Na szczęście Sadiel się nie mylił. Jak na
miejską karczmę było w środku czysto, schludnie i całkiem przyjemnie. Ściany
obite deskami z jasnego drewna dodawały pomieszczeniu ciepła. Promienie
zachodzącego słońca wpadały przez oszklone szyby, omiatając kominek, który
oczyszczono już po długim go użytkowaniu. Na jednej ze ścian wisiały dwa
srebrzyste, skrzyżowane ze sobą, miecze. Tuż nad nimi sterczało rozłożyste
poroże jelenia. Być może właściciel karczmy był też znakomitym myśliwym. Po
prawo zawisły herby miasta i królestwa, wyszyte na kunsztownym, jedwabnym
materiale. Po środku stało kilkanaście okrągłych, niewielkich, drewnianych stołów
z przystawianymi do nich taboretami. Już prawie połowa miejsc została
pozajmowana przez mieszkańców. Byli to zazwyczaj robotnicy wracający z ról, czy
to własnych, małych pracowni. Jedynymi kobietami były tam dwie młode
dziewczyny, z gracją i zwinnością przemieszczające się pomiędzy drewnianymi
przeszkodami, by dostarczyć klientom ich zamówienia. Tuż przy kominku rozsiadło
się kilku bardów grających na lutniach oraz innych, nieznanych chłopcu
instrumentach, i wyśpiewujących pieśń wieloma głosami w jednym:
„Is
Nomine Vacans
liberarit
vobis ex serbitus
Is
nomine vacans
reddet
vobis ars magica
Movemini
Vengarderis
solum
locus liber mundi
Advemini custos templorum.”
Sadiel, po zajęciu jednego z wolnych miejsc i
skrytym ułożeniu Minkusa pod stołem, zaczął wsłuchiwać się w słowa. Nie
rozumiał tego języka, lecz sama melodia niezmiernie go urzekła.
- Bohater bez imienia uwolni was z niewoli.
Bohater bez imienia przywróci wam utraconą moc. Ruszajmy do Vengardu, jedynego
wolnego miejsca na świecie. Chodźmy bronić świątynie - rzekł Duriom, również
skupiający swą uwagę na grajkach.
- Słucham? - Młodzieniec spojrzał na swego
przyjaciela, dłonią głaskając dzikuska po małej główce.
- Tak brzmią słowa tej pieśni. Wątpię byś znał
język łaciński. Przetłumaczyłem więc ją dla ciebie.
- Dzięki. Szczerze powiedziawszy myślałem, że
to kolejna ballada o nieszczęśliwej miłości. Tym czasem zostałem mile
zaskoczony - uśmiechnął się delikatnie.
Oparł łokieć na blacie stołu, kładąc głowę na
otwartej dłoni. Zamknął oczy…
Poczuł się dziwnie… Przyjemnie… Wydawało mu
się, że w jednej chwili znalazł się w zupełnie innym świecie. Świecie, gdzie
istnieje prawdziwa magia, którą obudzić można wiarą we własne siły i odwagą.
Czuł powiew wiatru muskający jego policzki… Widział przed sobą zarysy wielkiej
budowli otoczonej gęstą mgłą. Znajdował się na niezmierzonym, porośniętym
trawą, pustkowiu. Choć był sam, wiedział, że wspiera go tysiące serc. To dzięki
nim czyni kolejne kroki, zbliżając się do tajemnicy, skrywanej wewnątrz tej…
wieży? Niebo przybrało ciemnopomarańczową barwę… Zachód słońca… Zachód niewoli…
Trawa pokornie gnie przed nim swe źdźbła. Mgła to gęstnieje, to znów rzednie
wyciągając się w jego kierunku, jakby chcąc złapać go w swe zimne macki. A on
kroczy dalej… On się nie podda… Nie jest przecież sam… Wszyscy pokładli w nim
swe nadzieje. Nie zawiedzie ich. Nagle wielkie, czarne dłonie pojawiają się na
horyzoncie. Zbliżają się ku niemu. Nie czuje jednak przerażenia. Uśmiecha się,
kładąc dłonie na swej piersi. Czuje się wyzwolony… Czuje się…
- A dla ciebie, młodzieńcze? - Z dziwnego
marzenia sennego wyrwał go melodyjny, kobiecy głos.
