niedziela, 25 września 2011

Początek końca, cz. XIV


Gdy schodzili z ostatniego, a tym samym najniższego pagórka oddzielającego ich od wioski, w otwartej na oścież bramie pojawiło się kilkoro roześmianych, kilkuletnich dzieci, najwidoczniej zainteresowanych obcym przybyszem, którego właśnie zauważyli. Mieli oni może po cztery, pięć lat. Ubrani byli w szare, lniane stroje przypominające poniekąd małe worki na zboże. Większość z nich stała wyprostowana, trzymając przy ustach splecione dłonie i spoglądając na jeźdźca wielkimi, okrągłymi oczami. Znacznie mniejsza grupka skakała radośnie, to wskazując na Sadiela palcami, to znów machając do niego.
Młodzieniec uśmiechnął się na ten widok. Nie pamiętał, by ktokolwiek cieszył się tak na jego przybycie. Co prawda dzieci te nie tyle cieszyły się z powodu tego, że zbliża się do nich właśnie Sadiel, co z powodu, że zbliża się do nich jakikolwiek obcy. Nie popsuło to jednak jego dobrego nastroju, a wręcz przeciwnie. Przez chwile poczuł się szczęśliwy, widząc, że jeszcze takie małe istotki nie są zarażone tą całą nienawiścią do jego rasy. Z pewnością już za kilka lat to wszystko się zmieni i uśmiechnięte te buźki zmienią się w zacięte twarze przepełnione nienawiścią do wszystkich tych, którzy choć w małym stopniu różnią się od ludzi.
Odmachał więc tej radośniejszej gromadce. Mała dziewczynka o blond włosach i pucołowatych policzkach, najwidoczniej zachęcona reakcją Sadiela, ruszyła mu naprzeciw. W oczach młodzieńca pojawił się paraliżujący strach, gdy zauważył jak mała istotka zbliża się niezgrabnie w stronę mostku. Zdążył jedynie unieść się na koniu i zakrzyknąć: „Uważaj!!”, nim dziewczynka, zamiast wbiec na most, stanęła nad rowem rzecznym. Dorosła osoba przeniosłaby cały swój ciężar ciała do tyłu, starając się upaść na plecy, jednak tak małe dziecko, przestraszone widokiem rwącego potoku, straciło kontrolę nad swym ciałem. Z piskliwym krzykiem wpadła wprost do rzeki, niknąc pod jej taflą. Pozostałe dzieci zaczęły panicznie wyć, niczym zbite wilczki.
Sadiel, nie widząc nikogo, kto by rzucał się na jej pomoc, sam natychmiast ściągnął ze siebie płaszcz, buty, zeskoczył ze Strzały i biegnąc w stronę potoku rzekł do niego:
- Trzymaj się blisko brzegu.
Koń zrozumiał natychmiast te słowa. Ruszył tuż za chłopakiem. Gdy byli zaledwie kilkanaście metrów od rzeki, Strzała nagle coś sobie przypomniał.
„A ty umiesz pływać?”
- Nie wiem! – odkrzyknął Sadiel, rzucając się do wody.
Nie umiał pływać, a na pewno nie w takim stopniu, jakby tego oczekiwał. Natychmiast poszedł na dno miotany prądem rzecznym niczym sucha gałązka. W dodatku paraliżujące zimno ogarnęło całe jego ciało. Przez chwilę poczuł skurcz, który uniemożliwiał mu jakikolwiek ruch. Do jego ust wleciało odrobina wody. To jednak wystarczyło by zaczęła ogarniać go panika. Próbował się uspokoić. Wiedział, że w takim stanie psychicznym, jakim się znajduje, nie tylko nie uratuje dziewczynki ale i sam pewnie się utopi. Za pewne pomogłyby mu głębokie, spokojne oddechy, lecz z wiadomych przyczyn nie były one możliwe.
„Weź się w garść, szczeniaku… - warknął do siebie w myślach. – Weź się w garść, albo nici z twoich planów!” Słowa te jakby ocuciły go z szoku. Impulsy nerwowe wysyłane przez mózg zaczęły rozchodzić się po całym jego ciele. Najpierw odzyskał panowanie nad dłońmi, później rękoma, by w końcu zacząć delikatnie poruszać nogami. Po chwili machał już kończynami jak opętany. Pozwoliło mu to zbliżyć się odrobinę ku tafli wody, jednak czas w jakim tego dokonał, nie napajał go optymizmem. W dodatku wciąż nie mógł otrzymać nowej dostawy tlenu do płuc. Gdy przez chwilę o tym pomyślał, te jakby na wspomnienie o nich, zaczęły go niemiłosiernie palić. Znów zaczął popadać w przerażenie i znów próbował się uspokoić. Kolejny raz usłyszał własny głos, strofujący go niewybrednymi słowami. Otworzył oczy. Ku jego zaskoczeniu znajdował się nie dalej niż na wyciągnięcie ręki od powierzchni rzeki. Po chwili  zauważył, że jego kończyny zaprzestały chaotycznie się poruszać na rzecz skoordynowanego bicia w wodę. Zamach lewej ręki, dwukrotny wymach nogami, zamach prawej ręki, dwukrotny wymach nogami, zamach lewej ręki… Nie wiedział w jaki sposób nadał swojemu ciału akurat taki rytm, lecz widząc iż daje on wymarzone skutki, starał się go nie zmieniać.
Gdy wypłynął na powierzchnię, z ulgą wypluł wodę, która dostała się do jego ust, by następnie kilka razy odetchnąć świeżym powietrzem. Nadal rytmicznie machał kończynami, lecz styl ten różnił się od poprzedniego. Po raz kolejny zdziwił go ten fakt. Nigdy przecież nie uczył się pływać, ba, nigdy nie słyszał nawet, jak w takich chwilach ma zachowywać się jego organizm. A ten zachowywał się tak, jakby sam wiedział, co ma robić i nie zaprzątał tym głowy Sadiela. Uśmiechnął się pod nosem.
„Dziecko!” – usłyszał w myślach głos Strzały.
