niedziela, 26 sierpnia 2012

Początek końca, cz. 36


Na szczęście Sadiel się nie mylił. Jak na miejską karczmę było w środku czysto, schludnie i całkiem przyjemnie. Ściany obite deskami z jasnego drewna dodawały pomieszczeniu ciepła. Promienie zachodzącego słońca wpadały przez oszklone szyby, omiatając kominek, który oczyszczono już po długim go użytkowaniu. Na jednej ze ścian wisiały dwa srebrzyste, skrzyżowane ze sobą, miecze. Tuż nad nimi sterczało rozłożyste poroże jelenia. Być może właściciel karczmy był też znakomitym myśliwym. Po prawo zawisły herby miasta i królestwa, wyszyte na kunsztownym, jedwabnym materiale. Po środku stało kilkanaście okrągłych, niewielkich, drewnianych stołów z przystawianymi do nich taboretami. Już prawie połowa miejsc została pozajmowana przez mieszkańców. Byli to zazwyczaj robotnicy wracający z ról, czy to własnych, małych pracowni. Jedynymi kobietami były tam dwie młode dziewczyny, z gracją i zwinnością przemieszczające się pomiędzy drewnianymi przeszkodami, by dostarczyć klientom ich zamówienia. Tuż przy kominku rozsiadło się kilku bardów grających na lutniach oraz innych, nieznanych chłopcu instrumentach, i wyśpiewujących pieśń wieloma głosami w jednym:

„Is Nomine Vacans
liberarit vobis ex serbitus
Is nomine vacans
reddet vobis ars magica

Movemini Vengarderis
solum locus liber mundi
Advemini custos templorum.”

Sadiel, po zajęciu jednego z wolnych miejsc i skrytym ułożeniu Minkusa pod stołem, zaczął wsłuchiwać się w słowa. Nie rozumiał tego języka, lecz sama melodia niezmiernie go urzekła.
- Bohater bez imienia uwolni was z niewoli. Bohater bez imienia przywróci wam utraconą moc. Ruszajmy do Vengardu, jedynego wolnego miejsca na świecie. Chodźmy bronić świątynie - rzekł Duriom, również skupiający swą uwagę na grajkach.
- Słucham? - Młodzieniec spojrzał na swego przyjaciela, dłonią głaskając dzikuska po małej główce.
- Tak brzmią słowa tej pieśni. Wątpię byś znał język łaciński. Przetłumaczyłem więc ją dla ciebie.
- Dzięki. Szczerze powiedziawszy myślałem, że to kolejna ballada o nieszczęśliwej miłości. Tym czasem zostałem mile zaskoczony - uśmiechnął się delikatnie.
Oparł łokieć na blacie stołu, kładąc głowę na otwartej dłoni. Zamknął oczy…
Poczuł się dziwnie… Przyjemnie… Wydawało mu się, że w jednej chwili znalazł się w zupełnie innym świecie. Świecie, gdzie istnieje prawdziwa magia, którą obudzić można wiarą we własne siły i odwagą. Czuł powiew wiatru muskający jego policzki… Widział przed sobą zarysy wielkiej budowli otoczonej gęstą mgłą. Znajdował się na niezmierzonym, porośniętym trawą, pustkowiu. Choć był sam, wiedział, że wspiera go tysiące serc. To dzięki nim czyni kolejne kroki, zbliżając się do tajemnicy, skrywanej wewnątrz tej… wieży? Niebo przybrało ciemnopomarańczową barwę… Zachód słońca… Zachód niewoli… Trawa pokornie gnie przed nim swe źdźbła. Mgła to gęstnieje, to znów rzednie wyciągając się w jego kierunku, jakby chcąc złapać go w swe zimne macki. A on kroczy dalej… On się nie podda… Nie jest przecież sam… Wszyscy pokładli w nim swe nadzieje. Nie zawiedzie ich. Nagle wielkie, czarne dłonie pojawiają się na horyzoncie. Zbliżają się ku niemu. Nie czuje jednak przerażenia. Uśmiecha się, kładąc dłonie na swej piersi. Czuje się wyzwolony… Czuje się…
- A dla ciebie, młodzieńcze? - Z dziwnego marzenia sennego wyrwał go melodyjny, kobiecy głos.
- Słucham? - Sadiel jeszcze przez chwilę miał trudności z powrotem do rzeczywistości.
