Sadiel podskoczył z przerażenia.
Dopiero po chwili doszło do niego, że ten świst był dlatego tak głośny, gdyż
przemknął tuż przy jego uchu. Natychmiast padł na ziemię, jakby w ten sposób
mógł utrudnić wzięcie go na cel łowcy, bo to, że łowca ten będzie chciał poraz
drugi utrafić w niego, było dla niego oczywiste. Przeklęty Wybawiciel.
- Ra… Ra… Ratunku! – wrzasnął.
Początkowo wyzwał się w myślach od głupków. Takimi krzykami mógł zwrócić na
siebie uwagę innych nieporządanych ludzi. Choć z drugiej strony… Co miał do
stracenia? Jeśliby nie zaczął wołać pomocy, to Wybawiciel prędzej czy później
by go dopadł. A tak, może się wystraazy. Sadiel miał nadzieję, że zabójca jest
świadom, że nieopodal stoi cały kontyngent uzbrojonych rycerzy i nie będzie
chciał mieć z nimi bliższego kontaktu. Poza tym… gdzie są ci cholerni
zwiadowcy, gdy są naprawdę potrzebni?
- Ratunku! – krzyknął jeszcze
raz, znacznie głośniej. I wtedy… gdy ostatnie dźwięki wypływające z jego ust
stały się przeszłością, usłyszał cichy szelest dobiegający gdzież z tyłu. Po
chwili szelest ten zmienił się w szybkie, ale ostrożne kroki.
Nie wiedział, co zrobić. Nie
miał już szans na ucieczkę. Nie mógł jednak tak leżeć i oddać się w łapska
Wybawiciela niczym bezradna owieczka.
Musiał coś uczynić, ale… strach całkowicie go sparaliżował. Był w stanie
jedynie unieść głowę i spoglądać przed siebie, wyszukując pierwszych oznak
nadciągającej odsieczy.
Kroki stawały się coraz
głośniejsze. Odległoś Sadiela od mordercy malała w zatrważającym tępie.
Chłopiec oczami wyobraźni
widział sztylet zbliżający się do jego pleców, by przebić skórę, mięśnie… by
pomóc krwi wyciec z jego ciała. Stęknął jedynie pod nosem, starając się
opanować drżenie ciała, które pojawiło się nagle i to z taką siłą. Tak bardzo
pragnął odwrócić się i poprosić tego człowieka, by, jeśli chce już go zabić,
zrobił to szybko i bezboleśnie. I żeby pozostawił w spokoju wszystkich tych,
którzy kiedyś mieli z nim coś wspólnego.
Poczuł, jak stopa napastnika
kopie go delikatnie w bok. Nie był to kopniak mający skrzywdzić Sadiela, a
przynajmniej chłopiec miał taką nadzieję. Gdy przed oczami jego ukazały się
buty obcego, zapragnął unieść głowę i pierwszy raz spojrzeć w twarz tego, który
od dłuższego czasu nastaje na jego życie. Powstrzymała go jednak obuta stopa,
która, postawiona na głowie Sadiela, uniemożliwiła mu jakikolwiek ruch nią.
Cisza, która do tej pory przerywana była jedynie szumem wiatru w koronach
drzew, na których falowały ostatnie liście, zastąpiona była męskim głosem,
zdającym się należeć do nadwyraz młodego mężczyzny.
- Leż spokojnie syrianinie,
jeśli nie chcesz podzielić losu swego żołnierzyka.
- Czego ode mnie chcesz…? -
nieomal wyskamlał Sadiel. – Dlaczego wciąż za mną kroczysz? Dlaczego nastajesz
na życie moje i tych, którzy są mi bliscy?
Wybawiciel zdjął stopę z głowy
chłopca, jednak dał jasno do zrozumienia, że nie życzy sobie, by jego ofiara
choć próbowała na niego spojrzeć.
- Do ciebie, jako do osoby nie
mam nic. Tylko widzisz… Nie jest bezpiecznym światem ten, w którym istnieją
dwie tak wielkie i równie potężne rasy. Wiadomo, że jedna musi zginąć, by
przeżyła druga. Vivere est militare!
