sobota, 28 lipca 2012

Początek końca, cz. XXXIV


Miasto rzeczywiście wyglądało na dość rozwinięte. Wszelkie budowle wskazywały na to, że dbano tu nie tylko o porządek, ale też i o sam wygląd. Jedno, bądź dwupiętrowe domostwa poobwieszane były kolorowymi kwiatami i kwitnącymi pnączami. W oknach znajdowały się mniejsze i większe szybki - oznaka bogactwa mieszkańców. Żłobienia na palisadach dodawały temu miejscu swego rodzaju bajkowości. Na jednej ze ścian dwa kamienne konie zamarły w szalonym wyścigu. Na drugiej wielkie drzewo rozpościerało swą bujną, ceglastą koronę. Na jeszcze innej - fontanna wystrzeliła do góry strumień zastygłej w locie wody…
Budowle te mieszały się z bujną roślinnością. Krzaki i drzewa zieleniły się, muskane promieniami wiosennego słońca. Nawet przetrzymały tu polanki trawy odgrodzone od kamiennych uliczek niziutkimi murkami. Przy nielicznych w tej części miasta straganach stali sprzedawcy. Nie wydzierali się jednak, jak to zazwyczaj bywa, zachwalając swój towar. Uśmiechali się jedynie do przechodniów. Pewnie doszli do wniosku, że asortyment swój jedynie wtedy trzeba zachwalać, gdy jest on nienajlepszego sortu.
Liczni mieszkańcy miasta nie wyróżniali się strojem. Nie były to żadne płaszcze z jedwabiu, czy koronkowe suknie. Lecz nie widać było nikogo, kto by w poplamionym ubiorze paradował, nie wliczając w to oczywiście dzieci. Te nigdy nie przegapią okazji, by brudem wyróżnić swój strój od pozostałych.
Gwar rozmów i śmiechów ulatywał pod samo niebo. Jednak był to hałas całkiem sympatyczny, a nawet odrobinę uspokajający. Uspokajający przynajmniej dla obydwóch podróżnych, którzy potrzebowali po obcować z innymi ludźmi. Liskowi nie było to jednak w smak.
Kroczyli więc w stronę centrum miasteczka, gdzie powinni znajdować się ci, co w stanie będą dopomóc im, chcący czy niechcący, w wypełnieniu ich misji.
Z każdym kolejnym metrem, czysty, kolorowy lecz skromny ład zastępowany był przez onieśmielający przepych. Coraz więcej złoconych balustrad i innych części budynków odbijało się w oczach wędrowców. A i coraz częściej dostrzegano jedwabne stroje obsypane cekinami. Zdawało się, że i dzieci mniej hasało po uliczkach, i śmiechy były rzadsze.
Sadielowi nie podobał się ten rejon. Po stokroć lepiej czuł się na terenie, gdzie domostwa swe mieli zwykli mieszkańcy.
Skręcili w uliczkę ciągnącą się pomiędzy dwoma rzędami wysokich, mieszkalnych budowli. Za pewne były to domy przeznaczone dla kilku rodzin. Gdyby każda z nich wybudowała sobie swe własne cztery kąty, zajęłyby one o wiele więcej miejsca, które w mieście jest zazwyczaj bardzo drogie.
Do ich uszu dobiegł zgiełk, który zawsze kojarzy się z wielkimi targami. W takich skupiskach sprzedawców zwykły uśmiech nie wystarczał. Tu trzeba było wrzeszczeć, by przyszły klient wybrał akurat twój stragan spośród dziesiątek innych, oferujących te same towary. Takie też kłębowisko ludzi spostrzegli, gdy tylko wyłonili się spomiędzy domostw.
- No cóż… - chłopiec uniósł kąciki ust delikatnie do góry. - Jeśli tutaj nie zdobędziemy potrzebnych nam informacji, to nie zdobędziemy ich nigdzie.
Postanowili od razu przystąpić do działania. Podeszli do pierwszego lepszego stoiska, które po brzegi wyładowane było świeżym, pachnącym pieczywem. Wędrowcom od razu pociekła ślinka. Duriom mógłby co prawda zakupić choć jeden bochenek, ale w jego torbie nadal spoczywał prowiant, który dostali od staruszków. Nie byłoby mądre, gdyby napchali się świeżym jedzeniem, podczas gdy stare nadal czerstwiałoby w worku.
Pulchny kramarz, widząc zbliżających się klientów, wyprostował się jak struna. Na jego nalanej twarzy zawidniał szeroki uśmiech świadczący o tym, że jego właściciel nie kwapi się do dbania o swe uzębienie. Otarł spocone dłonie w szerokie, połatane portki, i złapał w nie potężny bochen chleba.
- Po oczach poznaję, że zbliżają się do mnie głodni wędrowcy, którzy chyżo zaopatrzą się u mnie w pachnące bułeczki prosto z pieca wyjęte! - zakrzyknął.
- Prosto z pieca? - mruknął Duriom na tyle głośno, by usłyszał go jedynie Sadiel. - A piec ten za pewne pod straganem trzyma. Panie… - skłonił lekko głowę, gdy znaleźli się tuż przy piekarzu. - Z miłą chęcią byśmy coś zakupili, jednak z talarami u nas krucho. Pozwolisz zatem, że nasycimy się samym przecudnym zapachem i o drogę do kartografa się zapytamy.
Grubasek spoważniał nagle. Widać było, że wielce zmartwił go fakt, iż tym razem na zarobek nie ma co liczyć. Po chwili jednak znów się rozpromienił.
- No cóż… Trzy talarki i drogę tą wam wskażę.
- Że co? - zdziwił się Duriom. - Trzy talarki za tą informację?
- Informacja też jest swego rodzaju towarem. A za towar należy się zapłata.
- Gdyby to była jakaś ważna informacja, w której posiadaniu tylko ty byłbyś, panie, to i bym z tobą się zgodził. Jednak w tym wypadku musimy podziękować. - Po raz kolejny delikatnie kiwnął głową, odwracając się na pięcie. Odchodząc odezwał się niby to do Sadiela: - A miałem już na chlebek się skusić. Będę musiał innego straganu z pieczywem poszukać.