- Wydaje mi się, że kubek soku jabłkowego ukoi spragnienie wędrowca - uśmiech dziewczyny wprawił go w zakłopotanie.
Była młoda i piękna. Zgrabna, wysoka, o długich blond włosach zaplecionych w gruby warkocz. Zgrabny nosek pięknie współgrał z dołeczkami w policzkach, które powstawały podczas uśmiechu. Głębokie, zielone oczy spoglądały na niego z sympatią. Przez chwilę zamierzał zsunąć z głowy kaptur, by jeszcze lepiej przyjrzeć się niewieście. Natychmiast się opanował. Skupił swój wzrok na rąbku białego fartuszka, osłaniającego beżową sukienkę przez ubrudzeniem.
- Tak… Gdybym mógł prosić… - wystękał. Czuł, że cały się rumieni. Jak dobrze, że wciąż miał zasłoniętą twarz.
- Wydaje mi się, że nie musi być tu w swym płaszczu. Jest przecież tak ciepło… Nie powinien osłaniać swojej twarzyczki. Jestem pewna, że nadała by ona blasku temu miejscu. Nasi grajkowie grają co prawda pięknie, ale… Łza się może w oku zakręcić. Gdyby tak młodzieniec zaszczycił nas radosnym uśmiechem…
Sadiel dopiero po chwili zrozumiał, że słowa te, dotyczące jego, skierowane były do Durioma.
- Przykro mi, pani. Zasady… Niedługo jednak skończy swój nowicjat i wtedy będzie mógł spokojnie kroczyć z odkrytą, uniesioną dumnie, głową.
- No cóż… Nie mnie nalegać. Za chwilę przyniosę zamówienie. Dodatkowo dorzucę coś dla liska. Pewnie głodny jest nie mniej niż wy, drodzy podróżnicy.
- Tak… Lecz… Z pieniędzmi u nas…
- Nie szkodzi. Liska wykarmimy, jak to się mówi, na koszt karczmy - zakończyła służąca, odchodząc od stolika.
- Coś ty się tak nagle pąsem oblał? - Duriom przechylił swą głowę tak, by móc spojrzeć pod kaptur nasunięty na czoło Sadiela.
- Zaskoczyła mnie…
- Zaskoczyła? Jakżeś odpłynął, to i zaskoczyła. Swoją drogą… mnie też urzekła ta pieśń.
Chłopiec przytaknął i znów zaczął głaskać swego rudego towarzysza.
- Jak tam, mały? Możesz tu posiedzieć, czy wciąż nie najlepiej czujesz się w tym otoczeniu? - mruknął na tyle cicho, by słowa te mógł usłyszeć jedynie Minkus.
„Mogę odpocząć… Tu jest fajnie… I nie czuć śmierci…”
- To bardzo się z tego powodu cieszę. Zaraz dostaniesz coś do jedzenia.
„Tak… Bo ja jestem głodny… Dawno nie jadłem.”
Nie musieli długo czekać na ciepłą strawę. Sadiel z radością zauważył, że i on otrzymał porcję świeżej pieczeni. Bał się, że będzie musiał zadowolić się wyłącznie kubkiem soku.
Dziewczyna, która odebrała od nich zamówienie, a później dostarczyła już gotowy posiłek, zasiadła przy ich stole. Podróżnicy z trudem przełykali kolejne kęsy, gdy co i rusz zatrzymywał się na nich jej wzrok.
- Nie krępujcie się. Niedawno jadłam. Chciałam się tylko zapytać dokąd zmierzacie.
- Do Malencji - odpowiedział zgodnie z prawdą znachor, pomiędzy kolejnymi kęsami mięsa.
- Do Malencji? To jeszcze długa droga przed wami.
- Wiesz pani, gdzie znajduje się to miasto?
- Nie, lecz dnia pewnego przybył do nas inny wędrowiec. Powiedział, że wiele tygodni statkiem płynął, nim z Malencji do portu w Arasusie dopłynął. A potem jeszcze kilka dni konno spędził, by do naszego miasta dotrzeć.
- Nie są to dla nas dobre wieści. Prawdą jest, że statkiem szybciej, lecz nie będziemy mieli wystarczająco talarów, by wykupić podróż drogą morską w tamte strony. Pieszo drogę tą pokonywać będziemy przez miesiące. Tym bardziej, że nie posiadamy koni.
- Wybrać się w podróż bez koni? - zdziwiła się dziewczyna. - Toż to tak jedynie zakonnicy czynią. Wy nie należycie chyba do kapturników.
