sobota, 4 kwietnia 2015

Przeciw Ciemności. Ziemska Walka, cz. 3

- Czy zamierzasz obrazić mnie jeszcze jakimiś niewybrednymi epitetami lub stwierdzeniami? - żąchnął się Asmodeusz.
- Nie. Nie zamierzałem uczynić tego również i wcześniej. Jeśli me słowa cię zraniły, to błagam o wybaczenie. - Cień lekceważąco poprawił swój kaptur, który przecież w żaden sposób nie przeszkadzał mu w konwersacji.
- Dobrze więc... - Upadły z powrotem spoczął na swym tronie. Na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmiech. - Moi poddani są do twojej dyspozycji. Rób z nimi co chcesz, aby tylko plan został wykonany.
- Przypominam, że nie do mnie z tymi żądaniami. To czy plan zostanie wykonany czy nie, nie zależy zupełnie ode mnie. Jeśli twoi podwładni postanowią działać na własną rękę, nie będę ich zatrzymywał.
- Aha... Rozumiem... Boisz się przegrać.
- Myślisz, że jestem jakimś świeżo upieczonym Upadlakiem, by nabrać się na te chwyty? - prychnął Mortus. - Nic z tego, mój kolego. Nadal stoję przy swoim. Pokaże im drogę, ale nie będę prowadził ich za rączkę. W końcu wybierzesz do tego swych najlepszych poddanych, którzy nie będą potrzebować czyjegoś nadzoru. Prawda?
Asmodeusz próbował skwitować słowa swego rozmówcy pobłażliwym uśmiechem, lecz grymas ten przypominał raczej ten, pojawiający się na twarzy po spróbowaniu soku cytrynowego.
- Tak, tak... Będą to najlepsi wysłannicy, chociaż... Nie wiem, czy mogę oddać ich pod twoje dowództwo.
- Wiesz dobrze, że nie musisz mi ich powierzać. Nie musisz mi powierzać żadnego ze swych podwładnych... Nie musisz nawet zlecać mi wykonania tego zadania. Przybyłem tu, bo mnie o to prosiłeś. Jeśli więc nie masz ochoty choć w ten sposób dostosować się pod moje wymagania, to... - Demon nawrócił się na pięcie. Kruk spoczywający na jego ramieniu zwrócił głowę w stronę Władcy Piekieł, by nie spuścić z niego wzroku. - Żegnam cię, Królu i do następnego, mam nadzieję, że o wiele milszego spotkania.
Asmodeusz zacisnął zęby. Na prawdę poważnie zaczął zastanawiać się nad tym, czy aby nie puścić tego bezczelnego Demona, by powrócił do swojej ciemnej, mokrej, zapluskwionej nory. Jakaś niewielka jego część szeptała mu, by sobie odpuścił. Jest przecież władną Piekieł... Osiągnie swój cel bez żadnej pomocy. Drugi głos podpowiadał, że jednak każda pomoc się przyda. A jeśli wykorzysta on do tego Demona, będzie mógł umyć ręce od wszystkiego, jeśli przyjdzie szukać kozła ofiarnego. Poza tym, jest przecież królem, a królowi nie wypada wykonywać brudnej roboty. Po naprawdę krótkiej chwili natężonego myślenia zatrzymał Mortusa.
- Dam ci ich... - westchnął teatralnie. - Dam ci ich i dam ci każdego, kto będzie ci niezbędny do osiągnięcia twojego... znaczy się, mojego celu - poprawił się natychmiast.
- Jeśli nalegasz - uśmiechnął się zakapturzony, kierując swą twarz ku Upadłemu. Kruk zakrakał, jakby podzielał radość swego właściciela. - Zajmę się więc przygotowaniami. Ty wybierz odpowiednich podwładnych i każ im jutro, w samo południe, wyjść przez wschodnią bramę i ruszyć w stronę terenów Niczyich. Spotkam się z nimi gdzieś po drodze. - Powiedziawszy te słowa, zniknął w ciemnym kącie komnaty.
- Nie potrzebnie się chowasz, mój drogi przyjacielu - Asmodeusz wyszczerzył triumfalnie dwa rzędy białych zębów. - Dziś nie planowałem żadnych innych spotkań. Nic więc nie zyskasz na sterczeniu tutaj. - Zszedł ze swego tronu i, chwyciwszy jedną z płonących pochodni stojących pod wysoką kolumną, ruszył w stronę ciemnego kąta, gdzie chował się jego gość. - I coraz mniej czasu na planowanie ci zostanie. Zastanawiam się, czy aby wy, Demony, macie jeszcze co innego na głowie, niż podsłuchiwanie swych przyjaciół. Bo wiesz... Jeśli tak bardzo chcesz, to... - nie dokończył, gdyż światło z pochodni padło na miejsce, gdzie miał znajdować się Mortis. Nikogo tam jednak nie było. Asmodeusz zamknął oczy i potrząsnął głową. Gdy znów spojrzał przed siebie, nadal nie zauważył żadnego śladu bytności istoty myślącej. - Niech no tylko skończy tą robotę, a strącę mu głowę z karku. Zbyt dużo o mnie wie i jest bezczelny... aż nazbyt bezczelny - wysyczał do samego siebie, wracając w kierunku tronu.