Błękitnooki uśmiechnął się pod nosem. Dobrze wiedział, że znachor nie zamierzał uczynić tego dnia żadnych zakupów. Zauważył kątem oka, jak twarz straganiarza przybiera pochmurny wyraz.
Podeszli do kolejnego stanowiska. Tym razem niska, szczupła kobieta o długich włosach związanych w warkocz, oferowała mieszczanom kubki i miski wypalane z gliny.
Mężczyzna pominął wszelkie grzeczności, przechodząc natychmiast do konkretów.
- Poszukujemy kartografa. Czy wiesz może, pani, gdzie takowego znajdziemy?
- Garnki, panie… Garnki cudne, wytrzymałe, kolorowe, z wzorami jakie tylko w twej, panie, głowie się pojawią... - trajkotała przekupka, pokazując mu kolejne dzieła.
- Tak… Nie mamy jednak pieniędzy na takie cudeńka. Chcemy tylko do kartografa trafić.
- Wytrzymałe... Niech no trupem tu padnę, jeśli kłamię. Wszystkie w piecu wypalane. Z najlepszej gliny. Nigdzie takich nie spotkasz, panie…
- Nie przeczę, jednak po cóż innego do ciebie, pani, przybyliśmy.
- Jeśli chcesz, panie, zamówienie możesz złożyć. Za dwa dni będziesz miał, panie, swój garnczek wymarzony. I to w cenie takiej, że aż same talarki z sakiewki wyskakują.
- Chcę tylko wiedzieć, gdzie zakupić mapę mogę - zaczął niecierpliwić się Duriom.
Kobieta nie zważała jednak na jego zmianę nastroju.
- A i potargować się możemy. Ja też do bogatych nie należę… Wiem, co to dwa talary znaczą. Ale za takie cudeńka to warto każdą cenę zapłacić. I gdy goście do twego domu najdą, panie, będziesz mógł pochwalić się przed nimi tak pięknymi okazami… I wytrzymałymi. A oczy im zbieleją na ich widok. Obiecuję…
- Znów nieudana próba - westchnął znachor, odchodząc od straganu bez żadnego słowa. - Wiedziałem, że handlarze to istoty o całkiem innym światopoglądzie niż normalni ludzie. Ale żeby to nawiedzonym być?
Przedzierali się przez rzedniejące tłumy. Słońce chyliło się ku zachodowi. Ci, co przybyli tu z zamiarem poczynienia zakupów, już dawno to uczynili i powrócili do swych domostw. Pozostali tylko gapie, a i tak byli oni grupą dość pokaźną. Było jeszcze za wcześniej na zawitanie w progi karczm, więc wolny czas można było spędzić na tępym wpatrywaniu się w powystawiane na straganach „cudeńka”.
- Jak tam samopoczucie? - Sadiel szepnął cichutko do futrzaka, który był aż nazbyt spokojny.
„Ja chcę stąd wyjść” - zapiszczał malec.
- Nadal czujesz ten zapach?
„Tak… Coraz bardziej… Nie podoba mi się on…”
Chłopiec nie wiedział jak pachnie śmierć, choć widział przecież już martwego Mistrza i umierającego syrianina. Nie znał tego zapachu i wcale nie spieszyło mu się do jego poznania.
- Wytrzymaj jeszcze chwilę. Postaramy się czym prędzej stąd odejść.
- Mógłbyś przestać rozmawiać z lisem? - Duriom szturchnął go mocno w bok. - Może nie zauważyłeś, ale już same nasze stroje sprawiają, że rzucamy się tu w oczy. Nie potrzebny nam większy rozgłos.
- Wiem. Ale Minkus wciąż nie czuje się najlepiej. Cięgle czuje zapach śmierci.
- Zapach śmierci? - uniósł brwi znachor. - A niby jakiej śmierci?
- A ty się mnie pytasz? Ja tam nic nie czuję. Jestem jednak pewien, że malec nie udaje.
- Młody jeszcze. Pewnie coś mu śmierdzi po prostu. Dzikusem jest, więc zapachy ludzkie są dla niego obce. A jak coś obce, to z samym złem się kojarzy.
- Nie wydaje mi się… - Sadiel spojrzał na jedno ze stoisk.
Na wysuniętych do przodu deskach leżały niewielkie stosy zajęczych i lisich futer.
Duriom też je zauważył.
- Myślisz, że o tym ci mówił?
- Do końca pewny nie jestem, ale na to wygląda. - Blondyn wzdrygnął się. - Aż mnie ciarki przechodzą, kiedy pomyślę, że jedno z tych futer mogło należeć do jego matki. Dziwi mnie, że ludzie zabijają te zwierzęta jedynie po to, by ogrzać własne tyłki.
- Teraz, gdy pora letnia już za pasem, może i wydawać ci się to barbarzyństwem. Inaczej jednak spojrzałbyś na to, gdyby śnieg sięgał ci do kolan.
- Ale nie uważasz, że jeśli mielibyśmy mieć futra, do natura obdarzyłaby nas nimi?
- Uważam, że gdyby to uczyniła, to może i zimą byśmy ją pod niebiosa wychwalali, ale w upały klęlibyśmy na czym świat stoi. Jesteśmy dość dużymi istotami. Aby nasz cały organizm mógł się wychłodzić potrzebujemy rozległej, odsłoniętej skóry. Inaczej w gorące dni padalibyśmy jak muchy.
- Nie zmienia to jednak faktu, że nie powinniśmy zabijać zwierząt dla samego futra.
- Uwierz mi, że mięso tych zajęcy nasyciło pewnie brzuchy kilkudziesięciu ludzi. A chyba dla samego pożywienia polować można.
- No dobrze… Zające odpuszczam. Ale lisy? Lisów chyba się nie je.
- Może tak, może nie… Zresztą chyba nie czas teraz na filozoficzne rozmowy. Jeśli chcesz, by twój milusiński powrócił do normalności, to radziłbym jak najszybciej opuścić to miejsce z mapą pod pazuchą.
