sobota, 20 lipca 2013

Początek końca, cz. 41

Duriom ocknął się kilka dni później. Początkowo rozglądał się niepewnie po otoczeniu, jakby znalazł się w dziwnym, tajemniczym miejscu. Delikatnie uchylone powieki starały się ograniczyć dostęp promieni słonecznych do źrenic. Sadiel pamiętał dobrze pierwsze chwile po powrocie do przytomności tamtego dnia, gdy sam nieomal wpadł w ramiona śmierci. Znachor nakazał mu wtedy powstrzymać się, aż nie zostaną zasłonięte okna w jego chacie.  Nie omieszkał poinformować o tym kartografa. Ten posłuchał rady. Po kilku chwilach pomieszczenie tonęło w półmroku.  Ku uciesze młodzieńca i Tiriama,  mężczyzna zaczął przełykać podawany mu pokarm. Początkowo były to zwykłe, wodniste papki, bo tylko to przepływało przez zaciśnięty jeszcze przełyk. Ale dobrze wróżyło to na przyszłość.
Z czasem Duriom zaczął wodzić wzrokiem za poruszającymi się osobami. Chłopiec próbował nawiązać z nim jakikolwiek kontakt, ale jego próby spalały na panewce. Coraz bardziej obawiał się, że jego przyjaciel nigdy nie wyjdzie z tego stanu.
- Znachor mówił, że jeszcze przez jakiś czas twój Mistrz może przebywać w takim amoku. Nie ma się jednak czego obawiać.  Po prostu jego organizm w taki sposób zwalcza ostatnie krople trucizny, które jeszcze w nim pozostały.
Sadiel przytaknął głową na znak, że zrozumiał słowa Tiriama, ale jednocześnie westchnął głęboko.  Nie mógł znieść takiego widoku. Jego druh, przyjaciel i opiekun był w tamtej chwili nieomal zdany na łaskę i niełaskę całego otaczającego go świata. Po raz kolejny wstrząsnęły nim drgawki, gdy pomyślał, że to on mógłby zostać zatruty tą strzałą. Jeśli Duriom w tak tragiczny sposób przechodził powrót do żywych, to on… On nigdy nie przebyłby tej drogi.
Jeśli los w taki sposób okazuje swą troskę w stosunku do młodego syrianina, to ten młody syrianin serdecznie dziękuję za taką pomoc.
A dni mijały, nie zważając na jego prośby i groźby.

Jednej z nocy Sadiel zszedł z górnego balkonu, by zmniejszyć rację żywnościową, którą kartograf przygotował na następny poranek. Nic się przecież nie stanie, gdy na kolejny posiłek zje o jedną pajdę chleba mniej, a spanie z burczącym brzuchem jest niezdrowe. A przynajmniej on sam tak twierdził.
Schodził więc po drewnianych schodach, nie przytrzymując się już nawet balustrady. Znał tą drogę na pamięć. Już tyle razy przemierzał ją po ciemku. Stanąwszy na niższym piętrze, pomacał dłonią tuż obok ostatniego schodka. To tam zawsze znajdowała się lampa naftowa, z położonym na niej krzesiwem. Pomimo jednej z reguł rządzących światem, która brzmi: gdzie co wieczorem zostawiłeś, tam rano znaleźć to powinieneś, dłoń wciąż trafiała w próżnie.
- No co jest – mruknął pod nosem. – Przecież kładłem to tutaj…
- A może tak po drugiej stronie spróbujesz? – zabrzmiał niski, zachrypnięty głos. – Tak się składa, że schody mają dwie strony.
- Duriom! – wrzasnął Sadiel, nie ukrywając swej radości pomieszanej z zaskoczeniem. Puścił się biegiem w kierunku, z którego dobiegał go głos przyjaciela. Nie martwił się nawet o to, że niczego nie widzi i w każdej chwili może potknąć się o coś, lądując na swoją twarz. Na szczęście nie natrafił na żadną przeszkodę. Zwolnił dopiero, gdy rozum podpowiedział mu, że każdy kolejny krok może zakończyć się wdepnięciem na Durioma.
Gdy natrafił na krawędź posłania, na którym leżał znachor, rzucił się do przodu, by uścisnąć serdecznie swojego przyjaciela.