                                                                                                 *             *             *

Estachiel leżał na posłaniu w swym pokoju. Spoglądał w okno, na toczące się po niebie białe obłoki. Minął kolejny dzień... Kolejny dzień pełen wyzwisk, szyderstw, podstawiania nóg i szturchań. Coraz mniejszą miał ochotę na wychodzenie poza mury zamku. Wiedział, że wujowie chcą, aby ich ulubieniec miał przyjazne kontakty z rówieśnikami, ale ich dobre chęci nie wystarczały. Nic nie mogło zmienić tego, że on nie miał tych wszystkich umiejętności, które dla pozostałych aniołów nie były niczym nadzwyczajnym. Był inny. Czuł, jakby cały, normalny świat zaczął go od siebie odpychać. Nie było dla niego miejsca ani poza terenem zamku, ani wewnątrz budynku, który należał do samych Regentów Światła. Bo nawet jego wujowie przestali go rozumieć. Wuj Gabryjel starał się, aby poczuł się potrzebny, kochany, ale jego starania czasami jeszcze bardziej doprowadzały Estachiela do złości. Nie chciał, by ktoś się nad nim litował i starał zasłonić nędzny świat kolorową kotarą. Chciał, aby to wszystko się zmieniło, aby w końcu opanował tych kilka anielskich umiejętności, które otworzyły by mu drzwi do normalnego życia. A jeśli nie jest to możliwe, to pragnął, by raz na zawsze zamknąć oczy i nigdy już nie móc ich otworzyć. Tak bardzo chciał przestać istnieć.
Westchnął, spoglądając po swoim pokoju. Poczuł niezmierną ochotę wydostać się z tych czterech, przytłaczających go ścian. Nic nie trzymało go w zamku. Wujowie za pewne znów gadali na jakiś temat, którego i tak by nie pojął, więc ani oni go nie zapraszali do uczestniczenia w zebraniach, ani on sam się nie wpraszał. Nie miał im tego za złe. Byli przecież Regentami Światła i na swej głowie mieli nie tylko dobro aniołów, ale też i tajemniczych istot, które nazywali "ludźmi". Czasami chciał, by poopowiadali mu coś o tych ludziach, lecz wujowie spoglądali wtedy po siebie i z mieszaniną lęku i niepewności stwierdzali, że w sumie to nie jest żaden ciekawy temat i lepiej gdyby on zajął się czymś bardziej przyziemnym, co dotyczy jego w bezpośredni sposób. I wtedy znów zaczynał czuć tą ochotę do bardzo długiego spaceru po rajskim ogrodzie i to najlepiej w ciszy i samotności. Wtedy mógł sobie pomarzyć... Pomyśleć, jakby to było, gdyby niczym nie odróżniał się od swych rówieśników i gdyby w przyszłości został Aniołem Stróżem, choć Archanioły konsekwentnie wybijali mu tą myśl z głowy.
I tym razem nieomal bezwiednie zszedł ze swego posłania i narzucając na siebie biały płaszcz z doszywanym kapturem, opuścił swój pokój. Na korytarzach nie spotkał nikogo. Uradowało go to. Ponad wszystko, nie zamierzał tłumaczyć się nikomu ze swych planów na najbliższy czas. Oczywiście, zważywszy na późną porę, wszyscy zaczęliby go zawracać. Nie wiedział czemu. Przecież Upadli nie mieli dostępu do tak centralnych terenów Królestwa Niebieskiego, a rówieśnicy, jakkolwiek by go nie lubili, nie odważyliby się uczynić mu większej krzywdy. Bo ponad to, że byli jego kolegami, byli przede wszystkim sługami Bożymi.
Zbiegając po wysokich schodach prowadzących bezpośrednio na plac zamkowy, jeszcze kilka razy rozglądał się dookoła, próbując znaleźć jakiś dowód, że został przyłapany na tej pseudo ucieczce. Nikt jednak za nim nie biegł, nikt go nie wołał i nikt nie szarpnął go za kołnierz z wyrzutem w oczach. Przez plac przebiegł niczym młody pegaz. Szybko schował się za murem, który oddzielał Rajski Ogród od reszty królestwa. Stamtąd już zaledwie kilkaset metrów dzieliło go od zielonych terenów. Wiedział, że to właśnie na tą część Nieba skierowane są okna głównej sali narad. Ale on nie z takimi problemami umiał sobie poradzić. Przez te kilka lat nauczył się, w jaki sposób się skradać, by nie zaalarmować stojących w oknach wujów. Wiedział, że cała roślinność jest mu przychylna i dokona wszelkich starań, by ukryć go przed niepowołanymi spojrzeniami.
Przyroda go kochała... I on kochał przyrodę. Kochał leżeć pod drzewami, tulić się do zielonej trawy, spoglądać w błękitne niebo. Nawet deszcz, który co prawda rzadko tu gościł, zdawał się rozczulać jego serce, bo wtedy wydawało mu się, że świat płacze razem z nim. Przemykał pomiędzy kolejnymi drzewami. Nie myślał nad tym, gdzie kieruje swoje kroki. Chciał znaleźć się jak najdalej od wszystkich aniołów. Przez kilka chwil chciał pobyć sam... Na prawdę sam... Bo tylko wtedy mógł być sobą, mógł przestać myśleć o mocach, o tym, w jaki sposób poruszyć kamieniem, czy podsunąć z daleka patyk pod nogi przechodzącego Cherubina. On wolał uczyć się pisania i czytania. Spędzał nieomal każdą wolną chwilę na to, by przyzwyczaić swe dłonie do posługiwania się piórem. Marzył o tym, by kiedyś potrafić czytać tak biegle, jak wujek Rafael, by móc zaczytywać się w wielkich, interesujących księgach. I ponad wszystko, chciał kiedyś spotkać się z ludźmi. Słyszał o nich dobre i złe rzeczy, chciał się więc przekonać, jaka jest prawda. Czy są oni strasznymi potworami, czy po prostu zagubionymi istotami, którym należy pomóc. Być może byli tak samo zagubieni jak on. Być może też znaleźli się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie, nie wiedząc co mają teraz z tym zrobić. Biedne istoty. Nie znał ich lecz poczuł względem nich sympatię. Byliby zapewne jedynymi istotami, które rzeczywiście by go rozumiały, bo ci, co wciąż nad nim stoją, powtarzając, że współczują, nie mieli zielonego pojęcia jak czuje się ktoś, kto został odepchnięty na bok przez całą społeczność w której przyszło mu się narodzić i wychować. Z pewnością ludzie byliby znacznie lepszymi kompanami zabaw. Szkoda, że nie spotyka się takich wysłanników Pana. Tak pragnął, by go wszyscy może nie tyle lubili, co po prostu szanowali. Nie wyzywali od dziwadeł, głupków i niemot, nie popychali i nie przewracali, nie naśmiewali się i nie odpychali podczas zabaw. Czy on pragnął czegoś wielkiego? Chciał żyć normalnie. Chciał wstawać kolejnego ranka z radosnym uśmiechem na twarzy, nie mogąc doczekać się kolejnego dnia spędzonego z rówieśnikami.