- Dlaczego? Dlaczego tak
mówisz? Czy obie rasy nie mogą żyć w pokoju?
- Vis pacem, para bellum –
odpowiedział mężczyzna.
- Czy musisz używać języka,
którego nie rozumiem? – Sadiel chciał już unieść głowę, targany emocjami, lecz
poczuł na niej dłoń, która lekko, lecz stanowczo przycisnęła potylicę chłopca
do ziemi.
- Nie muszę – odpowiedział
napastnik. – Chodzi o to, że wojna jest nieodzowną częścią naszego życia.
Kolejny powód do tego, by was unicestwić. Nawet, jeśli dziś jesteście niczym
bezradne robaki, które rozpełzły się po ziemi, to jutro… Jutro możecie stać się
groźnymi bestiami, które tylko czekają na moment, by wbić swe ostre kły w nasze
ciała.
- Ale czy nie rozumiesz, że
walcząc z nami, sami bestiami się stajecie?
- Jesteśny gotowi przyjąć ten
grzech na nasze barki, by tylko przyszłe pokolenia mogły żyć w spokoju, nie
martwiąc się o ataki z waszej strony.
- Ale to jest śmieszne… -
Sadiel w jednej chwili zerwał się na równe nogi, odpychając od siebie dło n
napastnika. Nie zdąrzył jednak całkowicie się wyprostować i skupić swego wzroku
na Wybawicielu, gdy twarda pięść mężczyzny uderzyła go w brzuch. To było jak
uderzenie kamieniem wystrzelonym z dziwnej maszyny. Chłopiec zgiął się w puł i
starając się złapać oddech, padł na kolana, a następnie na twarz. Szybko
przewrócił się na bok, chwytając się oburącz w pasie.
- Sami jesteście śmieszni –
warknął napastnik. – Jesteście nikim! Marnymi stworzonkami, które natura przez
przypadek wydała na ten świat! A jak się zachowujecie?! – Mężczyzna odetchnął
głęboko kilka razy, starając się opanować swoje nerwy. – Jesteś dobrym
przykładem tego, kim tak naprawdę jesteście. Człowiek w twoim wieku wie dobrze,
gdzie jest jego miejsce. Nie panoszy się tak i z pewnością jest mniej
wyszczekany. I nie morduje ludzi. – Ostatnie słowa zostały nieomal wysyczane do
ucha chłopca.
Sadiel mocniej zacisnął
powieki. Więc on wie! A czemu się dziwić? Z pewnością kroczył za nim krok w
krok, odkąd młody syrianin został opuszczony przez swego Mistrza. To, że
zamordował magów, musiało dolać oliwy do ognia. Może właśnie dlatego Wybawiciel
postanowił właśnie w tym momencie zakończyć wszystko raz na zawsze. Skoro w
chłopcu już są takie siły, to co będzie za kolejnych kilka miesięcy?
- I co teraz zamierzasz ze mną
zrobić? – wystękał, nie starając się już anwet unieść swej głowy.
- Ja? – Napastnik zaśmiał się
gardłowo. – Ja nie zamierzam uczynić nic. Myślę, że przyjaciele tego o to tu
leżącego wojaka lepiej się z tobą rozprawią.
Sadiel nagla otworzył swe oczy.
Pojawiło się w nich przerażenie. Szybko jednak się opanował. Nie ma się czego
obawiać. Nikt nie uwierzy w jego winę. Jednak Wybawiciel jakby czytał w jego
myślach. Podszedł do martwego rycerza. Chłopiec zdecydował się spojrzeć na
mężczyznę. Zauważył tylko długi, ciemnobrązowy płaszcz z kapturem, ciągnący się
nieomal po ziemi. I włosy… Ciemne, krótko przystrzyżone włosy. Z perspektywy, w
której znajdował się błękitnooki, jego prześladowca zdawał się być bardzo
wysokim człowiekiem i… dobrze zbudowanym.