- Spokojnie Sadiel… - syknął mężczyzna. – Bo mi kości połamiesz…
- Ja przepraszam, ale… - Chłopiec odskoczył od leżącego - ale myślałem, że ty już nigdy… Bo ty… leżałeś i nic… I ja się bałem, że mnie zostawisz… A ja bez ciebie… Ja nie dałbym rady… A ty…
- A ja… A ja mam pustynie w gardle. Czy mógłbyś?
- Tak, tak… Tylko… Tylko… - Sadiel natychmiast zerwał się na nogi. W przebłysku radości pomyliły mu się kierunki. Z całym impetem wpadł na stół, przy którym pracował Tiriam. Na podłogę pospadały karty papieru i naczyńka wypełnione kolorowymi tuszami. W dodatku on sam nieco się poobijał.
- Ostrożniej Sadielu, bo i jeszcze ty leczenia potrzebować będziesz – westchnął Duriom, choć widać było, że rozbawiła go ta sytuacja.
- Nic mi nie będzie… Muszę tylko znaleźć lampę.
- Mi się nie spieszy. Jakoś do jutra przeżyję. A… powiedz mi… długo leżałem nieprzytomny? – głos mężczyzny radykalnie się zmienił. Tak jakby nagle pytał się o to, czy rzeczywiście uczynił coś złego.
Chłopiec powoli człapał na czworaka w kierunku, gdzie powinny znajdować się schody. Wciąż machał przed sobą dłonią, by i tym razem nie uderzyć w przeszkodę.
- Długo… Ale to nic. Przynajmniej odpoczęliśmy sobie trochę od ciągłej wędrówki. A przynajmniej ja odpocząłem.
- A ten mężczyzna…  Pamiętam, że gdy ofiarował mi pomoc, natychmiast ją przyjąłem. Nie wiem czy to był dobry pomysł. Po prostu bałem się wtedy, że jeśli postąpię inaczej, będzie ci grozić wielkie niebezpieczeństwo. Byłem taki nieostrożny.
- Nic się nie stało. Tiriam okazał się dobrym człowiekiem. Przygarnął nas pod swoje skrzydła i przyprowadził do ciebie znachora, za którego sam zapłacił. Powiedział, że nie mamy się czego obawiać, bo on pomaga takim jak ja. Powiedział też, że gdy dostatecznie wyzdrowiejesz, pomoże nam wydostać się z tego miasta. Wczoraj zaczął pracę nad mapami dla nas. Chce nam je ofiarować za darmo, więc wydaje mi się, że postąpiłeś najlepiej jak tylko można było.
- A gdyby okazało się, że on współpracuje ze Sprzymierzeńcami albo Wybawicielami?
- W sumie to z nimi współpracuje… - Sadiel dałby sobie rękę obciąć, że w tej chwili w oczach przyjaciela pojawiła się przeogromna panika. – Ale tylko dzięki temu ma jakieś szansę, by pomagać syrianinom, których, jak mówił, już nie wiele chodzi na wolności.
Zapadła chwila ciszy przerywana przeciągłym szuraniem.
- Będę musiał jutro z nim porozmawiać.
- Moim zdaniem to przez najbliższy czas nie powinieneś się wysilać. Najważniejsze, że nic nam nie zagraża.
- Coś ty taki pewien jesteś? Pamiętasz, że musisz odznaczać się wielką czujnością.
- Wiesz co, Duriomie? Dopiero co wróciłeś do żywych, a już mi zaczynasz wywody prawić. – Syrianin na chwilę się wyprostował i spojrzał sod ściągniętych brwi w kierunku, gdzie za kotarą ciemności, znajdował się znachor.
- Nie obrażaj się… - zaśmiał się mężczyzna. – Nawet nie wiesz jak cieszę się, że mogę się znów z tobą posprzeczać. Uwierz mi, że w tamtej chwili… - zamilknął na chwilę. - Naprawdę się wtedy o ciebie bałem.
„Wierzę, bo ja o ciebie bałem się wtedy jeszcze bardziej” – pomyślał Sadiel, ruszając w dalszą drogę po lampę.