- Słucham? - Sadiel jeszcze przez chwilę miał
trudności z powrotem do rzeczywistości.
- Wydaje mi się, że kubek soku jabłkowego ukoi
spragnienie wędrowca - uśmiech dziewczyny wprawił go w zakłopotanie.
Była młoda i piękna. Zgrabna, wysoka, o długich
blond włosach zaplecionych w gruby warkocz. Zgrabny nosek pięknie współgrał z
dołeczkami w policzkach, które powstawały podczas uśmiechu. Głębokie, zielone
oczy spoglądały na niego z sympatią. Przez chwilę zamierzał zsunąć z głowy
kaptur, by jeszcze lepiej przyjrzeć się niewieście. Natychmiast się opanował.
Skupił swój wzrok na rąbku białego fartuszka, osłaniającego beżową sukienkę
przez ubrudzeniem.
- Tak… Gdybym mógł prosić… - wystękał. Czuł, że
cały się rumieni. Jak dobrze, że wciąż miał zasłoniętą twarz.
- Wydaje mi się, że nie musi być tu w swym
płaszczu. Jest przecież tak ciepło… Nie powinien osłaniać swojej twarzyczki.
Jestem pewna, że nadała by ona blasku temu miejscu. Nasi grajkowie grają co
prawda pięknie, ale… Łza się może w oku zakręcić. Gdyby tak młodzieniec
zaszczycił nas radosnym uśmiechem…
Sadiel dopiero po chwili zrozumiał, że słowa
te, dotyczące jego, skierowane były do Durioma.
- Przykro mi, pani. Zasady… Niedługo jednak
skończy swój nowicjat i wtedy będzie mógł spokojnie kroczyć z odkrytą,
uniesioną dumnie, głową.
- No cóż… Nie mnie nalegać. Za chwilę przyniosę
zamówienie. Dodatkowo dorzucę coś dla liska. Pewnie głodny jest nie mniej niż
wy, drodzy podróżnicy.
- Tak… Lecz… Z pieniędzmi u nas…
- Nie szkodzi. Liska wykarmimy, jak to się
mówi, na koszt karczmy - zakończyła służąca, odchodząc od stolika.
- Coś ty się tak nagle pąsem oblał? - Duriom
przechylił swą głowę tak, by móc spojrzeć pod kaptur nasunięty na czoło
Sadiela.
- Zaskoczyła mnie…
- Zaskoczyła? Jakżeś odpłynął, to i zaskoczyła.
Swoją drogą… mnie też urzekła ta pieśń.
Chłopiec przytaknął i znów zaczął głaskać swego
rudego towarzysza.
- Jak tam, mały? Możesz tu posiedzieć, czy
wciąż nie najlepiej czujesz się w tym otoczeniu? - mruknął na tyle cicho, by
słowa te mógł usłyszeć jedynie Minkus.
„Mogę odpocząć… Tu jest fajnie… I nie czuć
śmierci…”
- To bardzo się z tego powodu cieszę. Zaraz
dostaniesz coś do jedzenia.
„Tak… Bo ja jestem głodny… Dawno nie jadłem.”
Nie musieli długo czekać na ciepłą strawę.
Sadiel z radością zauważył, że i on otrzymał porcję świeżej pieczeni. Bał się,
że będzie musiał zadowolić się wyłącznie kubkiem soku.
Dziewczyna, która odebrała od nich zamówienie,
a później dostarczyła już gotowy posiłek, zasiadła przy ich stole. Podróżnicy z
trudem przełykali kolejne kęsy, gdy co i rusz zatrzymywał się na nich jej
wzrok.