Napastnik pochylił się nad leżącymw krwawej kałuży zbrojnym i szybkim
ruchem wyrwał strzałę z piersi martwego. Odszedł potem kawałek, uniósł z ziemi
dość sługi i cienki patyk, wrócił z powrotem przed martwego i wepchnął trzymane
w dłoni drewno w ranę po strzale. Sadiel patrzył na to wszystko z bezsilnością.
Chciał się unieść, ale ból brzucha jeszcze nie do końca go przeszedł. W
ostatniej chwili padł na ziemię. Gdyby jeszcze choć przez kilka sekund
zamierzał przyglądać się swemu przyszłemu mordercy, ten z pewnością by to
zauważył i odpowiednio ukarał chłopca za jego bezczelne nieposłuszeństwo.
- No cóż… - mruknął Wybawiciel.
– Skoro tak dobrze władasz kamieniami, wydaje mi się, że i z takim niewielkim
patykiem mógłbyś poradzić sobie bez większego trudu. Towrzysze twojego martwego
znajomego z pewnością dojdą do tego samego wniosku.
- Nie uwierzą w to… Nie
uwierzą, że to ja go zabiłem! – nie dawał za wygraną Sadiel.
- Masz racje – cmoknął
mężczyzna. – Z pewnością uwierzą ci, że gdy spacerowałeś z nim sam na sam,
jakiś bardzo zły Wybawiciel postanowił zaszczycić was swoją obecnością i radykalnie
skrócić życie tego nieszczęśnika. Przecież tyle juest tu tych Wybawicieli i
wszyscy oni polują na rycerzy towarzyszących małym, biednym syrianinkom. – Ton
jego głosu aż ociekał od sarkazmu. – Dobrze wiesz, że będziej jedynym
podejrzanym o zamordowanie tego rycerza. A teraz przypomnij sobie, jak zaczęli
traktować was zbrojni, gdy nie byliście oskarżeni o szpiegostwo i… spróbuj
wyobrazić sobie, jak zaczną z wami postępować teraz.
- Ale… Ale przecież to ja ich
wołałem. Ja zacząłem wołać o pomoc. Nie robiłbym chyba tego, gdybym był winny.
- Och… Chwytasz się brzytwy mój
drogi, mały przyjacielu. – Mężczyzna podszedł nieomal pod samą głowę
niebieskookiego. Przykucnął przy nim. Sadiel poczół, jak skupia się na nim
przerażające, puste spojrzenie mordercy. – Przecież nie zostawiłbyś tutaj
Durioma, nie? Za to dobrze byłoby powoli pozbywać się tych, którzy mogą
stanowić problem w razie organizowania jakiejś ucieczki.
- Nie… Nie wierzę w twoje
słowa… Oni nie mogą… Przecież…
Przecież… Przecież co? Przecież
Sadiel jest nie winny? Przecież nic złego nie zrobił? Przecież to jest tak
oczywiste, że nie mogą mu nie uwierzyć? Sam się oszukuje. Wybawiciel miał
racje. Zresztą, jak on sam by postąpił, gdyby znalazł z dala od obozu
potencjalnego szpiega i leżącego obok martwego towarzysza broni? Wszyscy dojdą
do tego samego zdania, że młody Syrianin, a co za tym idzie i jego towarzysz,
są jak najbardziej winni całemu zajściu. A to z kolei prowadzi do prostej
konkluzji, że oboje są szpiegawi w służbie wrogiego mocarstwa. Będą zgubieni.
Nikt ich nie wysłucha. W najlepszym wypadku od razu ich zabiją, w najgorszym…
Sadiel zacisnął powieki, potrząsając głową z bezsilności.
- Co jeszcze…? Jakie kłody
żucisz mi pod nogi mój losie? – wymruczał pod nosem.
- Wydaje mi się, że właśnie
zrozumiałeś w końcu, w jakiej nieciekawej sytuacji się znalazłeś.
Sadiel zamknął oczy, bezwiednie
kładąc się na ziemi i rozluźniając wszystkie mięśnie. Zrezygnował z wszelkich
prób dostrzeżenia twarzy mężczyzny. Po co mu to? Jak to powiedział mag, którego
odesłał tak niedawno do, miał nadzieję, lepszego świata: Tam, gdzie za chwilę
się znajdzie, ta informacja nie będzie mu do niczego przydatna.