Chlipnął kilka razy, rozglądając się dookoła. Znów zawędrował w to samo miejsce. Za każdym razem, gdy postanawia ukoić skołatane nerwy poprzez długi spacer po Rajskim Ogrodzie, jego nogi samowolnie przyprowadzały go tutaj, w miejsce, gdzie spoczywają dwa wielkie kamienie. Wiele razy dopytywał się wujów, co to za głazy, lecz w odpowiedzi słyszał jedynie stwierdzenie, że to nic takiego, nie powinien się tym interesować i w ogóle nie powinien tu przebywać. Zresztą ostatnio słyszał takie słowa bez przerwy. Zastanawiał się, czy jeszcze ma jakiekolwiek prawo interesować się czymkolwiek i chodzić gdziekolwiek. Podszedł do jednego z kamieni i oparł się o niego siadając na ziemi. Zachód słońca był już w swej ostatniej fazie. Niebo zrobiło się nieomal krwistoczerwone. Hałasy dobiegające z niższych kręgów królestwa, zdawały się cichnąć z każdą kolejną chwilą. Wszystko powoli przygotowywało się do spokojnego, nocnego snu. Tylko on, mały aniołek odepchnięty przez świat, nigdy nie zazna spokoju... a na pewno nie tej, ani innej nocy.
A gdyby tak zniknąć - rozmarzył się z uśmiechem na twarzy. Chciałby zobaczyć, czy jeszcze komuś na nim zależy, czy jeszcze ktokolwiek prócz jego wujów, zacznie poszukiwać go po królestwie. Czy jeszcze ktoś stanąłby wtedy i pomyślał sobie: "Biedny Estachiel... Wciąż wyszydzany i ośmieszany przez innych... Biedny Aniołek...  Żeby tylko mu się żadna krzywda nie stała.". A może niech się mu właśnie jakaś wielka krzywda stanie. Może niech wróci raz na tereny królestwa cały we krwi, połamany... Może wtedy wszyscy zaczną patrzeć na niego jak na kogoś, kto też jest istotą boską, potrzebującą choć odrobiny współczucia. Albo w ogóle przestać istnieć... Być jak te dwa kamienie, które sterczą tu pewnie od niepamiętnych czasów, nie martwiąc się o nic. Właśnie... Może by tak umrzeć...
Nagle poczuł jak kamień, o który opierał swe plecy, zaczął się rozgrzewać. Ale nie to ciepło było dziwne, choć z pewnością nie miało racji bytu. Znacznie bardziej tajemnicze było to uczucie, oblewające powoli Estachiela: uczucie spokoju, ulgi i wiary w lepsze jutro. Chłopiec, gdyby tylko mógł, jeszcze bardziej wtuliłby się w głaz, by utopić się w tych cudownych doznaniach, które spadły na niego niczym wiosenny, rześki, radosny deszcz. Spojrzał przez ramię na kamień. Nie zauważył żadnej różnicy, a jednak... Coś zaczęło łaskotać go w brzuchu. Uśmiechnął się szeroko. Przestał myśleć o bólu, jaki doświadczał przez ten ostatni okres, zapomniał o przyjaciołach, którzy zaczęli go od siebie odsuwać, zapomniał o wujach, którzy bez przerwy wszystkiego mu zabraniali. Zapomniał o całym świecie. Był tylko on i ten kamień. Przez krótką chwilę wydawało mu się, jakby właśnie ten głaz chciał coś do niego powiedzieć. Zdawało mu się, jakby uszy jego w szumie delikatnego wiatru wychwytywały kolejne, niezbyt zrozumiałe słowa, których jednak sens był dla niego oczywisty: 
"Nie poddawaj się... Są na świecie jeszcze ci, którzy oddaliby za ciebie swe życie...".
Nie wiedział kiedy łzy zaczęły płynąć po jego polikach. Nie były to jednak łzy smutku, lecz łzy całkowitej radości. Estachiel poczuł, jakby wpadł w objęcia dawno niewidzianej, ukochanej osoby. Skulił się, nadal jednak nie odrywając swych pleców od głazu. Pragnął, by ta chwila trwała wieczność, by nigdy się nie kończyła. Chciał, by to uczucie ogrzewające jego serce, nigdy nie stało się zaledwie przebłyskiem wspomnień. Chciał tam zostać i nie wracać już do zamku regentów. Chciał na zawsze połączyć się z tym kamieniem. Jak przez mgłę widział siebie odwracającego się twarzą do głazu, i obejmującego go swymi chudymi, niewielkimi rękami. Łzy spływały po policzkach na ciepłą, chropowatą powierzchnię, w której po chwili pojawiały się kanaliki biegnące w głąb kamienia. Estachiel spojrzał na nie nietrzeźwym wzorkiem. Nie był tym zdziwiony, bo też nie zastanawiał się nad tym, co ukazywało się jego oczom. Był otępiały, zanurzony w magicznym powietrzu przesyconym miłością. I stałby tak chyba do końca wszechświata, gdyby nie tajemnicza dłoń, która znalazła się na jego ramieniu.