- To… To może teraz ja spróbuję? - zaoferował się młodzieniec.
- Chcesz sam wypytać się o kartografa? Ależ proszę bardzo… Nie mam nic przeciwko temu.
Sadiel poprawił nosidełko tak, by lisek znajdujący się w nim aż nazbyt nie rzucał się w oczy. Nasunął jeszcze mocniej kaptur na czoło i ruszył w stronę najbliżej stojącej kobiety, która oglądała właśnie niewielki straganik z biżuterią.
Białogłowa wyglądała na osobę z wyższych sfer. Jej długa suknia mieniła się wszelkimi kolorami tęczy. Słońce odbijało się w lśniącym, delikatnym materiale z którego uszyty był jej strój. Dopiero patrząc pod pewnym kątem dało się zauważyć jego prawdziwy, turkusowy odcień. Włosy spięte miała w wysoki kok, a przy uszach wisiały złote kolczyki wysadzane drogimi kamieniami.  Sama kobieta była szczupła i dosyć wysoka, choć wysokość ta mogła być zasługą odpowiednich butów, a chudość - mocno ściśniętego gorsetu.
- Przepraszam, pani… Czy mógłbym zadać ci pytanie? - delikatnie uniósł swą głowę, tak, by kobieta nie dostrzegła jego błękitnych oczu.
- Oczywiście, drogie dziecko. - Białogłowa uśmiechnęła się, zwracając się w jego kierunku.
Sprzedawca, przy którego stoisku się znajdowali, spojrzał na młodzieńca spod byka. Bał się, że może stracić klientkę, która sprawiała wrażenie dobrze sytuowanej mieszczanki.
- Chciałbym tylko dowiedzieć się, gdzie mogę znaleźć kartografa.
- Kartografa? - kobieta uniosła do góry cieniutkie brwi. - A po co kartograf takiemu chłopcu, jak ty?
- Potrzebuję mapy, pani.
- Mapy? Czyżbyś wędrowcem był?
- Tak, pani…
- Na wszelkie świętość! - uniosła głos. - Taki malec… Sam… W tak dzikim i niebezpiecznym świecie! Toż to nie godzi się tak! U rodziców być powinieneś… Pewnie martwią się o ciebie.
- Nie mam rodziców, pani… - Sadiel przewrócił swymi oczami. Chciał tylko jednej informacji… Czemu ta kobieta zaczęła tak zawodzić?
- Nie masz rodziców? Sierota? Dziecko drogie! Toć ja cię przygarnę. Obowiązkiem każdego dorosłego jest zaopiekować się takimi jak ty.
- Nie potrzebuję opieki. Mam już trzynaście lat. Chcę wiedzieć jedynie, gdzie mogę znaleźć kartografa. Chciałbym zajrzeć do niego, nim na noc swój warsztat zamknie.
- Ależ nie musisz się spieszyć. Dobrze prawisz, że noc się zbliża. U mnie ją spędzisz. Wymyjesz się, ciepłą strawę zjesz… A jeśli nadal tak bardzo w świat cię będzie gnało, to zaprowadzę cię z rana do kartografa.
- Nie chcę ci przeszkadzać, pani. Poza tym bardzo mi się spieszy. Nie mogę pozwolić sobie na tak długi odpoczynek.
- Toż to żaden problem dla mnie… - Białogłowa przytuliła chłopca do siebie.
Minkus w ostatniej chwili wyskoczył z nosidełka. Cicho popiskując i kulejąc udał się w kierunku Durioma. Ten natychmiast wziął go na swe ręce, okrywając zwierzę swym płaszczem. Rozejrzał się dookoła. Na szczęście nikt nie zainteresował się małym, rudym dzikuskiem.
- Zawsze ze swym mężem o synu marzyliśmy. Choć namiastką jego dla nas będziesz.
- Synem? - Sadiel nieomal nie zaczął wyrywać się z objęć kobiety. Przez chwilę przypomniała mu się Ariana. Gdy ona go przytulała, czuł się tak cudownie i tak bezpiecznie. Gdy przyciskała go do siebie ta obca dama, ogarniała go złość i wstręt. Miał już ochotę ściągnąć kaptur ze swej głowy. Widok całkowicie błękitnych oczu z pewnością odstraszyłby tą paniusię. Ale zawiesiłby też stryczek na jego szyi.
- Poślemy cię do szkoły… Będziesz się kształcił… Wyrośniesz na dobrego i mądrego człowieka. Będziesz KIMŚ w naszym mieście. - Białogłowa z rozmarzeniem wodziła wzorkiem po ciemnopomarańczowym niebie.
- Ale… Pani! Ja nie jestem twym synem! Nie jestem i nigdy nie będę! I nie chcę się uczyć! - zaczął wykrzykiwać chłopiec. Kilka par oczu zwróciło się w ich kierunku. Tu i ówdzie wybuchały donośnie śmiechy.
- Moje ty biedactwo… Co też zrobił z tobą ten okrutny świat. Tak wielki gniew w tobie tkwi… Wykrzycz! Wykrzycz go! Poczuj się wolny!
- Pani! - Sadiel cudem uwolnił się z objęć. Gdy stanął już z dala od białogłowej, uniósł przed siebie rozłożone ręce, chcąc przy tym coś powiedzieć. Postawa jego mówiła, że nie byłyby to słowa przyjemne dla kobiecych uszu. Skrzywił się jedynie, po czym westchnął głęboko, ocierając twarz dłońmi. - Przepraszam, że ci przeszkodziłem, pani. Postaram się już więcej nie wchodzić ci w drogę.
- Ależ nie przeszkodziłeś mi… - Kobieta ruszyła w stronę blondyna, lecz ten natychmiast ją wyminął i odbiegł na, jego zdaniem, bezpieczną odległość.
„Co to za szalone miasto? Nawiedzeni straganiarze… Opętane kobiety… Aż dziw, że ci ludzie w tak pięknym miejscu mieszkają” - zamyślił się, czekając na Durioma i skrywanego Minkusa.