- Nie… Jesteśmy znachorami. To znaczy… ja jestem, a uczeń mój zostanie nim już niedługo.
- Więc czemu wierzchowców nie posiadacie?
- Bo nam je ukradziono - do rozmowy dołączył się młodzieniec. - Cały dzień podróżowaliśmy, więc gdy nocą zmógł nas sen, nie były w stanie obudzić nas żadne hałasy. Złodzieje wykorzystali ten moment i… zabrali nam konie wraz z leżącymi nieopodal pakunkami.
- Tak… Nie dobre czasy nastały - zamyśliła się. - Do Arasusu będzie wyjeżdżał jutro nasz kowal. Nowa dostawa żelaza ma tam na niego czekać. Myślę, że zgodzi się wziąć was na swój wóz.
Sadiel początkowo ucieszył się, lecz mina Durioma przywróciła go do rzeczywistości.
- Podziękować musimy. Nie będziemy w stanie zapłacić mu za pomoc.
- Zapłacić? Przecież i tak w tamte strony jedzie. A człek to towarzyski. Wystarczy, że będziecie z nim gawędzić podczas drogi.
- A jednak nadal odmawiamy. Może i po drodze, może i raźniej… ale i problemów na głowę mu sprowadzimy.
- Jesteście już dorośli. Sami o siebie zadbać możecie, więc… Nie wiem, jakich problemów możecie mu przysporzyć.
- Potrzebujemy jedynie mapy, która doprowadzi nas do Malencji - zszedł z niewygodnego tematu znachor. - Macie tu jakiegoś kartografa?
- Tak… Jeśli będziecie mieli szczęście, jeszcze dziś go spotkacie. Powinien przybyć tu na kufel zimnego piwa. Poznacie go po… dość oryginalnym stroju - zaśmiała się cicho dziewczyna. Wzięła kawałek surowego mięsa z małej miseczki i schowała go pod stół.
Po chwili poczuła delikatne szarpanie. Lisek dopatrzył się przekąski i najwidoczniej w niej zasmakował.
- A więc będziemy czujnie przyglądać się nowym przybyszom. - Duriom uniósł do góry jeden z kącików ust.
- Mogłabym prosić, abyście czynili to nie aż tak nachalnie? Mieszkańcy naszego miasta nie lubią znajdować się w centrum czyjegoś zainteresowania.
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.
Niewiasta przytaknęła delikatnie głową i, życząc smacznego, opuściła gości.
Cała trójka mogła w spokoju spożyć pozostałą część posiłku. Gdy skończyli, zaczęli kątem oka wypatrywać kartografa. W coraz bardziej gęstniejącym tłumie nie było to proste. Nie wiedzieli też, co może oznaczać stwierdzenie „dość oryginalny strój”. Po woli skreślali kolejnych gości. Co i rusz spoglądali na dziewczynę, która kiwała jedynie przecząco głową. Mijały kolejne minuty… kwadranse… A nawet godziny…
Minkus zaczął się nudzić. Kilka razy wyskoczył spod stołu, lecz nim zauważyła go klientela karczmy, karcący wzrok Sadiela zawrócił go z powrotem pod ukrycie.
Znachor spoglądał w stronę okna. Słońce chyliło się ku zachodowi. Trzeba czym prędzej pozyskać jakąś mapę z zaznaczoną drogą prowadzącą do Malencji, i wynieść się z tego miasta. Nie mogą tracić kolejnych talarów na nocleg. Będą im potrzebne w późniejszej drodze, o ile kartograf nie wydrze od nich całego mieszka. Przez chwilę zastanowił się, czy aby nie zaoferować mieszczanom swych leczniczych umiejętności. Natychmiast jednak pokręcił głową. Prawa Cechu Znachorów zabraniały zarabiać w ten sposób na terenach podległych innym braciom po fachu.
- Trzeba się zbierać - zakończył swe przemyślenia. - Wyjdziemy za miasto i tam ognisko rozpalimy.
- Co? Chcesz kolejną noc pod gołym niebem spędzić? - wystękał Sadiel.
- A coś nie odpowiada?
- Moje plecy tego nie przetrzymają.
- To powiedz to mojemu pustemu mieszkowi. Zresztą… - mężczyzna wstał od stołu. - Jak zaczniesz własne talary zarabiać, to będziesz mógł je trwonić na co tylko zechcesz. Kilka razy wygłodniały spać pójdziesz, to może w końcu zrozumiesz, że są rzeczy mniej i bardziej ważne. Wylegiwanie się na miękkim sienniku należy do tych mniej ważnych.