Niczym lunatyk odwrócił twarz w kierunku właściciela reki. Jego oczom ukazał się Rafael. Twarz Archanioła wyrażała smutek, ale i współczucie.
- Estachielu, ile razy mamy ci powtarzać, byś tu nie przychodził? - słowa te nie posiadały w sobie ani odrobiny wyrzutu.
Rozkojarzony chłopiec spojrzał na swego wuja, starając się skupić na nim całą uwagę. Przez dłuższą chwilę miał problemy z osiągnięciem tego celu i tylko dzięki temu, że kamień przestał zachowywać się tak irracjonalnie, w jego młodym umyśle zaczął rysować się obraz przestawiający rzeczywistość.
- ... wtedy na prawdę nie chciałbym być na twoim miejscu - dokończył Rafael. Po chwili dodał jednak - Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
- Tak wuju. Bardzo przepraszam. Po prostu chciałem trochę pochodzić po ogrodzie.
- Ogród jest wielki, a ciebie zawsze można znaleźć w tym jednym miejscu. Na prawdę masz wielkie szczęście, że to ja ciebie tu spotkałem.
- Tak, wiem o tym. Ale nie powiesz nic wujowi Michałowi, prawda?
- Ani Michałowi, ani Gabryjelowi. Ale czynię to po raz ostatni. - Tym razem zadźwięczała w tych słowach nutka nagany. - Co ciebie tak ciągnie do tego miejsca?
- Nic wuju - odpowiedział Estachiel aż nazbyt szybko.
Ten fakt nie został przegapiony przez Rafaela. Archanioł przyjrzał się uważniej swemu podopiecznemu, a następnie swój wzrok przeniósł na kamienie. Nie skomentował jednak niczego. Złapał Estachiela za rękę i zaczął ciągnąć w stronę zamku Regentów.
Chłopiec nie opierał się, lecz co i rusz spoglądał z utęsknieniem na oddalające się głazy. Wiedział dobrze, że jeszcze nie raz zawita w te progi i żadne kary czy zakazy nie przeszkodzą mu w tym.
- A jakby ktoś się ciebie pytał - rzekł Archanioł nie odwracając się nawet w stronę kilkulatka - to znalazłem cię przy bramie prowadzącej do niższego kręgu.
- Ale wujo Michał będzie na mnie zły. Zakazał mi przecież przebywać tam w wieczornej porze.
- To lepiej by było, gdyby dowiedział się prawdy? - Rafael zatrzymał się mówiąc te słowa i spojrzał przeciągle na Estachiela.
Ten tylko westchnął, opuszczając głowę.
- Właśnie... Więc jak wuj Michał będzie cię pytał to...
- Byłem przy bramie i bardzo tego żałuję - dokończył chłopiec, po raz kolejny zerkając za siebie.

Wcale nie żałował... Ale wujowie nie musieli o tym wiedzieć.

Początek końca, cz. 51

Czuł ból… Okropny, przerażający ból. Nawet to, co odczuwał tamtego dnia, gdy trucizna ze sztyletu wybawiciela pustoszyła jego organizm, nie było tak straszne. Piekła go twarz, bolał go brzuch… Zdawał się już nie odczuwać kończyn. W dodatku wciąż padały na niego kolejne razy, a on nie był w stanie osłaniać się przed nimi. Gdy więc poczuł zimną ziemię pod polikiem, odetchnął z ulgą. Spuchnięta twarz zdawała się być mniej dokuczliwa. Łzy jednak nadal spływały po jego twarzy. Nie przejmował się jednak tym. Łzy też w jakiś sposób mu pomagały, nie tylko zmywając krew, która pojawiła się na jego twarzy, ale też cierpienie wypełniające jego serce.
- Więc jeszcze raz cię proszę, młody przyjacielu… - syczał starszawy sierżant o małych, świńskich oczkach i pucołowatych policzkach. Jego szaty przedstawiały zlepek ciemnozielonych lub brązowych plam. Siedział na krześle w jednym z kilku okazalszych namiotów w obozie i z pod przymrużonych powiek spoglądał na chłopca.  – Przyznaj, że razem ze swym towarzyszem, jesteście wysłannikami wrogich wojsk. Nie chcę już rozkazywać swym ludziom, by pomogli ci rozwiązać twój język.
- Zostawcie go… Na wszystkich bogów! Zostawcie go… Przecież to tylko chłopiec! – krzyczał Duriom. Krzyczał tak już od momentu, gdy pierwsze ciosy zaczęły spadać na przerażonego Sadiela. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. A może wręcz przeciwnie… Może prośby znachora, przywiązanego do jednego ze słupów podtrzymujących namiot, tylko potęgowały te wszystkie katusze.