Duriom musiał jednak dotrzymać ze swym pragnieniem do następnego poranka. Chłopiec co prawda dotarł do lampy, ale przewrócił ją machnięciem dłoni. Szklany przedmiot potłukł się, a nafta rozlała się po drewnianej posadzce.
Na szczęście Tiriam zajrzał do budynku znacznie wcześniej niż zawsze. Słońce ledwie wzeszło nad horyzont, gdy wszedł do środka z własną lampą.
- No tak myślałem, że dziś wydarzy się coś wielkiego. – Uśmiechnął się szeroko, odejmując sobie tym wyrazem twarzy ładnych kilka lat. – Witam wśród żywych, panie.
- Ja również witam i podziękować muszę za wszystko, co dla nas uczyniłeś. – Znachor delikatnie skinął głową. Siedział właśnie na swym posłaniu, konsumując posiłek nieudolnie wykonany przez młodzieńca.
- Nie ma za co. Czyniłem to, co powinien uczynić każdy, kto nazywa siebie człowiekiem.
- A jednak… Mogłeś oddać nas, panie, we wrogie ręce. Tym czasem ochroniłeś nas przed nimi.
- Nie mógłbym wydać człowieka, który troszczy się o młodego syrianina, ani syrianina, który tak bardzo boi się o swego Mistrza. Takim istotom powinno się hołdować.
- Jak również i takim, którzy pomimo kłamliwych wieści, nie wierzą w złą naturę rodu syriańskiego.
- A jednak…
- Na wielkie nieba! Możecie w końcu zaprzestać tych swoich przesłodzonych komplementów? Niedobrze się od nich robi. – Sadiel zaczął sprzątać resztki po swej lampie. Nie chciał, aby ktoś pokaleczył się kawałkami szkła.
- Twój czeladnik ma rację, panie. W takim razie opuszczę was i wyruszę do znachora, by go odwołać. Nie będzie już chyba nikomu z nas potrzebny. – Kartograf naciągnął mocniej na siebie cienki, aksamitny płaszcz połyskujący w płomieniach świecy. – Zostawić wam światło?
- Tak… Przydałoby się. – Spojrzenie Sadiela było wymowne. Innego źródła światła nie mieli przecież.
- A gdy wrócisz, panie, chciałbym porozmawiać z tobą… na osobności – dodał po chwili, skupiając swój wzrok na chłopcu.
- Czyli beze mnie? – Syrianin zaprzestał porządkowania podłogi.
- Tak, bez ciebie.
- Ale dlaczego?
- A dlatego, że jesteś jeszcze szczawiem i niektóre informacje nie są przeznaczone dla twoich uszu. – Duriom wyszczerzył dwa rzędy białych zębów.
- Chyba sobie żartujesz, mistrzu…
- Ależ w żadnym wypadku, mój czeladniku. Za młodyś, za głupiś i w dodatku aż nazbyt lekkomyślny.
„Więc znów ta zabawa w mądrego Mistrza i głupiego ucznia?” – pomyślał Sadiel, zaciskając zęby z wściekłości. Wiedział, że przyjaciel wcale tak o nim nie myśli. Wiedział… a przynajmniej chciał w to wierzyć. Zresztą… Jego to nic nie obchodzi. Niech sobie gadają o czym chcą i kiedy chcą. Pewnie i tak będą rozprawiać o nudnych sprawach… jak to ludzie w tym wieku. Może to i lepiej, że nie będzie musiał tego wszystkiego wysłuchiwać. A jednak… To on znał od przeszło dwóch miesięcy Durioma i to on dłużej znał Tiriama. Samo to powinno przemawiać na korzyść tego, by wciągnąć go w rozmowę. I tak by odmówił, ale jednak wiedziałby, że jego słowo ma tu jakieś znaczenie.
- Jak sobie życzysz, mój Mistrzu… - Chłopiec skłonił się, nie pozbawiając tego gestu cienia ironii. – I tak ważniejsze sprawy na głowie mam, niż wysłuchiwanie waszych długich wywodów, których nie będę w stanie pojąć. Bo przecież jestem na to za głupi… - Sadiel ściągnął brwi. Przez chwilę przyglądał się swojemu przyjacielowi, wierząc, że może po tych słowach znachor zmieni zdanie. Nic jednak takiego nie nastąpiło. Chłopiec zgarnął resztki lampy na stosik, po czym wstał, otrzepał swoje spodnie i ruszył po drabinie na balkon.
