki przebywania w pobliżu ludzi. Niestety wszędzie górowała natura. Zwierzęta, drzewa, krzaki, wysoka trawa… Nigdzie nie było widać choćby nikłego śladu człowieka. Choć Strzała cieszył się z tego powodu, gdyż nadal uważał, że nie powinni ufać nikomu, to jednak sam Sadiel nie był tym zachwycony. Wierzył, że gdzieś niedaleko znajduje się ktoś, kto pomoże wyznaczyć mu jakieś cel rozpoczętej wędrówki. Chciał wiedzieć, czemu ktoś nastawał na jego życie, co oznacza słowo „Mu”, oraz, lub przede wszystkim, zemścić się za zamordowanie Mistrza. Nie wiedział jednak jak zabrać się do wykonania tego planu. Potrzebował pomocy. Wiedział jednak, że nie otrzyma jej od swego rumaka, który już od rana próbował odwieść go od poszukiwania swego niedoszłego mordercy.
- A jednak nie mogę przecież tak po prostu o tym wszystkim zapomnieć. Jeśli nic nie uczynię w związku z tym, można to będzie odebrać jako zezwolenie z mojej strony na ciągłe polowanie na mnie.
„Jak na te swoje trzynaście wiosen, to myślisz w całkiem dorosły sposób.”
- Dziękuję za komplement.

Kolejne metry przebywali już w ciszy, która była oznaką wciąż potęgującej się rezygnacji. Słońce zaczęło powoli górować na nieboskłonie. Żołądek Sadiela dawał o sobie znać. Chłopiec co i rusz spoglądał na mały woreczek trzymany w dłoni. Podczas każdego krótkiego postoju próbował rozniecić mały ogień, by na przysuniętym do płomienia kamieniu usmażyć sobie jajeczka. Na nic jednak jego dobre chęci. Za każdym razem musiał dawać za wygraną i z nadzieją w oczach spoglądać wzdłuż dalszej drogi. Gdzieś tam musiał mieszkać ktoś, kto wyciągnie do niego pomocną dłoń.
Ostatecznie postanowił poczekać do zmierzchu. Jeśli do tego momentu nie odnajdzie żadnego człowieka, sam zabierze się za przygotowywanie posiłku. Jeśli uda mu się rozpalić ognisko, będzie szczęśliwy, jeśli nie uda mu się tego dokonać… będzie musiał zadowolić się surowym jedzeniem, które i tak do końca nie ukoi jego głodu. Gdy opróżni skórzany woreczek, będzie mógł napełnić go czystą wodą. Co prawda wciąż mijali małe strumyki, oferujące im pitną wodę, jednak w każdej chwili mogły się one skończyć. Sadiel dobrze wiedział, że głód jest niczym w porównaniu z uczuciem pragnienia.
Los poskąpił im jednak szczęścia. Las zdawał się być zawładnięty jedynie przez wszelakiego rodzaju dzikie zwierzęta. Nie wróżyło to niczego dobrego, tym bardziej, że zachodzące słońce zaczęły zasłaniać ciemnogranatowe chmury.
Błękitnooki znów zeskoczył z konia, gdy tylko znaleźli się na niewielkiej polanie, uważając by przypadkiem nie zgnieść przepiórczych jajek. Czym prędzej zniknął w pobliskich gęstwinach, by znaleźć suchych gałęzi. Niewiele udało mu się ich znaleźć. Miał jednak nadzieję, że nie przeszkodzi mu to w roznieceniu ognia.
Początkowo wziął dwa kawałki drewna i trąc jeden o drugi wyczekiwał małych iskierek mogących stać się po chwili płomieniem. Po wielu próbach odrzucił ten pomysł. Złapał za kamienie, uderzając nimi o siebie, lecz i ten sposób nie dał wyczekiwanego skutku.
„Wydaje mi się, że potrzebujesz do tego suchej trawy. Najlepiej słomy – niepewnie odezwał się Strzała. – Co prawda tylko raz widziałem, jak twój Mistrz rozpala ognisko, ale…”
- A skąd ja mam ci wziąć słomę! – krzyknął Sadiel, nieomal rzucając kamieniami w zwierzę. – Cudem udało mi się znaleźć kilka suchych gałęzi! Czego ty jeszcze ode mnie wymagasz?!
„Uspokój się… Chciałem tylko pomóc…”
- Dziękuję za taką pomoc! Też mam wiele dobrych pomysłów, tylko myślę o nich realnie i wiesz do czego dochodzę?! Że nie ma szans na ich wykonanie! – Wstał z ziemi, chwytając mały woreczek w dłonie i ruszając pod jedno z dalej stojących drzew. Usiadł pod nim, wyjął jedno jajeczko i niewiele myśląc delikatnie zbił kawałek górnej skorupki. Zamknął oczy, przełkną ślinę i jednym haustem wypił całą zawartość jajka. Nie były to delicje, ale żołądek coraz głośniej dopominał się odrobiny jedzenia. Po chwili przez przełyk Sadiela przepłynęło ostatnie żółtko. Wstrząsnęły nim torsje. Odetchnął głęboko kilka razy, by powstrzymać odruch wymiotny.