- Nie jestem nim… - skomlał błękitnooki. – Nie jestem nim… To nie ja… nie ja zabiłem Madarsina…
- Widzisz, chłopcze… - Rozkazodawca zbrojnych wstał ze swego krzesła, podszedł do młodzieńca, po czym kazał swym rycerzom, by unieśli go na nogi. – Znałem kiedyś pewnego mężczyznę. Można rzec, że był jednym z moich przyjaciół. Bardzo go lubiłem i szanowałem. Zawsze mógł na mnie liczyć, tak jak ja mogłem liczyć na niego. Pomogłem mu nawet osiągnąć pewne sukcesy na szczeblu służby rycerskiej. Ale pewnej nocy, gdy szykowaliśmy się do wymarszu w kierunku zachodnich granic naszego królestwa, w celu ochronienia ich przez bandyckimi najazdami Utemotów, zauważyłem, jak ten właśnie przyjaciel, chyłkiem próbuje wydostać się z koszar. Oczywiście podszedłem do niego i spytałem się w żartach, czy to przypadkiem nie dezercja w naszych szeregach się szykuje. On najpierw poczerwieniał, potem pobladł, aż w końcu jedynie pokręcił przecząco głową. Powróciliśmy razem do naszych, koszarowych sypialni, by spędzić w głębokim śnie ostatnią noc przed długim i żmudnym marszem. Nie mogłem jednak zasnąć tamtej nocy. Wciąż przed oczami widziałem swojego przyjaciela, który z pewnością nie zachowywał się naturalnie. Ten obraz nie pozwalał mi spać. Kręciłem się z boku na bok, aż wreszcie postanowiłem wstać i sprawdzić jego kufer znajdujący się w naszym składzie. Jeśli bowiem mój przyjaciel rzeczywiście chciał uciec, to z pewnością poza obręb królestwa, bo w samym jego środku nie mógłby prowadzić spokojnego życia, a więc musiałby zebrać jakieś zapasy ze sobą. A jeśli nawet nie te zapasy, to… od razu da się rozpoznać ekwipunek dla osoby, która chce wyruszyć nie na bitwę w obronie Korony, lecz na dezercję.
Sadiela nie wiele interesowało to, co sierżant miał mu do powiedzenia. Cieszył się jednak, że na czas tego długiego wywodu skończyły się wszelkie razy i uderzenia, od których spuchło mu chyba całe ciało. Udawał więc, że niezmiernie interesuje go cała ta opowieść. Choć może i nie do końca udawał. Z każdą kolejną chwilą coraz bardziej ciekawiło go, do czego zmierza jego kat.
- Jakiż więc ból poczułem, gdy w drewnianym kufrze nie znalazłem żadnych jego rzeczy osobistych – kontynuował rozkazodawca. - Zabrał też wszystkie dokumenty, które uprawniały go do poruszania się bez żadnych ograniczeń po terenach naszego królestwa. Po co by mu były one potrzebne, gdyby zamierzał prędzej czy później dołączyć do nas? Przecież wojska będące na służbie, a tym bardziej w trakcie wymarszu na wojnę, mają całkowitą wolność, jeśli chodzi o przemierzanie naszych terenów. I wszystkie swoje szaty. Wszystko to zostało spakowane i ukryte pod płaszczem piechura – jego płaszczem.  Byłem więcej niż pewien, że to dezercja. Wróciłem więc do komnaty sypialnianej, położyłem się na swym posłaniu. Czekałem, aż mój przyjaciel, upewniony, że zasnąłem, postanowi popełnić najgorszy grzech. Nie musiałem długo czekać… Wstał powoli ze swego posłania, starając się jak najmniej hałasować. Pozwoliłem mu opuścić pomieszczenie, a następnie całe piętro. Dopiero, gdy usłyszałem tupot jego stup na niższym poziomie, również wyszedłem za nim, chwytając przy okazji miecz leżący tuż u wezgłowia mego posłania. Koszary spały. Każdy korzystał z ostatnich chwil wolności. Wszyscy spali, lub próbowali zasnąć. Tak czy inaczej… nikt nie zwracał za pewne uwagi na odgłosy dobiegające z korytarza. Po niespełna trzech minutach oboje kroczyliśmy w stronę bramy wyjściowej z koszar. Myślałem, że mnie dostrzeże i wyjaśni mi tą całą sprawę. Jednak on nawet się nie obejrzał. Był pewien, że nikt go nie śledzi. Wybrał sobie odpowiedni czas na ucieczkę. Na uliczkach było całkowicie pusto. Nawet strażnicy miejscy zdawali się smacznie spać w swoich kwaterach, nie wypełniając swoich obowiązków. Żadnego przechodnia, żadnego dostojnika, żadnego rycerza… Tylko my dwaj. Doszliśmy wreszcie do kolejnej bramy. Tym razem tej, wiodącej bezpośrednio poza teren naszego królewskiego miasta. Już miałem do niego dobiec, uderzyć go w twarz i poprosić by się opamiętał, gdy mój przyjaciel zatrzymał się… Zatrzymał się dokładnie przy niewielkich, zakratowanych drzwiczkach. „Więc jednak nici z ucieczki” uśmiechnąłem się pod nosem. Nie wierzyłem, by ten młodzian jakimś cudownym sposobem przeskoczył nad wielometrowym murem, a byłem święcie pewien, że nie ma kluczy do tychże drzwi, przed którymi zatrzymał się nagle. Ale, ku mojemu zaskoczeniu… miał je. Miał ten pieprzony, wielki klucz. Nie wiem skąd, nie wiem, w jaki sposób go zdobył, ale byłem wściekły. Na niego, że tak lekkomyślnie igra z rycerskim honorem, a więc i nami, na tego, kto ofiarował mu ten klucz i na mnie, że wcześniej nie udaremniłem tej pieprzonej dezercji. On otworzył wrota i stanął w nich. Spoglądałem z daleka, jak światło płonącej nieopodal pochodni pada na jego nieruchomą postać. Ściągnąłem brwi, nie wiedząc, co czynić. Na szczęście, albo nie szczęście, wszystko potoczyło się dalej samo. W przejściu ukazały się dwie postacie w ciemnych, lnianych koszulach i skórzanych spodniach. Na ramionach i plecach spoczywały granatowe płaszcze, których kaptury zakrywały głowy przybyszy. Ich twarze obwiązane były ciemnymi chustami. Pewnie nie wiesz, kto to był, więc ci wyjaśnię. Utemoci… Jedno z królestw, z którymi toczyliśmy ciągłe wojny. Nie mogłem uwierzyć swym oczom. Mój przyjaciel coś im podarował. Ci popatrzyli na to i przytaknęli powoli głowami. Tamten więc poprawił swój tobół na plecach i zamierzał już wyruszyć z przybyszami w dalszą drogę, ale w tej samej chwili wyskoczyłem z ukrycie.