- Dlaczego to robisz? Jesteśmy
przecież tak podobnymi do siebie istotami. Tak samo odczuwamy ból, strach,
radość…
- O nie, syrianinie… Nie
jesteśmy podobnymi istotami – dobitnie stwierdził Wybawiciel. – My jesteśmy
ludźmi, którzy mają jakieś zasady. Nie zabijamy nie potrzebnie… Nawet teraz,
gdy myślę o tym, że w sumie to ja bezpośrednio przysłużyłem się do twojej śmierci…
Uwierz mi, że nie jest mi z tą świadomością łatwo. A ty i tobie podobni? Czy
czujecie co kolwiek, gdy patrzycie na ludzkie ciała, które sami oczyściliście z
duszy?
„Gdybyś wiedział…” westchnął w
duchu chłopiec. Te koszmary po wypadku z
magami… Te wyrzuty sumienia… Ta złość na cały świat, ale przede wszystkim na
samego siebie… Jak więc ten parszywiec mógł mu wmawiać, że Sadiel jest tylko
nieczułym mordercą?
Tą całą rozmowę przerwał odgłos
krzyków kilku rycerzy, którzy, zbliżając się do polany, na której obecnie
znajdował się Wybawiciel oraz młody syrianin, nawoływali swego towarzysza.
- O… Wydaje mi się, że zbliżają
się twoi znajomi zbrojni. Z miłą chęcią zostałbym tutaj, ale… - Mężczyzna
obszedł do okoła leżącego chłopca, ruszając potem w kierunku zarośli, z których
wyszedł kilka chwil wcześniej. – Mam też inne obowiązki. A poza tym… Widok
przemocy mnie osłabia.
Powolny chód przemienił się w
bieg.
Gdy młody syrianin uniósł głowę
i spojrzał za siebie, Wybawiciel niknął już w gęstych krzakach. Powoli i
niepewnie uniósł się na wyprostowane nogi. Szybko swój wzrok skupił na leżącym
nieopodał martwym rycerzu, a następnie zerknął na pierwszych wojaków
wyłaniających się zza niewielkiego gaiku. Miał wielką ochotę coś uczynić…
cokolwiek, lecz nie miał pojęcia co. Rzucić się od ucieczki i modlić się w
duchu, by za jego chaniebne zachowanie nie został ukarany Duriom? A może
wyruszyć w stronę nadchodzących zbrojnych, już z dala próbując wytłumaczyć im
całą sytuację? A może tak usiąść na ziemi i po prostu czekać na dalszy bieg
wydarzeń?
- Ej… Tam jest! – krzyknął
jeden z rycerzy wskazując na niego dłonią.
Cała, kilkunastoosobowa zgraja
ruszyła w jego kierunku.
- Doigrałeś się niebieskooki –
wrzasnął inny, trzymający mocno swój miecz w dłoni. – A jeszcze bardziej doigrał się Madarsin!
Gdzie on w ogóle jest?
Z każdą kolejną chwilą odgłos
kroków stawał się coraz bardziej wyraźny. Sadiel zauważył, że przypomina to
równy, rycerski krok, świadkiem którego można być na wojskowych defiladach.
Praktyka czyni mistrza – uśmiechnął się pod nosem chłopiec, choć nie było
większego ku temu powodu.
- A mówiłem, żeby mnie wysłać z
tym diabłem, to się dowódca uparł na Madara.
- Chciałbyś zostać z nim sam na
sam i to z własnej, nieprzymuszonej woli?
- Wolałbym to, niż branie
udziału w szykowaniu obozu do dalszej podróży. Rąk nie czuję… I ciekawe, kto
będzie mieczem machał, jak ledwie ramiona do góry unoszę, a w każdej chwili
Nanijani mogą pokazać swoje ostre ząbki.
- Gdybyśmy polegali jedynie i
wyłącznie na twoich umiejętnościach, to rzeczywiście bylibyśmy w głębokiej
dupie – rzekł któryś, a słowom jego zawtórowały głośnie śmiechy.