„Zostajemy tu na noc?” – usłyszał głos Strzały dobiegający z drugiego końca polany.
Spojrzał na niebo. Ostatnie słoneczne promienie oświetlały wyżej płynące chmury.
- Tak – odpowiedział krótko. Nie miał ochoty na żadne dłuższe rozmowy. Wolał szybko i w spokoju oddać się w ramiona błogiego snu. Był pewien, że nie będzie to możliwe. Czuł się jak mucha zaplątana w pajęczynę. Wiedział, że w każdej chwili nadejść może niebezpieczeństwo. Nie wiedział jedynie jakie ono będzie i z której strony go zaskoczy. Wilki, dziki, niedźwiedzie… W sumie od wszelkiej dzikiej zwierzyny, bardziej obawiał się człowieka. Nie był pewien, czy jego niedoszły morderca nie śledził go przez całodzienną podróż. Mógł on tylko czekać na dogodniejszy moment, by poderżnąć mu gardło. A czy jest lepszy moment, niż głęboki sen zwierzyny?
Nagle poczuł zimną kroplę na swojej twarzy. Jeszcze raz spojrzał na niebo. Deszczowe chmury zaczynały przesuwać się tuż nad nimi. Zerwał się wiatr, tworzący wraz z koronami drzew, głośne szumy. Zwrócił swe oczy w kierunku układającego się na ziemi Strzały. Miał wielką ochotę podbiec do niego i wtulić się w jego grzywę, dającą choć odrobinę ciepła. Zamiast tego westchnął głęboko. Poniosły go nerwy, ale duma zakazała mu przyznania się do błędu. Po raz pierwszy wstydził przyznać się do własnej słabości.
Nie pamiętał kiedy zasnął. Wiedział jednak, że ulewa zdążyła przybrać na swej sile. Wczołgał się pod jakieś krzaki i tam spędził całą noc.
Gdy się ocknął, zaczął trząść się z zimna. Nie mógł opanować drgawek, w dodatku czuł ogromny ból w żołądku. Każdy, nawet najmniejszy ruch sprawiał, że mięśnie jego napinały się do granic możliwości. Było mu niedobrze… Starał się nie wymiotować pod siebie i z wielkim trudem udało mu się tego nie robić. Próbował unieść głowę, lecz natychmiast poczuł jej zawroty i ból który nieomal wbijał się ostrymi szpikulcami w jego mózg. Chciał ruszyć dłońmi i nogami, by wydostać się z pod krzaków, nie mógł wyczuć jednak swych kończyn, tak jakby posiadał jedynie tułów. W dodatku zimne krople wody, które spadały z liści wprost na jego ciało, zdawały się wwiercać w niego małymi, krętymi tunelikami.
- Strzała – krzyknął… A przynajmniej pragnął krzyknąć. Zamiast tego z jego gardła wydobył się niewyraźny szept, zakończony piekącym bólem rozlewającym się po całej krtani. – Strzała! – zawołał bardziej donioślej, przypłacając ten wysiłek napadem kaszlu.
Wierzchowiec na szczęście usłyszał chłopca. Podszedł pod krzaki, spod których wystawała jedna noga Sadiela, i wyciągnął go za nią, starając się czynić to jak najdelikatniej. Gdy mu się w końcu to udało, spojrzał na swego przyjaciela. W jego oczach pojawił się prawdziwy strach.
„Sadielu… Co ci jest?”
- Nie wiem… Okropnie się czuję… - Sadiel skulił się nagle, chwytając się za brzuch.
Strzała w ostatniej chwili złapał go zębami za tylnią część koszuli i uniósł do góry. Chłopiec zaczął wymiotować, a gdy skończył wierzchowiec odciągnął go na bok.
„Dasz radę wejść na mnie?”
Blondyn próbował wstać na nogi, lecz za każdym razem zaciskał tylko zęby, by nie krzyknąć.
„Powinienem biec po pomoc, ale nie zostawię cię tutaj… Nie w takim stanie. – Ułożył się na mokrej ziemi. – Spróbuj chociaż wczołgać się na mnie…”
Sadiel z trudem pokonywał kolejne centymetry dzielące go od wierzchu konia. Strzała dopingował go z całych sił. Ucieszył się więc, gdy poczuł na sobie przyjemny ciężar.
„Spróbuj trzymać się mojej grzywy…Postaram się jak najmniej trząść…”
- Nie dam rady… Wszystko mnie boli… - zakwilił młodzieniec, a z oczu jego popłynęły łzy. – Strzało… Czy ja… Czy ja umrę?
Rumak odwrócił łeb w kierunku przyjaciela.
„Od razu umrzesz… Zatrułeś się pewnie tymi surowymi jajkami” – odpowiedział, starając się nadać swemu głosowi lekkiego tonu.
Nie udało mu się to jednak. Spojrzenie chłopca potrafiło wyczytać wszelkie uczucia jakie starał się ukryć.
- Ja nie chcę umierać… - zakwilił błękitnooki, by po chwili zemdleć, spadając z wierzchowca.