- I jak tam? Nie zamierzasz posynowić trochę tej kobiecie? - zaśmiał się znachor, znajdując się tuż przy chłopcu.
- Wiesz… Bardzo zabawne - burknął syrianin. - A ty mogłeś to wszystko przerwać, a nie się tylko gapić.
- Nie mogłem… Wolałem poczekać na bardziej tragiczny moment. Czasami zaskoczenie wroga jest najmocniejszą przewagą.
- Na bardziej tragiczny moment? Też mi coś… Po prostu zabawić się moim kosztem chciałeś. - Sadiel wyciągnął ręce w stronę drżącego z przerażenia liska, który nadal spoczywał pod płaszczem mężczyzny. - No choć Minkus. I przepraszam cię za to wszystko. Ale to ta kobieta… Wzięła mnie z zaskoczenia.
- A nie mówiłem? - wybuchnął śmiechem Duriom. - Strzeż się zaskoczenia.
Lisek nie pewnie wyjrzał spod przykrycia. Jednak gdy zobaczył przed sobą blondyna, natychmiast zaczął wyrywać się w jego stronę.
Puchata paczuszka przeszła z rąk do rąk, cała i zdrowa.

środa, 18 lipca 2012

Początek końca, cz. XXXIII


Ku ich rozczarowaniu, nie doszli przed zachodem słońca do żadnego większego skupiska ludzi. Musieli więc przenocować pod gołym niebem. Sadiel początkowo wyrywał się do stawiania prowizorycznego szałasu, jednak Duriom ostudził jego zapał. Nie wierzył, że chłopiec jest w stanie zbudować jakiekolwiek schronienie, które wytrzymałoby najmniejszy podmuch wiatru. Wolał jednak nie ujawniać przyjacielowi swych myśli, by nie zniechęcić go do jakiegokolwiek działania. Dodatkowo nie zanosiło się ani na żadną ulewę, ani na zimny poranek. Meteorologiczne przypuszczenia były dobrym pretekstem, by spędzić noc pod gwiazdami.
Minkus, pomimo nalegań, odszedł gdzieś w gęstwinę leśną, by zdrzemnąć się z dala od wybawców. Być może jeszcze do końca im nie ufał. Obiecywali mu bezpieczeństwo, ale… Ludzie lubią zmieniać raz podjęte decyzje i przychodzi im to w nader łatwy sposób.
Poranek, zgodnie z oczekiwaniami, nie był ani zimny, ani mglisty. Tym łatwiej byłoby zebrać suche patyki, nadające się na rozpalenie ogniska, gdyby w ogóle ognisko to do czegokolwiek się przydało. Zebrane przez Sadiela jagody zostały skonsumowane już poprzedniego dnia. Las, jak na złość, skąpił im swych rarytasów. Znachor miał już zastawić wnyki na dziką zwierzynę, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że gdy tylko przyniesie jakieś stworzenie, chłopiec natychmiast się z nim zaprzyjaźni i nie tylko nie posilą się ciepłą strawą, ale dojdzie czwarta gęba do wykarmienia.
Najbardziej głód doskwierał malcowi. Nie miał on jedzenia w pyszczku od kilku dni, a jako młode zwierzę potrzebowało dużo pokarmu by mieć siłę do rekonwalescencji i energię do dalszego rozwoju. Co prawda wyrywał się czasem z nosidła, by spróbować samodzielnie zapolować na jakąś przekąskę. Sadiel wciąż go jednak powstrzymywał. Nie miał zamiaru biegać potem po lesie, by odnaleźć małego liska, który, wycieńczony bezowocnymi polowaniami, padł na jakiejś małej, ciemnej polance.
Jakie więc szczęście ogarnęło podróżnych, gdy za kolejną leśną ścianą zauważyli mały, drewniany domek. Mężczyzna nakazał chłopcu pozostać na dróżce. Zakapturzony młodzian z ruszającym się pakunkiem na plecach mógłby wzbudzić zbyteczną ciekawość ludzi. Zamieszkująca go para staruszków, bez żadnego problemu ofiarowała im prowiant złożony z suszonego mięsa oraz chleba, a nawet kawałka świeżej dziczyzny. Wszystko to było jakby zapłatą za maść, którą Duriom podarował choremu dziadkowi. Znachor zapewnił o jej skuteczności. Prosił jednak, by  nikomu nie wspominać o dwójce wędrowców.
Minkus zaszczekał uradowany na widok surowego pożywienia. Sadiel odetchnął z ulgą. Na jakiś czas mogli odgonić od siebie widmo śmierci z głodu. Miał nadzieję, że już niedługo znajdą się w mieście, od którego rozpocznie się ich prawdziwa wędrówka w stronę celu. Ach jakże żałował, że ich parzystokopytni przyjaciele pozostali w nieszczęsnej wiosce, w której z pewnością zaprzęgnięto je do ciężkiej, niewdzięcznej pracy na roli. Nie wiedział jak z Iskrą, ale Strzała był na to za mądry. On mógłby świat ratować… A przynajmniej mógłby to uczynić wespół z pewnym młodym, samotnym syrianinem, który rozumiał jego mowę.
Niestety jeszcze przez trzy wschody i zachody słońca podróżować musieli, nim ich oczom ukazał się wysoki, kamienny mur, u szczytu którego sterczały żelazne groty. Kilka wieżyczek wyciągało się w stronę nieba z miernym skutkiem. Nie były może aż tak wysokie, ale z pewnością wyglądały solidnie i dawały jasno do zrozumienia, że nie jest to pierwsze lepsze miasteczko, które chwieje się na granicy upadku. Oboje się rozpromienili, tylko Minkus stał się jakiś przygaszony. Duriom zauważył to natychmiast, gdy podszedł do nosidełka, chcąc zakryć liska ciemnozielonym płaszczem. Zwierzę skuliło się w chuście, popiskując cichutko.
- Może zostaniemy za murami na noc - zagadał, gdy stanął z powrotem u boku Sadiela.