- Trusianie – krzyknąłem, starając się opanować drżenie swego głosu. – Co ty wyprawiasz?
Przyjaciel odwrócił się w moją stronę. Był blady… Blady niczym pierwszy śnieg spadający na ziemię. Rozszerzył swe oczy i kilkakrotnie bezgłośnie poruszył ustami. Jednak za którymś razem gardło znów zaczęło mu służyć i rzekł wtedy:
- Wolcjuszu… Dlaczego nie śpisz?
- Wiedziałem, że coś kombinujesz… Chciałem sprawdzić, co.
- Nie kombinuję nic, co dotyczy ciebie, dlatego wracaj do naszej izby sypialnianej.
- Gadasz z Utemotami, dajesz im coś i mówisz, że to mnie nie dotyczy? Chyba żartujesz! – odkrzyknąłem, zmierzając w jego kierunku.
- Zrozum mnie… Mam dość naszego śmierdzącego królestwa, mam dość naszego durnego króla... Czasami wydaje mi się, że tylko my obaj jesteśmy tu normalni.
- Nie rozumiem, o czym mówisz.
- Dowiesz się tego w swoim czasie. – Odwrócił się ode mnie. Podszedł do wrogich wysłanników. Ci spoglądali na mnie roześmianymi oczami, jakby cieszyli się z mojej przegranej.
- Trusianie, nie rób tego – nieomal wyskamlałem, niczym pies błagający pana, by ten nie bił go kijem.
- Przykro mi przyjacielu. Tam – tu wskazał kierunek, z którego przyszli Utemoci – czeka mnie życie może nie łatwiejsze, ale z pewnością lepsze.
- W jakim sensie lepsze? Co? Chcesz się sprzysiąc z naszymi wrogami?
- Tak, ale tylko po to, by zmusić was do myślenia i do spostrzegania prawdy, która nas otacza.
Nic nie zrozumiałem z jego słów. Wiedziałem jedynie, że chce nas zdradzić i nie zmieni swego zdania.
- Poczekaj jeszcze chwilkę.
Podszedłem do niego. Ten zwrócił twarz w moją stronę. Stanąłem od niego na wyciągnięcie ręki. Uśmiechnąłem się przepraszająco. Trusian najwidoczniej pomyślał, że chcę go pożegnać, ale ja… Wbiłem w jego pierś sztylet schowany w moim rękawie. Nie chciałem tego czynić. Nie chciałem zabijać swego przyjaciela, ale… nie pozwolę by ktoś nastawał na życie mych braci broni czy na szczęście i spokój mojego najświętszego królestwa, nawet, jeśli tym kimś jest mój najdroższy przyjaciel. Nawet, jeśli jest to kilkunastoletnie dziecko – tym razem sierżant spojrzał na Durioma, sprawdzając czy informacja przez niego wypowiedziana trafiła do uszu znachora. – Zabiłeś jednego z moich podkomendnych… Nie mogę pozwolić na to, by taka sytuacja znów się powtórzyła.
- Więc zatrzymajcie tego Wybawiciela – wyskamlał Sadiel przez spuchnięte wargi.
- A ty nadal swoje… - Sierżant przewrócił oczami. – Moja historia miała też uświadomić was obu, że nie jestem jakimś durniem i nigdy nie daję się nabrać na żadne sztuczki i kłamstwa.
- Nie kłamię… Ile razy mam to powtarzać.
- Nie wiem, ale nie mogę uwierzyć w twe słowa młodzieńcze. Po prostu nie mogę… Ile razy mam to powtarzać – sierżant przedrzeźnił chłopca.
- Co mamy z nim zrobić, panie? – niepewnie spytał jeden z rycerzy trzymających Sadiela.
- Wpakujcie go do klatki. Jutro zaprowadzimy go przed oblicze dowódcy. Niech on zdecyduje, w jaki sposób mamy pozbawić go życia.
Sadiel słysząc te słowa zaczął wyrywać się z silnych rąk, które go trzymały.
- Nie możecie mnie zabić! Duriomie… Powiedz im coś! Nie mogą mnie zabić! – Błękitne oczy skupiły się na znachorze, który po raz kolejny próbował wyswobodzić się z uwięzi.
- Zabierzcie go. – Sierżant machnął ręką na znak, by zakończyć tą całą farsę.