Natychmiast powróciła do niego ponura rzeczywistość. Rozejrzał się dookoła, próbując zauważyć małe ciałko dziewczynki. Nierówności na wodzie uniemożliwiały mu jednak odróżnienie czegokolwiek. Kilkakrotnie wydawało mu się, że zauważył główkę dziecka, gdy po chwili główka ta zamieniała się w kolejną falę. W dodatku szum odbijającej się od nabrzeżnych kamieni wody, sprawiał iż nie było szans, by dosłyszeć piskliwy krzyk dziewczynki.
- Nie widzę! – krzyknął, mając nadzieję, że Strzała usłyszy rodzącą się w jego głosie rozpacz.
„Tu!” – znów niski, lekko zachrypnięty głos odezwał się w jego głowie.
Tym razem powiódł spojrzeniem po brzegu wyrastającym ponad taflą rzeki, Swego wierzchowca odnalazł bez problemu. Biegł kilka metrów dalej, wskazując pyskiem miejsce w którym znajduje się dziecko. Sadiel natychmiast ruszył w tamtą stronę. Fakt, że płynął z prądem, oraz tuż pod samą powierzchnią, sprawił iż o wiele łatwiej i szybciej płynął w wyznaczonym kierunku.  Starał się przez cały czas oddychać w miarę równo. Kilka razy spóźnił się z nabraniem powietrza, i uczynił to w momencie, gdy jego twarz na ułamek sekundy znajdowała się pod wodą. Zachłysnął się lodowatą cieczą, jednak nie zwolnił tempa. Musiał czym prędzej dotrzeć do dziewczynki. Jakaś część jego podświadomości mówiła mu, że i tak jest już stanowczo za późno na jakikolwiek ratunek dla dziecka, jednak cała reszta powtarzała, by wszelkimi siłami parł do przodu, gdyż jeszcze nie wszystko jest stracone.
Za każdym razem, gdy głowa jego odwracała się w stronę brzegu, przy którym galopował Strzała, próbował uchwycić wzrokiem przyjaciela. Na szczęście z każdą kolejną chwilą dzieliła ich coraz mniejsza odległość. Gdy nieomal wyrównał się z nim, na dłuższy moment wychylił głowę nad powierzchnię rzeki, by odnaleźć dziewczynkę. Dryfowała kilka metrów przed nim. Natychmiast powrócił do poprzedniego stylu pływania, by czym prędzej ją dogonić. Zauważywszy blond włosy unoszące się na wodzie, wyciągnął prawą rękę, by pochwycić dziecko ramieniem. Za pierwszym razem fala targnęła nim w bok, tak że oddalił się od swego celu na dość dużą odległość. Jeszcze raz podpłynął, jeszcze raz zamachnął się ręką i tym razem udało mu się złapać istotkę. Przyciągnął ją do siebie, nadal uderzając o wodę wolną dłonią i nieprzerwania machając nogami. Starał się, by twarz dziecka przez cały czas znajdowała się ponad nierówną taflą rzeki. Nie miał czasu sprawdzić, czy dziewczynka jest przytomna. Cały czas odczuwał jej ruch, lecz wiedział dobrze, że to prąd morski targa małym ciałkiem. Poza tym niemiał na to czasu. Teraz musiał skupić się na wydostaniu ich obojga z tej rzeki, a rwący nurt oraz ponad metrowe uniesienie brzegu nad wodą nie napajało go optymistycznie. Podpłynął pod skarpę, chcąc zaczepić się wolną dłoń o wystający z niej kamień. Niestety, gdy zaprzestawał uderzać ręką o wodę, prąd rzeczny natychmiast próbował wciągnąć go pod wodę. Po kilku nieudanych podejściach, odpłynął na środek nurtu. Z trudem rozejrzał się dookoła. Kątem oka zauważył zbliżający się, wystający znad wody głaz, znajdujący się po lewej stornie rzeki. Nieomal nie wyjąc z wycieńczenia przepłynął na drugą połowę. Chciał początkowo naprzeć na kamień przodem, lecz natychmiast zorientował się, że był to zły pomysł. Przed sobą wciąż utrzymywał dziecko, przyciskając je do swej piersi. Cała siła uderzeniowa skumulowałaby się na tym małym, delikatnym ciałku. Próba natrafienia bokiem już z góry skazana była na niepowodzenie. Pozostało więc naparcie plecami. Zdążył wykręcić się w odpowiedni sposób, gdy z całym impetem uderzył w głaz. Siła ta sprawiła, że całe powietrze uszło z jego płuc. Przez chwilę pociemniało mu przed oczami. Ostatkiem świadomości próbował utrzymać się skały. Niestety lata obrabiania jej przez wodę sprawiły, że była ona gładka niczym tafla szkła, a przy tym nad wyraz ślizga. Pomału plecy osuwały się z kamienia. Sadiel przestał uderzać wolną ręką w wodę, próbując przytrzymać się nią ostatniej deski ratunku. I tym razem musiał dać za wygraną. Całe ramię nieubłaganie ześliznęło się z głazu.
Dalej poddając się nurtowi zacisnął z rozpaczy swe zęby. Opuszczały go wszelkie siły. Nie wiedział czy trzymanie przy sobie dziecka ma jakikolwiek sens, w dodatku w jego głowie pojawiła się totalna pustka. Nie miał już żądnego pomysły by wyrwać się z tej piekielnej rzeki. Czuł się tak cholernie bezradny. Przez jego głupotę swoje życie stracił kolejny człowiek. Zaczął przeklinać sam siebie. Gdyby nie odmachał tym dzieciakom… Może wtedy ta dziewczynka nie wybiegłaby z radością ku niemu. Gdyby pojawił się chwilę później… Odbiegłaby ona w inne miejsce i zwróciła swą uwagę na niego, dopiero wtedy gdy stąpałby już po terenie wioski. Gdyby wybrał inną drogę marszu i trafił na jakieś miasto… Teraz już wszystko się skończyło. Zawiódł… Zawiódł swego Mistrza, swego martwego brata, samego Strzałę, a nawet Durioma.  Zawiódł cały świat…

niedziela, 18 września 2011

Początek końca, cz. XIII


Ocknął się ze snu, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Mętnym jeszcze wzrokiem powiódł dookoła siebie, opierając się na ramionach. Widział jedynie wysokie drzewa, gęste krzaki, zieloną trawę i Strzałę, który odpoczywał w cieniu.