- Na noc? Ale po co? Przecież dopiero południe minęło. Nie opłaca się tak bezczynnie siedzieć i czekać na zmiłowanie - zaskomlał Sadiel. Chciał czym prędzej zjeść choć pół miseczki ciepłej, pełnowartościowej strawy.
- A jednak wydaje mi się, że lepiej będzie, gdy tu jeszcze trochę pobędziemy. Po co tak szybko pchać się pomiędzy ludzi - kontynuował znachor, spoglądając wymownie na chłopca.
Ten jednak zmarszczył jedynie czoło. Nie mógł zrozumieć, o co chodzi mężczyźnie.
Duriom westchnął głęboko.
- Wiesz… - zaczął - czasami ktoś, z tego, czy innego powodu, jest niezbyt chętny do przebywania między ludźmi.
- Mówisz o mnie?
- Nie… O Minkusie mówię. - Przestał w końcu owijać w bawełnę.
- Nie trzeba było tak od razu mówić? Po co te podchody - oburzył się syrianin. - Poza tym… nie rozumiem o co ci się rozchodzi. Przecież siedzi on pod płaszczem. Nic mu nie zagraża.
- No dobrze… Może rzeczywiście jestem trochę przewrażliwiony. Choć z drugiej strony… Nie pamiętam już, by malec aż tak bardzo kulił się w nosidełku. I od pewnego czasu jest chyba mało rozmowny, bo to ze mną przeprowadzałeś częstszą wymianę zdań.
- No dobrze… - Sadiel uniósł ręce na znak rezygnacji. Następnie zwinnym ruchem rozplątał węzeł na swym torsie.
Duriom pomógł mu wyplątać się z chusty, jednocześnie pilnując, by lisek nie spadł z całym impetem na ziemię. Gdy ułożył go na twardym gruncie, pozwolił działać druhowi.
Blondyn przykucnął przy zwierzątku, uśmiechając się uspokajająco.
- Co się stało?
„Co?” - lisek przekrzywił delikatnie swój łepek.
- No przecież widzę, że coś z tobą jest nie tak.
„Coś nie tak?” - szczeknął cicho.
- Zachowujesz się inaczej niż zazwyczaj. Wiem, że przebywamy razem zaledwie kilka dni, ale… Już cię odrobinę poznałem i wiem, że coś się z tobą dzieje. Chciałbym wiedzieć jedynie co. Nawet Duriom to zauważył. Może to od twojej łapki? Może znów zaczyna ci doskwierać?
„Łapka? - Minkus spojrzał przelotnie na wciąż zabandażowaną kończynę. - Nie… Nie boli mnie już. Moglibyście ją w końcu uwolnić. Już dosyć mam tego bandaża.”
- Odchodzisz od tematu… - ściągnął brwi Sadiel.
„Nie odchodzę… Nic mi nie jest…”
- Nic? Więc możemy ruszać już do miasta?
„A nie mogę tu zostać?”
- Nie. Nie miałby kto się tobą zaopiekować na ten czas. Poza tym zamierzamy przenocować w jakiejś karczmie.
„Ale ja już zdrowy jestem. Odwiniecie mi łapkę i dam sobie radę sam.”
- Jeszcze stanowczo za późno na zdjęcie bandaża. Może jednak powiesz, co takiego sprawia, że nie chcesz razem z nami przekroczyć murów tego miasta?
„Bo… Bo tam nie ładnie pachnie…”
Młodzieniec kilka razy odetchnął głęboko. Nie poczuł żadnego swądu.
- Wydaje ci się.
„Nie… Naprawdę nie ładnie pachnie…”
- No cóż… Może ci mieszczanie nie dbają zbytnio o czyste powietrze, ale nie oznacza to, że nie możesz przez jedną noc się przemęczyć.
„ Ale to nie zapach brudu… Tak pachnie… Tak pachnie…” - zwierzątko kilka razy obróciło się w koło, wciąż utykając na chorą łapkę, i zapiszczało przeraźliwie.
Blondyn wyprostował się, spoglądając kątem oka na swego zwierzchnika.
- Jeśli wejdziesz teraz z nami, obiecuję, że kiedy tylko zdobędziemy potrzebne informacje, natychmiast opuścimy to miejsce.
Minkus skulił się jedynie słysząc te słowa.
- Wiesz, że jesteś uparty? Gdyby nie… - nie dokończył Sadiel, gdyż słowa jego zagłuszył tętent kopyt. 
Obydwoje z Duriomem spojrzeli na bramę, do której zbliżało się kilku jeźdźców na potężnych, czarnych niczym smoła, wierzchowcach. Wszyscy odziani byli w jednakowe stroje, przypominające szaty strażnicze. Na torsach znajdowały się bordowe tuniki, przepasane w pasie grubymi, skórzanymi pasami. Na ich przedzie widniał herb: miecz owinięty przez węża. Nogawki ciemnobrązowych spodni niknęły w wysokich, również skórzanych, butach, na bokach których znajdowały się niewielkie, metalowe ćwieki. Głowy zakryte były kapturami, które to doszyto do długich, szarych, przeplatanych srebrną nicią płaszczy powiewających na wietrze.
Duriom odruchowo stanął pomiędzy Sadielem, a  drogą, po której lada chwila mieli przejechać mężczyźni. Chłopiec natychmiast naciągnął mocniej kaptur na swe oczy, po czym chwycił w dłonie liska, by ten, wystraszony przez zwierzęta, nie czmychnął nagle w tylko sobie znanym kierunku.
Gdy jeźdźcy znaleźli się tuż przy nich, jeden z nich spojrzał na znachora i zatrzymał swego konia. Pozostali poszli w jego ślady. Wszyscy zbliżyli się do nieznajomych. Ten, który jako pierwszy ich zauważył zszedł z wierzchowca i trzymając zwierzę za uzdę, skłonił się delikatnie.
- Witajcie przybysze…
- Witaj, panie - odpowiedział Duriom, czyniąc ten sam gest.
- Czy moglibyście powiedzieć mi, z której to strony przybywacie?
- Z tamtej, panie. - Znachor wskazał ręką kierunek, niezupełnie zgodny z prawdą.
Jeździec powiódł wzorkiem za jego palcem.