- Nie krępujcie się. Niedawno jadłam. Chciałam
się tylko zapytać dokąd zmierzacie.
- Do Malencji - odpowiedział zgodnie z prawdą
znachor, pomiędzy kolejnymi kęsami mięsa.
- Do Malencji? To jeszcze
długa droga przed wami.
- Wiesz pani, gdzie znajduje się to miasto?
- Nie, lecz dnia pewnego przybył do nas inny
wędrowiec. Powiedział, że wiele tygodni statkiem płynął, nim z Malencji do
portu w Arasusie dopłynął. A potem jeszcze kilka dni konno spędził, by do
naszego miasta dotrzeć.
- Nie są to dla nas dobre wieści. Prawdą jest,
że statkiem szybciej, lecz nie będziemy mieli wystarczająco talarów, by wykupić
podróż drogą morską w tamte strony. Pieszo drogę tą pokonywać będziemy przez
miesiące. Tym bardziej, że nie posiadamy koni.
- Wybrać się w podróż bez koni? - zdziwiła się
dziewczyna. - Toż to tak jedynie zakonnicy czynią. Wy nie należycie chyba do
kapturników.
- Nie… Jesteśmy znachorami. To znaczy… ja
jestem, a uczeń mój zostanie nim już niedługo.
- Więc czemu wierzchowców nie posiadacie?
- Bo nam je ukradziono - do rozmowy dołączył
się młodzieniec. - Cały dzień podróżowaliśmy, więc gdy nocą zmógł nas sen, nie były
w stanie obudzić nas żadne hałasy. Złodzieje wykorzystali ten moment i… zabrali
nam konie wraz z leżącymi nieopodal pakunkami.
- Tak… Nie dobre czasy nastały - zamyśliła się.
- Do Arasusu będzie wyjeżdżał jutro nasz kowal. Nowa dostawa żelaza ma tam na
niego czekać. Myślę, że zgodzi się wziąć was na swój wóz.
Sadiel początkowo ucieszył się, lecz mina
Durioma przywróciła go do rzeczywistości.
- Podziękować musimy. Nie będziemy w stanie
zapłacić mu za pomoc.
- Zapłacić? Przecież i tak w tamte strony jedzie.
A człek to towarzyski. Wystarczy, że będziecie z nim gawędzić podczas drogi.
- A jednak nadal odmawiamy. Może i po drodze,
może i raźniej… ale i problemów na głowę mu sprowadzimy.
- Jesteście już dorośli. Sami o siebie zadbać
możecie, więc… Nie wiem, jakich problemów możecie mu przysporzyć.
- Potrzebujemy jedynie mapy, która doprowadzi
nas do Malencji - zszedł z niewygodnego tematu znachor. - Macie tu jakiegoś
kartografa?
- Tak… Jeśli będziecie mieli szczęście, jeszcze
dziś go spotkacie. Powinien przybyć tu na kufel zimnego piwa. Poznacie go po…
dość oryginalnym stroju - zaśmiała się cicho dziewczyna. Wzięła kawałek
surowego mięsa z małej miseczki i schowała go pod stół.
Po chwili poczuła delikatne szarpanie. Lisek
dopatrzył się przekąski i najwidoczniej w niej zasmakował.
- A więc będziemy czujnie przyglądać się nowym
przybyszom. - Duriom uniósł do góry jeden z kącików ust.
- Mogłabym prosić, abyście czynili to nie aż
tak nachalnie? Mieszkańcy naszego miasta nie lubią znajdować się w centrum
czyjegoś zainteresowania.
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.
Niewiasta przytaknęła delikatnie głową i,
życząc smacznego, opuściła gości.