Sadiel wzruszył ramionami. Nie miał ochoty na przekomarzanie się. Złapał Minkusa w ramiona, okrył go połą płaszcza i wyruszył za przyjacielem zmierzającym wprost w stronę drzwi wyjściowych z karczmy.
Gdy znaleźli się za murami miasta, usiedli pod jednym z rozłożystych drzew, których niewiele było w okolicy. Postanowili nie zaprzątać sobie głowy paleniskiem. Nie musieli gotować sobie strawy, bo najedzeni i napojeni byli wystarczająco. Ogrzanie się też nie było konieczne. Noce były coraz cieplejsze. 



Od autorki:
Nie wiem jak to wyrazić. Bo piszę to opowiadanie, piszę i piszę... i końca nie widać. Żeby nie było, że lecę zupełnie na spontana: wiem jak ma się ta historia skończyć i wiem, jak mniej więcej ma to wszystko wyglądać, ale... Eh... Boję się, że to się nigdy nie skończy. Może dlatego, że po części cholernie przyzwyczaiłam się do tej całej gromadki i... jak sobie pomyślę, że kiedyś zasiądę do kompa z tą wiedzą, że nie muszę dopisać kilku stron do przygód Sadiela, to mnie coś tak w dołku gniecie i mi się smutno robi. To chyba nie jest dobre uczucie jeśli chodzi o pisarkę-amatorkę. A może wręcz odwrotnie? Może jest to normalne uczucie?
Dlaczego to piszę? Żeby zapewnić was wszystkich, którzy to czytają, i mnie samą, że jednak to opowiadanie dąży w pewnym, wyznaczonym kierunku, a nie jest tylko zbitką kilkudziesięciu historyjek powiązanych ze sobą jedynie bohaterami i kilkoma wątkami. I -> :) , bo jakoś tak to tragicznie wszystko zabrzmiało ;)

wtorek, 7 sierpnia 2012

Początek końca, cz. XXXV


- Za ile sprzedacie tego lisa? - zadudnił tajemniczy, męski głos.
Przyjaciele jak na zawołanie odwrócili głowy w stronę autora tych słów. Od razu go poznali. Ten sam mężczyzna stał za stoiskiem z zwierzęcymi futrami. Był właścicielem tego kramu, który tak wystraszył Minkusa.
Lekko zgarbiony, wychudzony dryblas. Na oko miał może z trzydzieści pięć lat. Widać jednak było, że nie jedno już w życiu przeszedł. Kilka szram szpeciło jego mocno opaloną twarz. Nad czołem pojawiały się już zakola. Szare, zmęczone oczy spoglądały z dziwnym błyskiem na Minkusa.
Malec zaskomlał przeraźliwie.
„Nie pozwólcie mu zrobić mi krzywdy… Proszę… On jest zły… Nie oddawajcie mnie w jego ręce… On zrobi ze mną to, co zrobił z moimi braćmi i siostrami… A ja nie chcę… Nie chcę!”
- Spokojnie mały… - Sadiel odezwał się do rudzielca, niby to z przyzwyczajenia. Nie raz widział jak ludzie rozmawiają ze swymi pupilami. Dałby sobie rękę uciąć, że żadne z tamtych zwierząt nie rozumiało ani jednego słowa płynącego z ich ust. - Nie bój się… Nic ci nie grozi.
- Obawiam się, że ten lis nie jest na sprzedaż. - Duriom pomógł umieścić Minkusa w nosidełku znajdującym się na brzuchu chłopca.
- Nie jest na sprzedaż? - Kupiec uniósł brwi. Z takim wyrazem twarzy wyglądał jak zdziwiony, połamany strach na wróble. - Nie ma rzeczy, której nie dałoby się sprzedać i kupić. Odpowiednia ilość talarów załatwi całą tą sprawę, nie?
- Nie - odpowiedział stanowczo Sadiel. - Nie załatwi. Mój przy… znaczy się… mistrz jasno powiedział, że to zwierzę nie jest na sprzedaż.
- Nie znał jednak ceny, którą jestem w stanie zapłacić.
- Nie obchodzi nas żadna cena… Ten-lis-nie-jest-na-sprzedaż!