- Szkoda. Widzieliście może jednak dwóch wędrowców? Jeden z nich, młodszy, człowiekiem jest zwykłym, drugi natomiast, starszy, prawdziwym syrianinem.
Sadiel poczuł, jak po jego kręgosłupie przechodzi zimny dreszcz.
Poszukują ich? Nie… Przecież jeździec wspomniał o dorosłym syrianinie. On może ma i swoje trzynaście lat, ale na pewno nie należy do starszyzny. A jednak… Dwóch wędrowców… Jeden młodszy… Za duży byłby to zbieg okoliczności. Więc ktoś musiał powiadomić ich o całym zajściu we wiosce. Czyżby wieśniacy? Ale jak to możliwe? Przecież maszerowali wciąż w tym kierunku. Zatrzymywali się jedynie na noc, aby odrobinę odpocząć. Musieliby zostać ominięci przez tamtych ludzi. Chyba że… Przecież wieśniacy mogli wziąć swoje konie. Ale nadal pozostaje droga. Może tamci znają jeszcze więcej dróżek prowadzących do miasta. Nie dobry znak… Oj, bardzo niedobry.
- Przykro mi, panie. Nie widzieliśmy nikogo takiego. Chociaż przez pewien czas wędrowaliśmy z dwójką przyjaciół, których na szlaku poznaliśmy. Żaden z nich nie był jednak syrianinem. Chyba, że kreatury te potrafią wygląd swój zmieniać - mówił nie przerwanie znachor. - Ale oboje byli młodsi ode mnie. Być może nawet te same lata mieli, co mój uczeń. Nie… To nie byli oni. A jeśliby byli, sam dawno bym ukatrupił obu. Syrianina za to, że jest pomiotem czarcim, człowieka za to, że pomagał bestii! Powinniśmy wytępić te potwory! - zaczął wykrzykiwać, unosząc ku górze pięść, jakby to niebu groził, że mimo iż patrzy na to wszystko, nie czyni nic, by złu całemu zapobiec.
- A czy twój towarzysz, panie, mógłby zdjąć z głowy swój kaptur? - spytał się drugi z jeźdźców, który od pewnego czasu bezustannie przyglądał się Sadielowi. Jego dolną część twarzy zasłaniała gęsta, krótka broda o barwie mosiądzu. Tylko na szramie, która ciągnęła się od prawej skroni, aż po kącik ust, nie wyrastał żaden włosek.
„Już po mnie” - zakołatało się w głowie chłopca.
- No cóż… - Duriom cmoknął wymownie. - Jest on moim czeladnikiem. Jako taki nie ma prawa swej twarzy ukazywać obcym.
- Lecz chyba wszelkie zasady czeladnictwa są niczym względem zasad panującej tutaj władzy - uśmiechnął się rozmówca. Nie był to jednak przyjazny uśmiech. Taki wyraz twarzy przybiera człowiek, który właśnie złapał winowajcę na gorącym uczynku.
- Gdyby ta władza wywodziła się z naszego królestwa, to i owszem. Jednak mój król daleko stąd i w żadnej mierze na moje poczynania wpłynąć nie jest w stanie.
- A mi wydaje się, że przebywając na terenie danego księstwa, wędrowiec winny do władzy jego się usposobić.
- Oh… Dosyć tej dyskusji - mruknął ten, który jako pierwszy rozmowę rozpoczął. - Chyba sam słyszałeś, Maximie, że z innej strony tu przybyli. Poza tym, jasno nam mówiono, że syrianin starszym jest w ich dwójce. Ten mężczyzna nie przypomina mi błękitnookiego. My tu pogawędki prowadzimy, a nasz wróg spaceruje po lasach władcy naszego, niczym po swych własnych włościach. - Zakończywszy wywód swój, z gracją wskoczył na swego wierzchowca, dając ręką znak, by i pozostali jeźdźcy tak uczynili. - Wybaczcie nam, że czasu wam wykradliśmy. Mamy nadzieję, że nie spieszyliście się aż tak w progi naszego miasta. Spokojnego pobytu wam życzymy. - Skłonił się i nie czekając na żadną odpowiedź, uderzył piętami w boki konia. Zwierzę nieomal natychmiast w galop wpadło.
Reszta mężczyzn bez słowa ruszyła za swym przywódcą.
Duriom jeszcze przez chwilę spoglądał na oddalających się. W pewnym momencie wypuścił głośno powietrze ze swych płuc.
- Mało brakowało… - westchnął. - Ciekaw jestem, kto poinformował władze miasta o naszej wycieczce.
- Chłopi… - szepnął Sadiel.
- Z pewnością. Nie udało im się nas pochwycić i w ręce katów oddać, to przynajmniej za pomoc w naszym schwytaniu sowitej nagrody oczekują. No cóż… Niech oczekują dalej. Nie zamierzam przyczynić się do zapełnienia ich malutkiego skarbca. A jak tam malec? - zmienił nagle temat.
Chłopiec spojrzał na rudzielca. Poczuł, że wydarzenie to nie tyle przestraszyło Minkusa, ile go zaciekawiło.
- Wszystko w porządku. Może powinniśmy pozostawić to miasto. Wydaje mi się, że wejście na jego teren, to jak wpychanie się do paszczy lwa.
- I ja tak myślę, choć z drugiej strony… Następne miasteczko może znajdować się kilka dni marszu stąd i może nie być aż tak rozwinięte jak to.
- I co z tego, że mniej rozwinięte?
- To z tego, że kartografowie w byle mieścinie się nie osiedlają. Gdzie mało ludzi, tam kupców i wędrowców mało. A gdzie kupców i wędrowców mało, tam zbyt na mapy mniejszy.
- Ale nie lepiej tych kilka dni nadrobić, niż na stryczek się pchać?
- Nie lepiej. Poza tym jeśli nas strażnicy nie rozpoznali, to wątpię by uczynili to zwykli mieszczanie. Nie będziemy najwyżej na noc się tu zatrzymywać. Załatwimy wszystko to, co zamierzaliśmy i opuścimy te tereny.