Cała trójka mogła w spokoju spożyć pozostałą
część posiłku. Gdy skończyli, zaczęli kątem oka wypatrywać kartografa. W coraz
bardziej gęstniejącym tłumie nie było to proste. Nie wiedzieli też, co może
oznaczać stwierdzenie „dość oryginalny strój”. Po woli skreślali kolejnych
gości. Co i rusz spoglądali na dziewczynę, która kiwała jedynie przecząco
głową. Mijały kolejne minuty… kwadranse… A nawet godziny…
Minkus zaczął się nudzić. Kilka razy wyskoczył
spod stołu, lecz nim zauważyła go klientela karczmy, karcący wzrok Sadiela
zawrócił go z powrotem pod ukrycie.
Znachor spoglądał w stronę okna. Słońce chyliło
się ku zachodowi. Trzeba czym prędzej pozyskać jakąś mapę z zaznaczoną drogą
prowadzącą do Malencji, i wynieść się z tego miasta. Nie mogą tracić kolejnych
talarów na nocleg. Będą im potrzebne w późniejszej drodze, o ile kartograf nie
wydrze od nich całego mieszka. Przez chwilę zastanowił się, czy aby nie
zaoferować mieszczanom swych leczniczych umiejętności. Natychmiast jednak
pokręcił głową. Prawa Cechu Znachorów zabraniały zarabiać w ten sposób na
terenach podległych innym braciom po fachu.
- Trzeba się zbierać - zakończył swe przemyślenia.
- Wyjdziemy za miasto i tam ognisko rozpalimy.
- Co? Chcesz kolejną noc pod gołym niebem
spędzić? - wystękał Sadiel.
- A coś nie odpowiada?
- Moje plecy tego nie przetrzymają.
- To powiedz to mojemu pustemu mieszkowi.
Zresztą… - mężczyzna wstał od stołu. - Jak zaczniesz własne talary zarabiać, to
będziesz mógł je trwonić na co tylko zechcesz. Kilka razy wygłodniały spać
pójdziesz, to może w końcu zrozumiesz, że są rzeczy mniej i bardziej ważne.
Wylegiwanie się na miękkim sienniku należy do tych mniej ważnych.
Sadiel wzruszył ramionami. Nie miał ochoty na
przekomarzanie się. Złapał Minkusa w ramiona, okrył go połą płaszcza i wyruszył
za przyjacielem zmierzającym wprost w stronę drzwi wyjściowych z karczmy.
Gdy znaleźli się za murami miasta, usiedli pod
jednym z rozłożystych drzew, których niewiele było w okolicy. Postanowili nie
zaprzątać sobie głowy paleniskiem. Nie musieli gotować sobie strawy, bo
najedzeni i napojeni byli wystarczająco. Ogrzanie się też nie było konieczne.
Noce były coraz cieplejsze.
Od autorki:
Nie wiem jak to wyrazić. Bo piszę to opowiadanie, piszę i piszę... i końca nie widać. Żeby nie było, że lecę zupełnie na spontana: wiem jak ma się ta historia skończyć i wiem, jak mniej więcej ma to wszystko wyglądać, ale... Eh... Boję się, że to się nigdy nie skończy. Może dlatego, że po części cholernie przyzwyczaiłam się do tej całej gromadki i... jak sobie pomyślę, że kiedyś zasiądę do kompa z tą wiedzą, że nie muszę dopisać kilku stron do przygód Sadiela, to mnie coś tak w dołku gniecie i mi się smutno robi. To chyba nie jest dobre uczucie jeśli chodzi o pisarkę-amatorkę. A może wręcz odwrotnie? Może jest to normalne uczucie?
Dlaczego to piszę? Żeby zapewnić was wszystkich, którzy to czytają, i mnie samą, że jednak to opowiadanie dąży w pewnym, wyznaczonym kierunku, a nie jest tylko zbitką kilkudziesięciu historyjek powiązanych ze sobą jedynie bohaterami i kilkoma wątkami. I -> :) , bo jakoś tak to tragicznie wszystko zabrzmiało ;)