- Widzę, że z młodym sobie nie pogadam. - Mężczyzna spojrzał z powrotem na znachora. - Piętnaście talarów. Dałbym więcej, gdyby futro było już wyprawione.
- Piętnaście talarów? - Duriom uniósł do góry kąciki swych ust. - Całkiem znośna sumka.
- Mistrzu… - wystękał blondyn.
- No przecież nie mówię, że się zgadzam. Po prostu stwierdziłem, że ładna cena.
- Ładna, ładna… - zaśmiał się zgarbiony patyczak. - Aż żal nie skorzystać z takiej okazji.
- A jednak będziemy musieli z niej zrezygnować. Malec naprawdę nie jest na sprzedaż.
- A tam… A jak dam siedemnaście talarów?
Wędrowcy pokiwali przecząco głowami.
- Osiemnaście?
Taka sama reakcja.
Kupiec złapał nagle Minkusa za sierść na karku i uniósł go z nosidełka.
„Auuu… Zostaw… To boli!” - zaczął poszczekiwać lisek.
- Zostaw go, panie! - Chłopiec natychmiast ruszył na pomoc rudzielcowi. Podłożył swe dłonie pod łapki zwierzęcia tak, by nie wisiał on jedynie na swej skórze. - To jest żywa istota! To ją boli!
- Boli, boli… Ale już nie długo skończą się jej cierpienia - wysyczał straganiarz, wyjmując wolną ręką niewielki nożyk zza grubego, skórzanego pasa.
Błękitnooki, widząc to, przeraził się. Chyba ten szaleniec nie zamierza od tak zabić tego malca… Czy on nie ma żadnych uczuć? Przecież tak nie można! Co ten lisek mu wadzi?! Nie… Nie może tak się to zakończyć. Obiecał przecież Minkusowi, że się nim zaopiekuje… Obiecał, że nie stanie mu się żadna krzywda. Nie może zawieść… Nie może zawieść kolejnej istoty…
- Nie rób tego! Przecież on jest jeszcze za mały! - wykrzykiwał, próbując chwycić uwolnioną dłonią za przyszłe narzędzie kaźni.
- Może i mały, ale za to ma śliczne, mięciutkie futro. Nieźle na nim zarobię.
- Ale on nie jest twój, panie! Nie sprzedaliśmy ci go! Nie możesz…
- Ależ mogę… Jestem garbarzem burmistrza naszego miasta. Wszelkie zwierzęta futerkowe należą tu do mnie.
- Nie należą… - odezwał się Duriom przerażająco spokojnym głosem. - Prawo zakazuje zabijania zwierząt, które nie są wystarczająco dorosłe. Poza tym… Możesz dostać niezłą odsiadkę w lochach. O ile pamięć mnie nie myli, mordowanie lisic w okresie wiosennym również jest zabronione. Każdy szanujący się garbarz powinien wiedzieć, że w porze tej samice zajmują się jeszcze swymi młodymi. Bez nich zwierzaki poumierają, a wtedy, jesienią, będziecie mogli sobie zapolować jedynie na szaraki. Futro z zajęcy nie jest chyba specjalnie poszukiwanym towarem, nie?
- I co z tego? Nie rozumiem do czego zmierzasz.
- Na twym straganie jest wystarczająca liczba dowodów twej winy. Myślisz, że burmistrz, ba! władca będzie szczęśliwy, wiedząc, że to dzięki tobie coroczne polowania staną się bezsensownym uganianiem za szarakami?
- Nic się nie stanie, jeśli już teraz uśmierconych zostanie kilka lisic. - Kupiec spróbował przyjąć pewny siebie wyraz twarzy. Jednak nie wychodziło mu to najlepiej.
- Też tak myślę. Ja jednak nie jestem zmuszony do bezwzględnego przestrzegania praw tu obowiązujących. Jestem przecież tylko zwykłym włóczęgą. Co innego twój władca. Jestem więcej niż pewien, że nie może on sobie pozwolić na łamanie choć tak błahych zasad. Wiadome jest przecież, że gdy komuś się pobłaża w małym stopniu, już nie długo można spodziewać się postępowania ludności wbrew wszelkim przepisom. A to oznacza sodomę i gomorę. Wątpię, by król zgodził się  na takie zaniedbanie.
- Myślisz, że władca będzie zajmował się zwykłym garbarzem?