„W końcu się obudziłeś. Chociaż… - uniósł łeb do góry – chyba niezbyt ci się to opłaciło. Niedługo będzie noc. Nie zamierzasz chyba wędrować po ciemku?”
- Nie zamierzam – przeciągnął się Sadiel, przecierając dłońmi zaspane jeszcze oczy. – Na piechotę i tak daleko nie zajdziemy.
„Na piechotę… Jeszcze się na mnie boczysz?”
- Nie boczę się… Nie chcę po prostu, byś mi potem wypominał moje lenistwo.
„A wolisz, żebym wypominał ci twoją głupotę i dziecinadę?” – mruknął Strzała.
Chłopiec wstał z ziemi, zsuwając z siebie płaszcz.
- Sam niedawno mówiłeś, że wciąż na twym grzbiecie wędruję.
„Bo wędrowałeś… Ale to nie znaczy, żebyś teraz w ogóle nie mógł na mnie przebywać. – Wierzchowiec powoli uniósł się na swych kopytach i zaczął zbliżać się do swojego przyjaciela. – Po prostu przejdź od czasu do czasu kilka kilometrów na piechotę. Co prawda przemierzymy ten kawałek drogi wolniej, ale zamiast tego nie będę potrzebował tak częstych odpoczynków. Jednym słowem… dzięki temu zajdziemy dalej.”
Sadiel zauważył, że Strzale zależy na tym, by zakończyć tą całą niesnaskę, która pojawiła się między nimi. Poczuł się okropnie, tym bardziej, że zrozumiał iż zwierzę miało rację. Po raz kolejny zauważył, że jego charakter wciąż więcej kłopotów może sprawić, niż pożytku. Musiał się nim zająć. Powinien w końcu zacząć zachowywać się jak dorosły i przestać uznawać się za istotę, która ma zawsze rację. Widać było, jak często to Strzała był tym inteligentniejszym w ich dwójce. A jednak honor syrianina nie pozwalał na przyznanie tego przed sobą. Rzeczywiście wyglądało to dziecinnie. I znów to Strzała był górą.
- I tak tu zostajemy więc… - Spojrzał na swego parzystokopytnego przyjaciela. – Myślisz, że będzie dziś padać? – spytał niepewnie. – Nie wiem, czy mam wziąć się za budowanie szałasu.
Strzała spojrzał na chłopca. Widać było, że i on zrozumiał, o co chodzi młodemu.
„Nie… Niebo jest stanowczo za czyste jak na możliwość zbliżającej się ulewy” – odpowiedział, a ton jego głosu zdawał się być nad wyraz rozbawiony.

Kolejny dzień przywitał ich ciepłymi promieniami słońca, padającymi wprost w ich oczy spomiędzy gęstych koron drzew. Z radością zauważyli, że nie zmarzli tak bardzo, jak przypuszczali. Oznaczało to, że letnia pora zbliża się ku tej zalesionej krainie wielkimi krokami.
Choć obydwoje byli tego rad, jednak Sadiel martwił się, że będzie musiał dusić się pod swym płaszczem, gdy przyjdzie im przemierzać zaludnione okolice… jeśli takie gdziekolwiek istnieją.
Przekraczając przez kolejną, rozległą, pagórkowatą łąkę, byli przekonani, że po jej drugiej stronie również odnajdą miasto, lub chociażby zamieszkałą wioskę.  Nadal mieli opory przed zwracaniem na siebie uwagi ludzi, jednak i Strzała musiał przyznać rację Sadielowi, że samym wędrowaniem nie wiele zdziałają odnośnie zdobycia nowych informacji na temat rasy syriańskiej, Mu, czy Błękitnej Księgi. Musieli zacząć szukać odpowiedzi nie tylko biernie, ale również i czynnie, pamiętając jednakże o niezbędnych środkach ostrożności.
I tym razem mieli rację. Wspinając się na jedno z wyższych pagórków, zauważyli rozlegającą się nieopodal wioskę, do której prowadził niewielki most przerzucony przez dość szeroką i rwącą rzekę. Wieś ta była większa od tej, w której Sadiel o mało nie pożegnał się ze swym życiem. Kilkanaście drewnianych domostw, wybudowanych blisko siebie, tworzących tym razem nie okrąg, lecz coś na kształt niezbyt regularnego kwadratu, odgradzał od pozostałej części świata dość wysoki, wybudowany z grubych belek, płot. Za lewą krawędzią tego skupiska stały trzy, dość pokaźne stajnie. Najwidoczniej wioska ta była i bardziej liczniejsza od poprzedniej, ale również i bardziej zamożna. Za prawą krawędzią znajdował się niewielki plac, na którego końcu poustawianych było kilka tarczy, przypominających te, wykorzystywane do ćwiczenia strzelania z łuku. Tuż za nimi, jakby spod ziemi, wyrastały grubo okryte słomianymi płaszczami i przepasane sznurami pale, a z jednego z drzew zwisały nad ziemią wielkie, wypełnione sianem worki.
„Wygląda to jak plac ćwiczebny.” – skomentował Strzała.
Sadiel uniósł wymownie brwi.
„Takie coś widywałem, gdy byłem jeszcze na służbie u strażników miejskich. To właśnie w takich miejscach ćwiczyli posługiwanie się swą bronią.”
- Myślisz, że to tutaj mieszkają strażnicy?
„Nie, z pewnością nie. Mieszkają oni w swych kwaterach na terenie miast. Nie myślisz chyba, że podczas alarmu zbiegaliby oni z wszelkich wiosek, oddalonych od miasta czasami i kilka ładnych kilometrów.”
Sadiel spojrzał ponownie na zabudowany teren, goniąc swymi oczami za małymi istotkami pałętającymi się pomiędzy budynkami. 
- Więc po co im tutaj ten plac?