- Ale ja się nie przyznaję… Nie możecie zabić kogoś, kto nie przyznaje się do swojej winy! – krzyczał syrianin. Pomimo wszystko starał się nie dopuścić do władzy nad swym ciałem tej siły, która mogłaby posłać wszystkich zebranych do piachu. Nie chciał nikogo zabijać i nie chciał też, aby ci, którzy przeżyją, ostatecznie potwierdzili, że w tym młodym chłopcu drzemie sama diabelska dusza. Bał się jednak, że jeśli sytuacja nagle się nie zmieni, to nie zdoła powstrzymać tej tamy przed pęknięciem i zatopieniem ludzi znajdujących się wokół niego.
Dwie pary silnych rąk złapały go pod pachy i zaczęły nieomal ciągnąć w stronę wyjścia spod namiotu. Sadiel dobrze wiedział, że na dworze czeka cała zgraja uzbrojonych rycerzy, gotowa w każdej chwili skrócić jego życie, jeśli tylko pozwoliliby na to przełożeni.
„Durna zgraja sępów” – pomyślał, nadal próbując wydostać się z uścisku. Bał się, że jeśli nawet to uczyni, to i tak nie zmieni to jego położenia. Nie chciał jednak biernie uczestniczyć w tym przedstawieniu, w którym był przecież głównym bohaterem. Jeszcze przez chwilę jego wzrok padł na Durioma, który coś wykrzykiwał, jednak jego słowa niknęły w hałasie stworzonym przez rozentuzjazmowanych zbrojnych.
- Nie możecie tego zrobić! Nie możecie! Błagam! Nie! – wrzeszczał Sadiel.
Oczami wyobraźni widział już, jak wieszają go na gałęzi jednego z drzewa, jak strącają mu głowę z karku, jak przebijają go mieczem… Widział nawet, jak powoli i systematycznie ćwiartują jego ciało, nie zważając na jego agonalne krzyki. I za co to wszystko? Za niewinność! Za to, że nie wstał wtedy z ziemi i nie uciekł gdzieś w las, tak jak uczynił to Wybawiciel. Za to, że nie zamierzał zostawiać Durioma na pastwę tych parszywych bestii. Poczuł, jak każdy centymetr jego ciała zaczyna wypełniać frustracja, gniew i przerażenie. Jego podświadomość wciąż podsuwała mu coraz to tragiczniejsze obrazy już nie tylko samego Sadiela, ale też i Durioma, bo przecież nie będą chcieli zostawić przy życiu kogoś, kto mszcząc się za swego przyjaciela, może uczynić wielkie szkody w szeregach wojska, zwłaszcza, jeśli ten ktoś jest znachorem i za pewne zna się też na przeróżnych truciznach. Chłopiec czuł, że prędzej czy później podda się i rozpęta dookoła siebie prawdziwe piekło. Nie chciał tego… Naprawdę nie chciał, ale zachowanie otaczających go rycerzy nie ułatwiało mu dalszego trwania w tym postanowieniu. Szarpali nim niczym starą szmatą, która nie nadaje się już nawet do mycia podłogi. Z tyłu znów dobiegały go wrzaski zbrojnych wyzywających go od morderców i przysięgające, że syrianina dosięgnie sprawiedliwa i surowa kara za pozbawienie życia Madarsina. Nie byli przy tym, nie widzieli tego momentu, gdy strzała przebijała pierś mężczyzny, nie mieli żadnych podstaw do tego, by go osądzać, a jednak nie przeszkadzało im to w wyrokowaniu nad jego losem. Sam Sadiel zdziwił się, że jeszcze tłum nie ruszył na niego, rozrywając go na strzępy. Wątpił, czy dowódca miałby za złe wszystkim swym podwładnym takie wykroczenie. Ciekawe w ogóle, dlaczego już wcześniej nie skrócili jego życia. Może czekają na jakąś odpowiedniejszą okazję. Ale jaka okazja może być odpowiedniejsza niż ta, która właśnie im się nadarzyła? Mają przed sobą mordercę jednego ze swych towarzyszy… Na co oni czekają? A może chcą go ośmieszyć, zmieszać z błotem… Chcą by cierpiał, ale nie tylko fizycznie. Ból fizyczny, mimo iż potrafi być przerażający, to jednak bez problemu ustępuje temu, który w każdej chwili nawiedzić może duszę. Jeśli będą go bić, ranić… może zawsze zacząć krzyczeć, wierzgać lub zacisnąć zęby z tą pewnością, że albo zemdleje, albo zostawią go w spokoju, albo po prostu jego organizm nie wytrzyma i przestanie funkcjonować. A co ma zrobić, jeśli to jego dusza będzie torturowana? Będzie musiał cierpieć… Całe dnie cierpieć, nie mogąc choć przez chwilę poczuć się wolny i bezpieczny.
Pod jego nogami zaczęła drżeć ziemia. Małe kamyki i gałązki zaczęły powoli podskakiwać na gruncie. Dało się słyszeć ciche dudnienie dochodzące gdzieś spod ziemi. Nikt jednak nie zwracał uwagi na te anomalie. Tylko Sadiel z przerażeniem wodził wzrokiem to po otaczających go rycerzach, to po skutkach jego budzącej się siły.
„Uspokój się Sadiel – powtarzał sobie niczym mantrę na ukojenie nerwów. – Nie daj się ponieść emocjom. Nie pozwól zdobyć im dowodu na to, że jesteś potworem. Zresztą… Nie myśl o sobie… Pomyśl o Duriomie. Jeśli oskarżą ciebie, to i jego posądzą jak nie o szpiegostwo, to o bratanie się z piekielnym potworem. Nie ujdzie z tego żywy. Nie możesz na to pozwolić…”. A jednak nie mógł tak nagle opanować swych nerwów. Wciąż nim szarpano, wyzywano go, kilkoro ze zbrojny opluło go, czerpiąc z tego wielką satysfakcję.