Po chwili Tiriam opuścił budynek. Światło lampy delikatnie oświetlało całą przestrzeń.
- Sadielu… Podałbyś mi kubek wody? – Duriom najwidoczniej wystarczająco wypoczął podczas śpiączki i nie miał zamiaru zasypiać.
Młodzieniec nie był jednak w tak dobrym stanie. O ile jeszcze kilka chwil wcześniej z radością podałby mężczyźnie napój, o tyle w tamtym momencie nie miał już takiego zaniaru.
- Nie, mój Mistrzu… - mruknął, leżąc na swym posłaniu, podkładając dłonie pod głowę. – Przecież za głupi jestem i jeszcze mógłbym po drodze całą jego zawartość wylać.
- Jeszcze się gniewasz?
- Nie… Nie gniewam się, mój Mistrzu. Przecież jestem na to za głupi.
- Nie wiedziałem, że aż tak bardzo przyjmiesz moje słowa do swojego serca…
- Nie wiedziałeś? – Sadiel udał zdziwienie. – Myślałem, że w tej dwójce to ja jestem ten głupszy.
- A pomyśleć, że jeszcze tak niedawno z radości nieomal mi kości nie połamałeś.
Blondyn, choć nic nie odpowiedział, uśmiechnął się szeroko, przekręcając się na bok.
Naprawdę cieszył się, że Duriom był cały i zdrów. Nawet nie chciał myśleć, co by zrobił, gdyby Tiriam po jednej z wizyt miejskiego znachora, poinformował go, że jego przyjacielowi nic już nie pomoże. Załamał by się? Nie byłoby takiej okazji… Wyszedłby wtedy z budynku i wykrzykiwał wszem i wobec, że oto tam stoi i czeka na strzałę posłaną przez Wybawiciela w sam środek jego piersi. Nie mógłby żyć z tą myślą, że stracił istoty będące dla niego niczym rodzina, której pragnął, a której nigdy nie miał.
Nie zauważył nawet kiedy zasną.


Za to aż nazbyt odczuł na sobie poranną pobudkę.
- Sadiel! Wstawaj! Nie ma czasu na wylegiwanie się…
- I kto to mówi – mruknął niebieskooki. – Ledwie spałem przez te dni, w których ty dochodziłeś do siebie. Teraz mogę w spokoju odpocząć, to ty mi karzesz zrywać się o świcie.
- Nic ci się nie stanie. Młody jesteś, nie potrzebujesz całych nocy aby być w pełni energii. A tu posprzątać trzeba. Nie powinniśmy nadużywać gościnności naszego przyjaciela.
- Przecież jest czysto…
- Nie marudź, tylko schodź na dół.
Gdy Sadiel ostatecznie stanął na niższym piętrze, zauważył, że jego przyjaciel próbuje wstać z posłania. Omiótł go pytającym spojrzeniem.
- Nie za wcześnie trochę na takie wyczyny?
- O czym ty mówisz? – wysyczał Duriom przez zaciśnięte z bólu zęby. Klęczał właśnie na jednym kolanie, trzymając obie dłonie na podłodze, by nadać swemu ciału równowagi.
- No wiesz… Sam przechodziłem to co ty i po przebudzeniu zabraniałeś mi nawet siedzieć. A nawet gdybyś mi tego nie zabraniał, sam i tak nie byłbym w stanie się ruszyć.
- Do czego zmierzasz?
 - Że ten Wybawiciel poczęstował cię chyba o wiele bardziej trującą substancją niż mnie, więc jakiekolwiek spacerowanie całkowicie odpada. – Chłopiec skrzyżował ręce na piersi, chcąc dodać w ten sposób powagi swym słowom.
- Na szczęście masz o wiele mniej lat niż ja, a co za tym idzie, nie masz tu wiele do gada… - Znachor nie dokończył. Złapał dłonią za zranione ramię. Ciało, pozbawione jakiegokolwiek oparcia, przewróciło się na posłanie.