- Zwykłym to może i nie, ale swym własnym garbarzem, to i owszem. No chyba, że nas oszukałeś i nie jesteś nikim znaczącym w tym mieście. Jeśli to uczyniłeś, to ten lis nie należy do ciebie. Tak czy inaczej… na twoim miejscu zwróciłbym malca jego prawowitemu właścicielowi. - Duriom uśmiechnął się pojednawczo.
- Sam mówiłeś, że nie można polować teraz na lisy. Obawiam się, że ten zwierzak jest pięknym dowodem na złamanie przez was prawa. - Mężczyzna wyszczerzył swe pożółkłe zęby.
- Ależ owszem… Polowanie jest zabronione. Jednak my w żadnym wypadku na niego nie zapolowaliśmy. Inaczej nie byłby on żywy. Poza tym, nie trzymamy go na uwięzi. Jeśli sobie ktoś tego zażyczy, możemy wyjść na zewnątrz murów i zostawić go w spokoju. Wątpię jednak, by malec postanowił od nas uciec. Wyleczyliśmy mu łapkę. Pewnie jest nam niezmiernie wdzięczny za ten uczynek.
- Jesteś aż nazbyt pewny siebie.
- Owszem… Wiem, że w naszym małym sporze prawda leży po naszej stronie. Nie wiem więc, czemu mam nie być pewien swej niewinności.
Przez chwilę obaj mężczyźni mierzyli się wzrokami. Sadiel nadal podtrzymywał liska, który wciąż popiskiwał z bólu, lecz przede wszystkim strachu. Chłopiec był pewien, że zapach śmierci pochodzi właśnie od tego człowieka.
- A… weźcie już go sobie - warknął garbarz, puszczając zwierzę. - Nie pierwszy i nie ostatni to lis, bym na niego nerwy swe tracił.
- I ja tak myślę, panie - delikatnie skłonił się Duriom. -  Byłbym jednak rad, gdybyś udzielił nam informacji na temat pobytu w tym mieście kartografa.
- Ta… A może jeszcze za ręce was tam zaprowadzić? Nic z tego… Radźcie sobie sami, skoroście tacy wyszczekani.
Na tym zakończyła się rozmowa. Minkus był co prawda cały i zdrowy, lecz podróżnicy nadal nie posiadali żadnej informacji. Woleli nie zaczepiać już kolejnych straganiarzy, ani klienteli, która topniała jak śnieg na wiosennym słońcu.
Wycofali się więc z targowiska i na powrót ruszyli do biedniejszej części miasta.
Krocząc po kolejnych uliczkach starali się odnaleźć w sobie resztki odwagi, pozwalające im podejść do kolejnego mieszkańca, zadając mu nurtujące ich pytanie. Nie byli jednak przekonani, czy i tu nie panuje jakieś szaleństwo.
- Może wstąpimy do karczmy? - westchnął Sadiel, wskazując palcem na chyboczący się nad drzwiami szyld, przedstawiający upieczonego dzika. Budynek wyglądał bardzo zachęcająco. Jeśli i wewnątrz jest tak schludnie, to… będzie to jedno z najprzyjemniejszych miejsc, jakie kiedykolwiek odwiedził. - Gardło mi na wiór wyschło. Kubek soku owocowego… Tak… To by było coś… - mlasnął kilka razy językiem.
- Yhy… A Minkus? Chyba nie zostawisz go tu na pastwę losu? - Duriom złapał za swoją torbę. Otworzył ją i wyciągnął ze środka niewielki mieszek. - I z talarami krucho. Poza tym mam jeszcze nieco wody w bukłaczku. - Schował z  powrotem swój majątek.
- Oh… Woda, woda i woda… Wciąż tylko woda… Mam ochotę na coś innego. Mały kubek soku… Czy to aż tak wiele?
- Powtarzam: a co z Minkusem?
- A co ma być? Weźmiemy go ze sobą. Może skusisz się na jakieś mięsne danie i odstąpisz kawałek biednemu dzikusowi.
„Nie jestem głodny…” - mruknął lisek.
- Widzisz… - uśmiechnął się Sadiel. - Nawet Minkus ma ochotę coś przekąsić.
- Czy aby na pewno?
- A czy ja bym cię kiedykolwiek okłamał? - młodzieniec zrobił wielkie, maślane oczka.
- Tak… I to bez większych skrupułów.
Ostatecznie Duriom się zgodził. Z góry jednak poinformował,  że ich zamówienie będzie bardzo skromne. Sadiel nie miał więc co liczyć na kawałek ciasta, choć przez długą chwilę taka myśl błądziła po jego głowie.