Nagle, jakby błyskawica z jasnego nieba, uderzyła w niego pewna myśl: dlaczego by nie poddać się emocjom? Dlaczego by nie wykorzystać jej do uprzątnięcia z okolicy wszystkich tych, którzy nastają na jego życie? Dlaczego by nie pomóc losowi wydostać się z tych wszystkich brudnych łapsk?
Był bliski zawierzenia się swojej mocy. Powoli zaczął koncentrować się na negatywnych emocjach, których właściwie nie musiał w sobie wzbudzać przykrymi wspomnieniami z przeszłości. Teraźniejszość dawała mu wystarczające powody do tego, by wybuchnąć gniewem.
Drżenie kamyków zwiększyło swoją częstotliwość. Skupiony Sadiel usłyszał niewielkie dudnienie dochodzące jakby spod ziemi. Uśmiechnął się, odcinając się nagle od rzeczywistości. Wiedział, że kilku zbrojnych ciąga go ze sobą, inni starają się zbliżyć na tyle do „bestii” by w sposób manualny okazać jej swój stosunek do niebieskookich. Wiedział to wszystko, a jednak zdawało mu się, że nie dotyczy to jego osobiście. Nie musiał wzbudzać w sobie więcej gniewu… Wystarczyło poddać się tylko tej sile… Poddać się jej i patrzeć, jak te zasrane rycerzyki giną, dławiąc się własną krwią… Wystarczyło tylko…
„Sadiel?” – dziwnie znajomy głos nieomal zadudnił mu w głowie. – Sadiel? Matko… To naprawdę ty…
Powoli zaczął wycofywać się z tego transu. Czy chciał odpuścić? Nie, ale ten głos… Wyprowadził go z równowagi. Znał go dobrze… Kojarzył mu się całkiem przyjemnie i rozlewał miłe ciepło w jego sercu. Jeszcze zmętniałym wzrokiem zaczął wodzić dookoła siebie.
Pełno wrzeszczących rycerzy… Wciąż szarpiące go obce ręce. Nie możliwe, żeby przez to wszystko przedarł się czyiś, tak wyraźny głos.
„Sadiel… Nie wiem co zamierzasz, ale nie rób tego… Uwierz mi… Nie rób tego, jeśli nie chcesz zakończyć swego żywota”.
- O czym ty mówisz? Kim jesteś? – Chłopiec starał się, by jego głos był równie donośny, co jego rozmówcy, jednak niknął bezpowrotnie w ciągłym, otaczającym go hałasie.
„Nie poznajesz mnie? Sadielu… Przecież to ja…”.
I w tej samej chwili Sadiel całkowicie oprzytomniał. Otworzył szeroko oczy, nie wierząc temu, co słyszy. Bezwiednie wpłynął na jego twarzy wpłynął niewielki uśmiech. Usta wyszeptały jedynie: „Strzała”.
- Puśćcie mnie – warknął po chwili do prowadzących go w stronę klatki zbrojnych. – Puścicie mnie… Muszę z kimś porozmawiać.
Żaden z nich nie zareagował. Nikt nawet nie spojrzał na chłopca. Jego prowizoryczne więzienie zbliżało się nieubłaganie. Kręcił głową we wszystkie strony, by odnaleźć swego przyjaciela. Jednak otaczający go tłum skutecznie mu to uniemożliwiał.
- Strzała! Gdzie jesteś! – krzyknął, mając nadzieję, że przyniesie to oczekiwane skutki.
„Tutaj!” – odkrzyknął Strzała, a jeden ze znajdujących się niedaleko konnych, który spoglądał na całe to zamieszanie z wierzchu swego konia, w jednej chwili nieomal nie zleciał na ziemię, zrzucony przez zwierzę. Ostatecznie utrzymał się jednak, lecz i tak nie ominęły go sarkastyczne docinki ze strony stojących nieopodal towarzyszy.
Sadiel zauważył tą sytuację. To naprawdę był Strzała.
„Sadielu… Daj się zamknąć w klatce… Uwierz mi i daj się zamknąć w klatce. Wszystko będzie dobrze, tylko nie postępuj głupio i nie uwalniaj swojej mocy”.
- Ale Strzało…
- Zamknij się demonie! – Jeden ze strażników pchnął mocną chłopca, tak, że tylko dzięki temu, że był trzymany też przez innych, nie wylądował twarzą w ziemi.
„Po prostu mnie posłuchaj… Czy kiedykolwiek źle ci doradziłem?”.

Wierzchowiec miał racje. Nigdy nie zawiódł młodego syrianina, a wręcz przeciwnie. W większości przypadków to on zsyłał kłopoty na głowy swych towarzyszy. A ci zawsze… no może nie zawsze, ale z pewnością w większości radzili sobie z nimi, wychodząc cało z opresji, ratując również jego syriańską skórę. Czemu więc w tej sytuacji miało być inaczej? Zwiesił więc jedynie głowę i dał się prowadzić przez straż rycerską. Starał się z wszelkich sił nie dopuszczać do siebie nieprzyjemnych wspomnień. Czuł, że niewielkie kamyki nadal nerwowo podrygiwały na piaszczystej ziemi, jednak nie mogłyby stać się zagrożeniem dla otaczających go ludzi. Na ten czas nie mogły, ale… Potrząsnął energicznie głową, na co trzymający go zbrojni jeszcze mocniej zacisnęli swej uściski. Nie mógł myśleć o walce i o zemście. Nie teraz. Na to przyjdzie jeszcze czas, a mając przy sobie Strzałę, jest to zaledwie kwestią kilku dni. A przynajmniej miał taką nadzieję.