Rycerze pokonywali ostatnie
trzysta metrów dzielących ich od Sadiela. Rozglądali się w koło, za pewne
wyszukując wzrokiem swego brata broni.
- Dobra… Zbieraj się, młody.
Wracasz do klatki. – Wojak z wyciągniętym mieczem, kiwnął wymownie głową w
stronę, gdzie za krzakami, laskami i wysuszonymi już, lecz nadal dość wysokimi
trawami, znajdowała się cała wyprawa rycerska.
Sadiel nie ruszył się. Nie mógł
się ruszyć. Wodził jedynie po twarzach przybyłych, wyszukując w nich oznaki, że
zauważyli leżące nieopodal ciało swego towarzysza.
- No słyszysz? Idziemy… Nie
mamy całego dnia…
- Ja… Nie… To nie moja wina… -
wyskomlał chłopiec.
Rycerz uniósł pytająco brwi.
- Lother… - puknął go stojący
najbliżej zbrojny.
Gdy Lother spojrzał na swego
druha, ten wskazał palcem na ciało Madarsina. Już po chwili wszyscy rycerze
tępo wpatrywali się w martwego, jakby nie do końca wierząc temu, co przestawia
się ich oczom.
- Ty parszywy potworze! –
wysyczał rycerz o solidnej posturze, która niewróżyła niczego dobrego tym, co
mieli wielką ochotę zepsuć mu nerwy. – Zabiłeś go!
- Nie zabiłem! – odkrzyknął
Sadiel, choć dobrze wiedział, że jego słowa mają tu najmniejsze znaczenie.
- Był najbardziej tobie
przychylny! Dzięki niemu nie siedzisz teraz w klatce! Dzięki niemu masz
jedzenie i naszą opiekę, czego nie można powiedzieć o twoim towarzyszu! Dzięki
niemu… - Wojak zacisnął ze złości pięści. – A teraz… Teraz leży martwy, bo… bo
był dla ciebie za dobry! Stanowczo za dorby!
- Ja wiem, że był mi przychylny
i… uwierzcie mi… Nie uczyniłbym mu krzywdy… - wyskomlał błękitnooki.
- A to? – Lother wskazał na
ciało leżące w kałuży własnej krwi. – To jest najlepszym dowodem na to, że nie
uczyniłbyś mu żadnej krzywdy!
- Naprawdę… - Chłopiec zwiesił
głowę i… pozwolił napłynąć łzom do swych oczu. Nie liczył na to, że taki widok
zmiększy serca rycerzy, jednak nie zamierzał zabraniać swemu ciału reagować na
zaistniałą sytuacje w sposób taki, jaki był dla niego najodpowiedniejszy.
Trzech ze zbrojnych szybkimi
ruchami wysunęło miecze z pochew i ruszyło hardymi krokami w kierunku Sadiela.
Dwójka z nich pochwyciła go pod ramiona, trzeci stanął tuż za nim i wycelował
ostrze swej broni w plecy młodzieńca.
- Żadnych nagłych ruchów, bo
dołączysz do tego, którego zamordowałeś.
- Naprawdę… - nieomal wyszeptał
chłopiec. Nie był w stanie wypowiedzieć niczego innego. – Naprawdę…
Czterech innych zbrojnych
przykucnęło przy swym martwy towarzyszu, bez większej nadzieji wyszukując
jakichkolwiek oznak życia swego przyjaciela.
Pozostali rozstąpili się,
przepuszczając syrianina wraz z jego eskortą. Patrzyli na chłopca z nieukrywaną
wściekłością i pogardą.
- Co mamy zrobić z ciałem
Madarsina? – spytał jeden z tych, co przy zwłokach się znajdowali.
Ten, który stał za plecami
chłopca, mocniej przycisnął ostrze miecza do pleców młodego chłopca.
- Pochowajcie go… Z wszystkimi
należnymi honorami. Madarsin był dobrym człowiekiem i wspaniałym rycerzem. Nie
możemy zostawić go jak jakiegoś psa, albo… - Sadiel poczuł jak na jego plecach
koncentruje się również palący wzrok zbrojnego – syrianina.