„Może jest to teren często nawiedzany przez hordy zbójeckie. Wiesz chyba, że rzadko się zdarza, by władca przejmował się losem wszystkich wiosek w okolicy. Z pewnością pod opieką jego są tylko te, które dają mu największe zyski. Pozostałe muszą radzić sobie same. Najwidoczniej tutejsi mieszkańcy już dawno to zrozumieli i zaczęli sami bronić swych włości. Bez odpowiednich ćwiczeń żaden jednak człowiek nie jest w stanie obronić się przed jakimkolwiek najazdem zbójeckim. – Widząc przerażony wzrok przyjaciela, dodał po chwili – Nie musisz się jednak o nic martwić. Z pewnością nie wyglądasz jak jakiś groźny zbójca.”
Chłopiec uniósł wymownie kaptur, tak by promienie słońca padły wprost na jego błękitne oczy.
„Nie wyglądasz, pod warunkiem że nie ukażesz im swoich oczu” – poprawił się po chwili.
- Myślisz, że tu dowiem się czegoś ciekawego?
„Czy ja wiem – Strzała potrząsnął delikatnie grzywą, ruszając do przodu. – Może mieszka tu jakiś mędrzec, który ofiaruje ci małą wskazówkę. Ale… mędrcy mają to do siebie, że są bardziej inteligentni niż reszta ludzkości, więc…” – zawiesił głos.
- Więc? – ponaglił go chłopiec.
„Więc musisz o wiele bardziej trzymać się na baczności. Jedno nierozważne słowo, które nie wiele mówiłoby wieśniakowi, może sprawić, że mędrzec w lot pojmie kim jesteś i co zamierzasz uczynić. Wiesz chyba, czym może się to skończyć.”
Sadiel wiedział. Jeszcze czasami paliły go niewielkie rany, zafundowane przez sztylet niedoszłego mordercy.

niedziela, 11 września 2011

Początek końca, cz. XII


- Co… Co się stało? – spytał, czując susze w gardle. Powoli otworzył oczy.
Leżał pod rozłożystym dębem. Nad swoją twarzą widział łeb swojego przyjaciela.
„Zemdlałeś. Byłeś długo nieprzytomny. Musiałem cię odciągnąć z tamtej polany. Gdyby wrócili tam ci młodzi opryszkowie, spraliby cię na kwaśne jabłko.” – poinformował go Strzała.
- Dlaczego zemdlałem? – niepewnie zaczął unosić się na ramionach.
„Nie wiem… Może za wiele złych emocji jak na jeden raz.”
- Złych emocji? – ściągnął brwi. Zaczął powoli przypominać sobie ostatnie wydarzenia.
To, jak zauważyli grupkę młodzieńców znęcających się nad starszym mężczyzną… To jak stanęli w jego obronie. Później te kamienie… Kamienie!
- Widziałeś to? – oprzytomniał znienacka.
„A co niby miałem widzieć?”
- Te kamienie… One… One zatrzymały się tak nagle, a potem… Potem rzuciły się w stronę tych chłopaków… Czy to ja to uczyniłem? – spojrzał niepewnie na swego przyjaciela.
„Albo ty, albo ten ranny syrianin. Wątpię jednak, by ten drugi mógł zrobić cokolwiek w swym stanie.”
- Więc, że to ja mam taką moc?
„Najwidoczniej… Szkoda tylko, że nie odkryłeś jej, gdy spędzaliśmy noc we wsi. Może uchroniłbyś się od tej trucizny, która omal cię nie uśmierciła.”
- Ale jak ja to zrobiłem?
„Dobrze by było, gdybyś w miarę szybko znalazł odpowiedź na to pytanie. Może w końcu przestaniemy być tacy bezbronni.”
- Bezbronni? – ściągnął brwi Sadiel. – Ale ja nie chcę nikogo krzywdzić.
„Kto by pomyślał – parsknął strzała. – Jeszcze tak niedawno zamierzałeś odnaleźć chłopców, którzy zamordowali syrianina i sprać im buźki.”
- Miałem taką ochotę, – chłopiec spuścił głowę na znak wstydu jaki poczuł – ale to wszystko przez tą całą sytuację. Przez chwilę myślałem, że skoro my, starając się nikogo nie krzywdzić, wciąż cierpimy z rąk ludzi, to może należy zmienić swoje postępowanie… Może gdybyśmy i my zaczęli używać siły… - Uniósł wzrok na wierzchowca. – Może wtedy i my powoli zaczęlibyśmy zbliżać się do osiągnięcia swego celu. Jednak teraz widzę, jakie to byłoby głupie. Nie mogę krzywdzić drugiej istoty, tylko dlatego, że dzięki temu odnajdę swoją rasę. Gdyby wszyscy tak czynili… wtedy świat byłby jeszcze straszniejszy niż jest teraz.
„Mądre słowa – Strzała pokiwał głową. – Cieszę się, że znów mówisz tak, jak przystało na ucznia Mistrza. Inaczej musiałbym doprowadzić cię do porządku i nie byłoby to przyjemne ani dla mnie, ani tym bardziej dla ciebie.”
- Ty mi grozisz? – zmrużył oczy.
„Nie… Po prostu się o ciebie martwię… Wiem dobrze, że pewne sytuacje sprawiają iż człowiek zaczyna zachowywać się irracjonalnie. – Strzała spojrzał na niepewną minę syrianina, po czym przewrócił oczami. – Irracjonalnie, to znaczy… hm… bez sensu. Tak właśnie postąpiłbyś, gdybyś wtedy wstał i ruszył do miasta, chcąc pomścić swego brata. Wydawało ci się to jedynym możliwym i dobrym rozwiązaniem. Teraz zauważyłeś, że postąpiłbyś po prostu głupio i wbrew swemu sumieniu. Miałbyś teraz do siebie wielkie pretensje, o ile w ogóle byś przeżył. Oczywiście to wszystko miałoby miejsce, gdyby mnie przy tobie nie było. Na szczęście byłem i gdybyś nawet postanowił zawiązać sobie w ten sposób stryczek na szyję, z pewnością leżałbyś teraz z wielkim siniakiem na tyłku.”
- A od kiedy to się aż tak o mnie martwisz?