- I o tym chciałem właśnie powiedzieć. – Sadiel uśmiechnął się szeroko. – Nie zamierzam główkować potem, co zrobić z tobą, gdy mi po drodze gdzieś padniesz zemdlony.
- Nie zamierzam wyruszać w dalszą drogę. – Duriom, widząc ulgę, która pojawiła się na twarzy jego przyjaciela, ściągnął delikatnie brwi. – Nie zamierzam też jednak leżeć tutaj jak jakaś kłoda.
Błękitnooki wzruszył jedynie ramionami. Rozejrzał się dookoła. Bałagan? Co prawda kilka zwoi zaśmiecało podłogę, ale to Tiriam zgarnął je ze stołu, gdy brał się za ich mapę. Nie będzie tego sprzątać. Poza tym… pomieszczenie wyglądało całkiem schludnie jak na zamieszkiwanie w nim dwóch osób.
- Niech zgadnę… Ja mam się wziąć za to wszystko, a ty sobie gadać z Tiriamem będziesz.
- Nie… Ty masz się wyrobić ze sprzątaniem zanim on wróci. A potem…
- Potem co? – Chłopiec uniósł do góry kąciki swoich ust. – Potem mam wyjść sobie na długi spacer po uliczkach miasta? Mogę to uczynić, ale będziesz miał mnie na sumieniu, gdy Tiriam przyniesie ci wiadomość, że strażnicy mnie złapali i oddali w łapska Sprzymierzeńców.
- Tiriam coś wymyśli.
- No oczywiście – oburzył się. – Dlaczego w ogóle nie chcesz abym wysłuchał waszej rozmowy. Czy coś przede mną ukrywasz?
- Dobrze wiesz, że niczego nie ukrywam. – Duriom wygodniej ułożył się na posłaniu. – Po prostu są sprawy, o których nie powinno rozmawiać się w towarzystwie dzieci.
- A gdzie ty widzisz tu dziecko? Bo chyba nie mnie masz na myśli.
- No wiekiem to ty nie grzeszysz.
- Ale w ciągu tych kilkunastu lat przeżyłem więcej, niż niejeden człowiek w ciągu całego swojego życia.
- Nie oznacza to, że można ci wszystkie tajemnice wyjawiać.
- A więc coś przede mną ukrywasz! – huknął Sadiel.
- Eh… Wiesz jaki ty potrafisz być czasem nieznośny?
- Uczę się od najlepszych, Mistrzu. – Błękitnooki skłonił się z ironią.

Gdy Kartograf zajrzał do pracowni, w której zamieszkiwali podróżni, Sadiel spiorunował go swym wzrokiem. Chłopiec wiedział, że to nie Tiriama wina, iż przyjaciel chce porozmawiać z nim oko w oko, ale… Zbiorowa odpowiedzialność była dla niego jedynym dobrym rozwiązaniem w takiej sytuacji. Jedynym, jaki przyszedł mu do głowy.
Mężczyzna przeprowadził go do sąsiedniego budynku. Chciał mu przetłumaczyć, że jeśliby ta rozmowa dotyczyć miała właśnie jego, nikt nie zabroniłby mu uczestniczenia w niej.
Sadiel nie był przekonany, ale postanowił więcej nie nalegać. Wolał, by ta cała farsa skończyła się raz na zawsze.

Duriom powoli, bo powoli, ale dochodził do pierwotnej sprawności. Może szybciej by wyzdrowiał, gdyby mógł od czasu do czasu pospacerować sobie na Świerzym powietrzu. Tym czasem nie oddalali się od budynku więcej niż na kilkanaście stóp, a i to wyłącznie w nocy, gdy ludność miasta pochłonięta była w błogim śnie.
Tiriam co i rusz przerywał rysowanie map zamówionych przez dostojników miejskich, by dokończyć te, które ofiarowane miały być wędrowcom. Znachor podglądał go przy pracy, dopytując się, co oznaczają poszczególne znaki.

- Wolę wiedzieć, czy po drodze mijać będziemy lasek, który da nam ochronę podczas nocnego spoczynku, albo rzeczkę jakąś, w której napełnić nasze bukłaczki będziemy mogli.