- I sam się problem rozwiązał - mruknął blondyn.
Lisek uniósł pyszczek ku twarzy przyjaciela.
„Co?”
- Chcąc, nie chcąc, udajesz się z nami do miasta. Nie opłaca mi się zostawiać ciebie samego na kilka chwil. Zagryziesz swoje ząbki i jakoś przetrzymasz ten smród.
„No jeśli nie można inaczej…”
- Nie można… - zakończył chłopiec. Posadził zwierzę na ziemi i z pomocą Durioma zaczął konstruować nosidełko.

wtorek, 10 lipca 2012

Początek końca, cz. XXXII


Gdy wrócił z przymusowej eskapady po lesie, lisek leżał już z obandażowaną łapką na kolanach znachora. Mężczyzna patrzył się w dogasające ognisko, głaszcząc delikatnie malca. Ten nie zamierzał w żaden sposób protestować. Najwidoczniej spodobały mu się takie czułe pieszczoty.
– Widzę, że sobie dajecie świetnie radę beze mnie… – uśmiechnął się z przekąsem młodzieniec.
– Tak… Dajemy. – Duriom skupił swój wzrok na rudzielcu, zaczynając drapać go pod brodą. – Muszę ci powiedzieć, że jak na tak młodego liska, to całkiem odważna z niego bestia. Nawet nie zaskomlał, kiedy go opatrywałem.
– Nawet nie zaskomlałeś? – Sadiel spojrzał na rudzielca, mrużąc swoje oczy na znak niedowierzania.
„Tak… Mówiłem, że jestem dorosły, a lis dorosły, to lis odważny.”
– No to jestem z ciebie dumny. A skoro uważasz się za tak dorosłego, to pewnie będziesz chciał teraz powrócić na swoje leśne łono.
„Ale sam mówiłeś, że nie mogę… Bo mogą mnie zjeść wilki… albo inne zwierzęta… A ja nie będę mógł uciec, bo mam łapkę chorą… I…”
– No już dobrze… – zaśmiał się syrianin. – Nawet nie myślałem o tym, by cię teraz zostawić. Przez najbliższy czas jesteśmy na siebie skazani. Mam nadzieję, że się z tego powodu cieszysz.
Malec uniósł do góry puchaty ogon i szczeknął zawadiacko.
Sadiel zdziwił się, że w jego głowie nie pojawiły się cieniutki głosik liska. No cóż… Być może nie trzeba było tego tłumaczyć. Natychmiast zabrał się za dogaszanie ogniska. Obsypał sowicie piachem tlące się jeszcze zarzewie. Patykiem rozgarnął to, co pozostało.
– Chyba nikt nie domyśli się, że ktoś tu się zatrzymywał.
– Z pewnością. Szkoda tylko, że ten czarny, wypalony okrąg aż w oczy kole – prychnął Duriom, co i rusz kierując swe oczy w stronę gęstwiny leśnej.
– No na to, to ja już nic nie poradzę. – Chłopiec otrzepał dłonie, prostując się przy tym. – To może wyruszymy w dalszą drogę?
– Tak… – Znachor uniósł wzrok ku górze. Słońce właśnie rozpoczęło swą podróż ku horyzontowi. – Choć może powinienem najpierw… – zawiesił głos. Westchnął głęboko, ocierając swą, wciąż czerwoną, twarz, jakby chcąc zetrzeć z niej natłok złych myśli. – Nie. Ruszamy dalej.
– No tak właśnie mówiłem. – Młodzieniec spojrzał niepewnie na przyjaciela.
Ten tylko złapał za pasek od swej torby. Wolną dłonią zaczął znów głaskać liska po łepku.
– Mógłbyś wziąć z moich kolan swojego nowego przyjaciela?
– Wiesz… Z miłą chęcią, tylko chyba nie będę go nosił wciąż w ramionach.
Duriom przez chwilę obserwował całe otoczenie, po czym chwycił obiema rękoma za torbę i zaczął energicznie w niej mieszać. W końcu wyjął ze środka małą fiolkę owiniętą w skórę. Podał ją chłopcu.
– Co to jest? – zdziwił się Sadiel.
– No… Chciałeś chyba maść na łapkę lisa.
– Chciałem? Zastanawiałem się tylko, jak w wygodny sposób nosić ze sobą tego małego rudzielca.
– Tak? – zmieszał się znachor. – To przepraszam… Źle usłyszałem.
Chłopiec uniósł wymownie brwi.
– Coś się stało, Duriomie? Najpierw oberwało mi się od ciebie, a teraz… Teraz jesteś jakby nieobecny.
– Wydaje ci się – zakończył ostro temat mężczyzna. – Trzeba czym prędzej oddalić się stąd. Co do twojego puchatego ciężaru, to… – Zajrzał po raz kolejny do swojej torby. Tym razem wyciągnąć z niej dość wielką płachtę materiału. Po kilkudziesięciu sekundach przepełnionych zwinnymi ruchami rąk, leżało już przed nim… coś.
– A co to jest? – syrianin zmarszczył czoło.
Lisek również zaciekawił się swoim przyszłym środkiem transportu.
„Co to jest?”
– Toż chcę się dowiedzieć od Durioma.
A ten wstał z ziemi i, wziąwszy tajemniczy materiał, przewiązał go nad ramionami Sadiela i przepasał nim jego pas, zostawiając z tyłu pokaźną ilość zwisającej chusty, przypominającej swego rodzaju niewielki worek. Nie było to co prawda nosidełko, jakiego używają kobiety, gdy ze swoimi niemowlakami na pole idą, aby wolne ręce mieć, i aby pociechy były zawsze blisko, jednak z pewnością na małą istotkę wystarczyć powinno.
–  I że ja niby mam w tym malca nosić?
– Jeśli nie chcesz go dźwigać w swych ramionach… – Mężczyzna złapał delikatnie liska i ułożył go w nosidełku.
„Ja… Ja mam tu być?” – czuć było wahanie w głosie zwierzątka.
– Tak, Dzięki temu będziemy szybciej się przemieszczać. Poza tym, nie możesz nadwyrężać swojej łapki.