„Od momentu, gdy zrozumiałem, że jesteś wyjątkowy i nie chodzi mi tu bynajmniej o twoje pochodzenie. To, że jesteś syrianinem nie czyni ciebie kogoś specjalnego. Sam zresztą wiesz, że są jeszcze inni tobie podobni. Lecz wątpię, by któryś z twoich braci czy sióstr miał tak samo wielkie serce, czyste sumienie i… I to coś, co sprawia, że każdy dzięki tobie zaczyna wierzyć, iż to wszystko ma jakiś sens. Poza tym… - Strzała odwrócił się do chłopca bokiem, dając mu tym samym znać, że czas na dłuższą przejażdżkę. – Poza tym uratowałeś mnie z piekła.”
- Z piekła? – uniósł brwi Sadiel.
„Nie za dużo pytań zadajesz? Po prostu mój ostatni właściciel nie należał do ludzi, którzy mają wielkie serce dla zwierząt.”
- No tak… To wszystko wyjaśnia – mruknął pod nosem blondyn, uśmiechając się delikatnie. Wstał z ziemi, sprawdził czy pakunki nadal solidnie trzymają się parzystokopytnego przyjaciela, po czym wskoczył niezdarnie na jego wierzch. – A martwy syrianin? – odezwał się nagle, jakby powrócił w jednej chwili do rzeczywistości. – Czy on nadal tam leży?
„Nie… Pewnie sobie do domu wrócił… - parsknął Strzała. Widząc jednak gniewny grymas na twarzy młodzieńca, natychmiast zaczął mówić dalej. - Pewnie tak… Będziemy musieli tamtędy przejść, więc tak czy inaczej zobaczymy, czy nikt go stamtąd nie usunął.”
- A jeśli nie? Znów będę musiał zostawić go, tak jak swego Mistrza, na pastwę losu?
„A ja ci powtórzę to, co powiedziałem tamtym razem: nie będziemy przecież ciągnęli go ze sobą przez całą podróż.”
- A jednak… To jest mój brat. Zmarł tylko dlatego, że miał błękitne oczy. Nie powinniśmy jednak w jakiś sposób zająć się jego ciałem?
„O ile się nie mylę, twój Mistrz był dla ciebie kimś o wiele bliższym, a jednak go zostawiłeś na polanie.”
- Bo byłem pewien, że ludzie zrobią z nim to, co należy. A co zrobią ludzie z ciałem kogoś, kogo nienawidzą i w dodatku poniekąd sami go zamordowali?
„Uwierz mi, że temu mężczyźnie jest w tym momencie bez różnicy, co się z nim stanie. Poza tym… powinieneś chyba zając się spełnianiem prośby, którą usłyszałeś z jego ust.”
- Hm?
„Oh… Powinieneś zająć się ratowaniem swojej rasy. Co prawda wątpię, byś mógł odegrać w tym całym przedstawieniu jakąś rolę, ale… Syrianinom bliskim śmierci się nie odmawia. A i obietnice należy spełniać.”
- Lecz ja nic mu nie obiecywałem.
„Ty nie… ale twoje serce z pewnością.”
Sadiel ściągnął brwi, zamierzając zadać swemu przyjacielowi kolejne pytanie. Ostatecznie jednak chyba zrozumiał, o co właściwie mu się rozchodziło i przytaknął jedynie głową.
Gdy mijali łąki, na których odbywała się mała bitwa z młodzieńcami, oboje zaczęli wyszukiwać wzrokiem ciało syrianina.
Znaleźli je. Ku ich przerażeniu, ciało to wyglądało jeszcze tragiczniej niż w momencie, gdy pozostawiali je samotnie. Najwidoczniej miejska ludność postanowiła jeszcze bardziej poznęcać się nad tym, którego jedyną winą było to, iż urodził się syrianinem. Widać było kolejne cięcia sztyletami po ramionach, a w sam środek ciała wbito dwie długie włócznie.
Strzała po chwili odwrócił swój wzrok od tego makabrycznego widoku. Sadiel choć chciał pójść w ślady swego konia, nie mógł tego uczynić. Oczami wyobraźni widział siebie leżącego na miejscu tego mężczyzny. Co gorsza, był pewien, że jeden nieostrożny ruch i ta tragiczna wizja stanie się rzeczywistością.
„Mam nadzieję – zwrócił się w myślach do martwego syrianina – że znajdujesz się teraz w o wiele lepszym świecie.”

Kolejne dni dłużyły się wędrowcom przeraźliwie. Gdy słońce kroczyło po niebie wędrowali wciąż do przodu. Gdy miejsce słońca zajmował księżyc, oboje kryli się pod mizernie skonstruowanymi przez Sadiela szałasami, próbując zasnąć by zregenerować swe siły. Czasem im się to udawało, czasem nie…
Podczas podróży starali się omijać większe skupiska ludzi. Czasami tylko zaglądali do wiosek, kupując w nich niewielkie zapasy żywności na dalszą drogę. Nie zatrzymywali się jednak na noc. Wciąż pamiętali, jak z ledwością uszli z życiem z pewnej wioski, w której początkowo przyjęto ich z otwartymi rękoma.
Przemierzali wielkie lasy, małe gaiki, łąki, wzgórza… Najgorsze było to, że od pewnego momentu przestali dostrzegać sens tej wędrówki. W jaki sposób Sadiel ma dowiedzieć się czegokolwiek o Błękitnej Księdze, skoro rozum podpowiadał mu, by nie zaczynać z żadnymi ludźmi rozmowy na ten temat? Powinien raz odważyć się i choćby napomknąć o niej, podczas krótkiej wymiany zdań z wieśniakami. Ale… cóż takiego mogą wiedzieć ludzie, którzy większość swego życia spędzają na polach uprawnych? Jeśli chodziłoby o hodowanie bydła… Tak… Mógłby wtedy liczyć na długą, wyczerpującą rozmowę. Ale Błękitna Księga?
- Może powinniśmy wrócić do Sariviana? W jego pomieszczeniu widziałem wysokie półki pełne książek. Być może jedna z nich byłaby właśnie tą, której szukamy. – Chłopiec co jakiś czas schylał się, by nie oberwać nisko rosnącą gałęzią. Leśna dróżka, na której się znaleźli, była rzadko używana przez innych jeźdźców. Wskazywały na to krzaki i gałęzie wyrastające na drodze i nad drogą. Była to dobra nowina. Błękitnooki mógł spokojnie zdjąć swój płaszcz, nie martwiąc się, że napotka go jakiś człowiek.
„Ile razy mam ci powtarzać, że gdyby ją miał, z pewnością by ją tobie pokazał. Nie wydaje mi się, by Duriom wysłał cię do jakiegoś głupca.”
- A może jednak? – szeroko uśmiechnął się Sadiel. – W końcu wziął jedną do rąk i rzekł, że księgi jego coś mówią na mój temat.
„Z pewnością… Nie jesteście przecież jakąś tajemniczą rasą. Być może widział w jednym ze swych tomiszczy wzmiankę o syrianinach. Może wzmianka ta była całkiem długą wzmianką, ale… nie masz nawet co liczyć na życiowe odkrycie. Inaczej już dawno o wszystkim byś wiedział.”
- Więc pozostało mi jednak zacząć rozpytywać o księgę wśród ludzi – westchnął chłopiec.
„No oczywiście… Od razu połam sobie obie ręce oraz nogi i przebij się sztyletem… Po co masz ludzi do tego wykorzystywać” – prychnął Strzała.
- Więc wymyśl coś lepszego.
„Wiesz dobrze, że niczego lepszego nie wymyślę, ale to nie oznacza, żebyśmy zaraz wprowadzali w życie te plany, które z pewnością nie przyniosą nam niczego dobrego.”
- Dobrze… Więc maszerujmy tak dalej, aż w końcu zostaniemy bez jedzenia i picia, by konać powoli z głodu.
„Ja tak szybko z głodu nie umrę, a i ty powinieneś zacząć szukać jakichś owoców leśnych. Zapasy, które dostałeś od Durioma powinny służyć ci dopiero wtedy, gdy będziesz w tragicznej sytuacji.”
- Uważasz, że nie szukam żadnego pożywienia? – uniósł nieprzyjemnie głos Sadiel.
„Tak… Myślę też, że stałeś się ostatnimi czasy leniwy. Na początku podróży maszerowałeś czasami na własnych nogach, aby mnie trochę odciążyć. Teraz każdy metr pokonujesz na moim grzbiecie. Myślisz, że mi się siły nigdy nie kończą?”
- Robimy przecież przystanki…
„Ale moglibyśmy je robić rzadziej, gdybyś ty zaczął korzystać nie tylko z moich, ale i ze swoich nóg.”
- Ach tak? To proszę bardzo… - Sadiel zeskoczył ze Strzały. – Idź sobie dalej sam.
„Oho… Wielki Sadiel się obraził… I teraz pewnie wielki Sadiel czeka, aż go pokorny Strzała przeprosi, tak?”
Sadiel spiorunował go swym wzrokiem.
- Nie… Nie zależy mi na twoich przeprosinach.
„I dobrze, bo i tak nie masz co na nie liczyć.”
Najbliższe pół dnia wędrowali w wręcz namacalnej ciszy. Tylko szum drzew i śpiew ptaków upewniały ich, że świat nadal jest w stanie wydawać swe dźwięki.
Krótki przystanek zrobili na skraju lasu. Strzała co prawda był gotowy do dalszego marszu, lecz Sadiel nie był w stanie utrzymać się na swych nogach. Wierzchowiec oferował mu podróż na własnym grzbiecie, lecz chłopiec uniósł się honorem i odmówił takiej pomocy.
- Jeśli jednak jesteś aż tak pełny energii – Sadiel ziewnął głęboko – możesz pilnować, by nikt nas tu nie zaskoczył. Ja spróbuję się przespać… Czuję się dziwnie zmęczony. – Mówiąc to młodzieniec ściągnął ze siebie ciemnozielony płaszcz, którym po chwili owinął się i ułożył pod jednym z drzew.

piątek, 2 września 2011

Początek końca, cz. XI


Po długim kręceniu się po mieście w celu odnalezienia jednej z bram, udało mu się w końcu wyjść poza  jego mury. Strażnicy najwidoczniej jeszcze nie zapomnieli o chłopcu okrytym ciemnozielonym płaszczem, gdyż ze zdziwieniem wiedli wzrokiem za Sadielem ruszającym w dalszy obchód pod murem.
Odnalazł Strzałę leżącego pod niewielkim skupiskiem krzaków. Przeraził się, gdy na przedzie łba konia, zauważył małą stróżkę zastygłej krwi.
- Aż tak źle?
„Co…?” - spytał nieprzytomnie przyjaciel.
- Ta krew…
„A… A to nic poważnego. Zwykłe zadrapanie spowodowane kontaktem z murem.”
- Bo jeśli chcesz… Może jakiś znachor…
„Tak… Znachor zgodzi się mnie obejrzeć za darmo, bo przecież nie będziemy marnować naszych talarów na zwykły opatrunek. Może kiedyś… gdy znachorzy będą mieli na uwadze ratowanie ludzi, a nie tylko zarabianie na czyimś nieszczęściu.”
- Coś ty taki filozoficzny się zrobił? – uśmiechnął się chłopiec.
„A tak po prostu… - Strzała powoli uniósł się na kopyta. – A co tam u Sariviana? Dowiedziałeś się czegoś?”
- Nie wiele… W sumie to powtórzył słowa Durioma. Dodał tylko, że głównym moim celem powinno być odszukanie mojej rasy… A gdy tego dokonam, dostanę odpowiedzi na resztę pytań.
„A gdzie masz ich szukać?”
- Tego właśnie nie powiedział. Trzeba ruszyć przed siebie i wierzyć, że los nam sprzyjać będzie. Dasz radę chodzić? – Sadiel wskoczył na wierzchowca, który chwilę wcześniej przytaknął łbem. Poprawił pakunki przywiązane do zwierzaka, spoglądając na nie z ukosa. -  A nie mogliśmy ich odczepić przed skokiem?- spytał.
„Mogliśmy, ale pewnie już nigdy byśmy ich nie zobaczyli.”