– Powiedz mu, żeby trzymał pyszczek na zewnątrz, bo jeszcze gotów się udusić.
– Słyszałeś? – Saidel próbował zwrócić głowę w stronę malca, jednak nie miał aż tak sprężystej szyi.
„Nie… Nie rozumiem ludziów…”
– Mówi się ludzi… – przewrócił oczami. – Trzymaj nos na wierzchu.
Zwierzątko zaczęło się kręcić, postękując co jakiś czas z bólu. Najwidoczniej nie czuł się komfortowo w tym, swego rodzaju, worku. Gdy jednak udało mu się ułożyć w miarę wygodnie, szczeknął na znak gotowości do dalszej podróży.
– Dziwnie jakoś się czuję, mając go na plecach. – Chłopiec wskazał kciukiem na swój puchaty bagaż.
– Sam go tu przywiodłeś i kazałeś mi go opatrzyć. Teraz nie marudź i… skup się na wędrówce.
– Czyli nadal podążamy tą dróżką?
– Tak. Mam nadzieję, że na jej końcu jest jakaś mała wioska, gdzie udzielą nam odpowiedzi na nurtujące nas pytania.
– Które brzmią…?
– Które brzmią: jak daleko stąd jest najbliższe miasto i jak do niego dojść.
„Ale… Ale gdy wyzdrowieje, to mnie odniesiecie z powrotem tutaj?” – zaniepokoił się lisek.
– Wiesz… Mogę ci jedynie obiecać, że zrobimy co w naszej mocy. – Młodzieniec złapał swój płaszcz leżący na ziemi, omal nie wyrzucając zwierzątka z nosidełka.
Malec jedynie dzięki sprawnym przednim łapkom nie wylądował z powrotem na trawie.
– Na razie nie zarzucaj go na siebie – mruknął Duriom. – Chyba, że chcesz udusić swój bagaż.
Sadiel przygryzł dolną wargę, zastanawiając się nad czymś.
– A jeśli dojdziemy do miasta? Nie zostawię go przecież samego za murami.
– Jeśli będzie konieczność, byś wszedł do środka, to przemieścimy nosidło na twój przód. Będziesz mógł wtedy na tyle zakrywać się płaszczem, by zasłonić siebie, jednocześnie zostawiając szparkę, by do świeżego powietrza dostęp miał i on.
– On, lis, lis, on… Może nadalibyśmy mu jakieś imię – rozradował się syrianin, ruszając w drogę.
W głębi serca wierzył, że nie będzie musiał rozstawać się z tym malcem. Może była to chęć zastąpienia Strzały, chociaż… nie. Strzały nikt niebyły w stanie zastąpić. Po prostu ta mała, ruda kulka w dużym stopniu przypomina mu samego siebie. Tak samo pozbawiony opieki rodziców w zbyt młodym wieku, tak samo pozostawiony na pastwę losu, czujący oddech śmierci na karku… Tak samo pewny siebie i… szczęśliwie odnaleziony przez kogoś, kto otoczy go opieką.
– A może to on by sobie sam je wybrał? Ważne by mu się ono podobało, a nie nam, prawda? Bo potem będzie musiał przez tygodnie się do niego przekonywać. Ja do swojego przekonywałem się wiele lat… Obiecałem sobie, że jak kiedyś będę miał potomka…
– No… – przerwał Sadiel. – Kto by pomyślał… Wielki Duriom zamierza rodzinę założyć?
– Tego się nie zamierza. To samo jakoś tak przychodzi. Ale co ty możesz o tym wiedzieć, trzynastoletni, nieuświadomiony chłopcze. – Mężczyzna uśmiechnął się szyderczo.
– Co to miało znaczyć? – oburzył się młodzieniec.
– Nic, nic… Tak sobie mówię…
– Że niby… że jeśli jestem tak młody, to co?
– Założę się, że nawet nie spoglądasz na białogłowe.
– Nie spoglądam, bo… bo mam teraz ważniejsze sprawy na głowie! Myślisz, że nie zdobyłbym żadnej lubej?
– Tak, ale nie dlatego, żebyś był jakiś mało przystojny. W sumie już to widzę… – Duriom zrobił rozmarzoną minę, delikatnie falując dłońmi w powietrzu. – Ty na karym rumaku, ona spoglądająca na ciebie z kwiecistego balkonu i te słowa z jej ust: „Ukochany mój… Błękit twoich oczu przypomina mi letnie niebo i… I po prostu zwala mnie z nóg” – zaśmiał się głośno.
– Czepiasz się mojego pochodzenia?
– Nie… Nie wyobrażam sobie po prostu trzynastolatków prawiących sobie romantyczne komplementy.
– Wiesz co? Coś mi się zdaje, że od tematu odeszliśmy – Sadiel spojrzał wymownie spod ściągniętych brwi.
– Dotąd nie wiem, czemu aż tak przewrażliwiony jesteś na punkcie swojego młodego wieku. Ale przynajmniej w tej kwestii mogę się trochę z tobą podrażnić… I choć na chwilę odejść od ponurej rzeczywistości. – Mężczyzna nadal uśmiechał się, choć widać było, że cała jego radość odeszła w niepamięć.
Chłopiec zauważył tą zamianę, lecz postanowił nie nalegać. Jeśli Duriom zechce otworzyć się przed nim, to z pewnością to uczyni. Po co więc ciągnąć go za język?
– Więc… Może masz jakieś  imię? – odezwał się do nadzwyczaj cichego i spokojnego liska.
„Ja? Ja… Nazywają mnie Minkus.”
– Minkus? I podoba ci się to imię?
„Nie wiem… Przyzwyczaiłem się do niego. A nie ładne?”
– Wiesz… Imię jak imię. Może być i Minkus. Słyszałeś, Duriomie?
– Tak, tak… Minkus.
– No to, Minkusie… – zadudnił Sadiel uroczyście, jednak po chwili dodał już niedbale – szybciej nam się kuruj, bo może i niewielkim ciężarem jesteś dla moich pleców, ale jednak nadal ciężarem.