Opuszczając podmiejskie tereny, przeszli przez szerokie łąki, by znów zagłębić się w lesie. Gdy zniknęli w gęstych chaszczach, Sadiel postanowił przygotować się na przyszłość. Nie zamierzał już więcej moknąć podczas ulewnych deszczy. Musiał sam nauczyć się tworzenia szałasów. Widział wielokrotnie, gdy jego stary Mistrz tworzył podobne prowizoryczne budowle. Nie zwracał jednak na to większej uwagi. Za młody był na takie rzeczy. On wolał wspinać się po drzewach, leżeć na trawie i wpatrywać się w błękitne niebo i czasami nawet marzyć. A jego opiekun męczył się, bo nie mógł przetłumaczyć swemu podopiecznemu, że kiedyś będzie zdany wyłącznie na siebie i wtedy te, na pozór błahe dla niego umiejętności, będą w stanie uratować mu życie.
Dorosłość ma jedną wadę… Zbyt wcześnie pojawia się w życiu każdej istoty.
Pierwsze próby wybudowania szałasu spełzły na niczym. Sadiel wściekał się z tego powodu, a Strzała żartował sobie z niezdarności przyjaciela. Ostatecznie jednak chłopiec ustawił jakie takie zadaszenie. Na drobny deszczyk wystarczy. Gorzej, gdy znów rozpęta się porządna ulewa. Zwinął swój płaszcz, który był zarazem głównym budulcem osłony, złożył grube patyki, które znalazł w okolicy, w jedno miejsce,  przysłaniając je gałęziami pełnymi listowia. Nie wiedział czemu tak zrobił. Może niedługo przyjdzie mu wracać tą samą drogą. Wtedy nie będzie musiał się martwić o schronienie.
Na szczęście kolejne dni obdarowywały wędrowców ciepłem i słońcem. Sadiel z jednej strony cieszył się, z drugiej wzdychał głęboko, gdy myślami widział siebie, opatulonego w płaszcz, przedzierającego się przez tłumy mieszczan. Mógłby co prawda omijać wszelkie skupiska ludzi, lecz od drzew i dzikich zwierząt nie dostanie nowych informacji o pobycie przedstawicieli jego rasy.
Mijali więc kolejne wsie, lasy, rzeczki, łąki. Na ich drodze pojawiło się nawet jedno miasto, jednak i tu nie chcieli wpuścić sieroty. Sadiel nie próbował już przedostać się przez mur. Strzała wciąż utykał na jedno z kopyt, choć wcale się na to nie uskarżał.
I dalej wędrowali, wędrowali… Zastanawiali się czasem, czy aby jest jakiś sens tego wszystkiego. Może parzystokopytny przyjaciel miał racje. Może tak pozostawić te wszystkie zemsty, poszukiwania na rzecz bardziej ustatkowanego życia. Lecz gdzie miałby osiąść trzynastoletni syrianin ze swym wierzchowcem? Przy pierwszej lepszej okazji chłopca by zabito a konia ukradziono. Dopóki to wszystko się nie wyjaśni, dopóki mentalność ludzka się nie zmieni, dopóty on, Sadiel, czuć się bezpiecznie na świecie nie będzie mógł. Więc pozostało im dalsze wędrowanie…
I być może dni zaczęłyby im mieszać się z kolejnymi dniami, a odległość od ostatnich ważnych wydarzeń mogłyby stawać się aż nazbyt zamazane, gdyby przechodząc obok niewielkiego miasteczka, które nawet muru swego nie miało, nie zauważyli niegroźnej na pierwszy rzut oka, bijatyki.
Za granicami, gdzie ręka straży miejskiej nie sięgała, pod wielkim, rozłożystym dębem, czterech młodziaków pastwiło się nad starszym mężczyzną. Początkowo mieli oni pójść dalej, zostawiając całą bitkę własnemu tokowi wydarzeń, jednak kilka stróżek krwi płynących po ziemi zmieniło radykalnie ich zamiary.
Sadiel natychmiast zeskoczył z konia, podbiegając do tej całej zgraji, już z daleka wykrzykując prośbę o uspokojenie się i opanowanie. Na nic jednak jego błagania. Młodzieńcy, którzy rośli mu w oczach, nie wiele sobie robili z piskliwych wrzasków.
Gdy chłopiec był już zaledwie kilka metrów przed nimi, szybko ocenił zaistniałą sytuację. Oprawcy byli kilka ładnych lat starsi od niego. Kopali, bili, a nawet uderzali kamieniami mężczyznę, który powinien bez problemu dać  sobie radę z młokosami. Jednak nie dawał…
- Zostawcie go! – wrzasnął Sadiel, nieomal nie rzucając się na chłopaków.
Ci wstrzymali na chwilę swą rzeź, zwracając swe głowy ku zakapturzonemu chłopcu.
- Zjeżdżaj stąd, szczawiu – warknął jeden, poprawiając w dłoni zakrwawiony kamień.
- Zostawcie go! Nie można tak postępować!
- A kto ty jesteś, że śmiesz nas pouczać? – parsknął drugi, o bujnych kasztanowych włosach i ziemistej cerze.
- Ja was nie pouczam… Ja was proszę… - Błękitnooki stracił wiele ze swej pewności. - Przecież tak nie można – powtórzył.
- A kto niby nam zabroni pastwić się nad nim? Hę? I tak do niczego więcej się nie nadaje… Zresztą… Nie będę się tu spowiadał przed jakimś młokosem. Zjeżdżaj, bo i ty podzielisz jego los.
- Nikt nie jest aż tak zły, by pastwić się nad nim… - ciągnął Sadiel, zbliżając się jednak do konia. – Należy wybaczać… Trzeba wskazywać słuszną drogę, a nie…
- Dla błękitnookich nie ma żadnej słusznej drogi! – krzyknął któryś z gromadki.
Słowa te sprawiły, że serce Sadiela zaczęło mocniej bić, a dłonie pocić się.
Więc ten mężczyzna jest syrianinem? Więc naprawdę są na tym świecie istoty jemu podobne? Więc nie jest sam?
- Zostawcie go – powtórzył lecz już znacznie groźniej.
W odpowiedzi usłyszał szyderczy śmiech.
„Nie chcę się wtrącać, ale lepiej ich posłuchaj… - mruknął Strzała. – Jeszcze dowiedzą się, że i ty jestem jednym z  błękitnookich, a wtedy…”
- Nie… Nie pozwolę by ktoś go zabił…
- Tak się składa, że nie potrzebujemy twojego pozwolenia – odpowiedział kasztanowo włosy, na potwierdzenie tych słów posyłając leżącemu mocnego kopniaka.
Mężczyzna stęknął jedynie, próbując się unieść na ramionach. I w tym jednak przeszkodził mu raz zaaplikowany przez jednego z młodzieńców.
- A chcesz się założyć? – blondyn uśmiechnął się półgębkiem, spoglądając z ukosa na swojego wierzchowca.
Ten, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stanął dęba, by po chwili ruszyć galopem w stronę całej zgrai. Wszyscy rozbiegli się, pozostawiając rannego człowieka samego. W ruch poszły kamienie, spadające to na zwierzę, to na chłopca. Sadiel cudem unikał nadlatujących pocisków. Zdążył jednak dobiec do swego przyjaciela mjącego mniej szczęścia, gdy w tył jego głowy uderzył sporej wielkości kamień. Przewrócił się do przodu, starając się utrzymać przytomność. Świdrujący ból zaczął opanowywać całe jego ciało. Poczuł stróżkę krwi spływającą po jego karku. 
Miał już tego serdecznie dość. Miał dość tych młodzieńców, którzy pastwili się nad istotami aż nazbyt się od nich różniącymi, bądź też o wiele słabszymi. Miał dość tego, że nienawidzi się jego rasy za samo to, iż ona istnieje. Miał dosyć tego, że los na jego drodze stawiał właśnie takie problemy. Miał tego dość!
Z ledwością uniósł się na swych nogach. Poczuł ogarniające go ciepło. Zaczął oddychać powoli i głęboko.  Tajemnicza energia zaczęła wypełniać każdą komórkę jego ciała. Przez chwile poczuł, że ma władze… Ma moc, która może zmienić koleje jego życia. Kaptur delikatnie zsunął się z jego głowy. Uchylił powieki. Wpierw zauważył kamienie wysłane pod jego adresem, które znieruchomiały w powietrzu. Potem swój wzrok skupił na przerażonych twarzach tych, którzy chwile wcześniej byli aż nazbyt pewni siebie.
Uśmiechnął się piekielnie.
Wszystkie kamyczki i małe głazy, które zatrzymały się w locie, ruszyły w stronę powrotną do swych pierwotnych właścicieli. Głuche jęki i siarczyste przekleństwa były dowodem na to, że żaden młodzieńców nie uszedł z pola bitwy bez szwanku. Wszyscy, jak jeden mąż, zawrócili na piętach i ile sił w nogach ruszyli w stronę miasta, wykrzykując w niebogłosy przekleństwa pod adresem błękitnookiego.  A ten stał tylko, wpatrując się w ich kontury, niczym zwierz wpatrujący się w swą zwierzynę.
Sadiel nie pamiętał kiedy znalazł się przy poranionym mężczyźnie. Z bliska syrianin wyglądał jeszcze gorzej. Cała twarz i dłonie zalane były krwią. Lewa noga leżała zgięta pod nienaturalnym kątem. Tunika, w którą był odziany, mogła mieć zarówno kolor purpurowy, ubrudzony w błocie, jak i ciemno brązowy – ubrudzony we krwi. W dodatku brud dostał się do ran, z pewnością je zakażając. Głuche rzężenie dobiegało z gardła mężczyzny. W kącikach ust pojawiła się jasnoczerwona piana. Szarobłękitne oczy spojrzał na chłopca, lecz zdawało się jakby to nie istota myśląca, a pustka przez nie patrzyła.
Sadiel nie mógł uwierzyć, że grupka młodzieńców może doprowadzić do takiego stanu rosłego syrianina. Powiódł wzrokiem w kierunku Strzały, który najwidoczniej nie wiele robił sobie z własnych ran.
Wierzchowiec pokręcił przecząco głową.
- Ale… Ale możemy go zanieść do znachora… Przecież jesteśmy kilkaset metrów od miasta.
„W którym tylko czekają, aby zniszczyć takich jak wy. Możemy go i zanieść, lecz jemu i tak już nic wiele pomoże, za to ty sam możesz znaleźć się w tragicznej sytuacji.”
- Ale to jest syrianin… To jest mój brat… Nie mogę odejść, nie udzielając mu pomocy.
„Jedyną pomocą, jaką możesz mu udzielić, jest skrócenie jego cierpienia. Wiem jednak, że nie jesteś w stanie tego zrobić. Mówię ci… zostawmy go w spokoju. I tak nie wiele czasu mu zostało.”
- A jednak…
- Syrianinie… - cichy szept doleciał do uszu chłopca.
Błękitnooki z niepewnością spojrzał na leżącego mężczyznę. Tak… Jego oczy… One z pewnością skupiały się na nim.
- Ja przepraszam… Ja nie wiem co mam zrobić… Ja nie mogę… - Sadiel zaczął pociągać nosem. Po jego policzkach popłynęły łzy.
Klęczał właśnie przed pierwszym bratem, jakiego widział w swym życiu. Pierwszy raz widział kogoś, z kim łączyło go tak wiele… kogoś, kto mógłby mu tyle wyjaśnić, nauczyć życia w tak obcym świecie. Bo ten świat był obcy… Dopiero teraz zauważył to młodzieniec. Choć kochał przyrodę i to w niej upatrywał największej bogini, to jednak musiał wiele razy korzyć się przed nią… przed ludźmi. Nie chciano tu ani jego, ani wszystkich jemu podobnych.
- Ty… Ty jesteś Zesłańcem… Jesteśmy… Jesteśmy uratowani… - szeptał mężczyzna.
- Jakim zesłańcem…? Nie rozumiem o czym mówisz…
„Pewnie majaczy… Podobno tak się dzieje, gdy jest się bliskim śmierci” – mruknął Strzała.
- Błękitna Księga… To w niej… W niej znajdziesz… wyjaśnienie…
- Błękitna Księga? Gdzie mam jej szukać? Kim jest ten zesłaniec? – Sadiel musiał się opanować, by nie zacząć potrząsać zmaltretowanym syrianinem. Potrzebował więcej informacji… W tym momencie to stało się najważniejszym celem.
- Umieram, ale… Ratuj nas… Błagam… - To były ostatnie słowa płynące z zsiniałych ust. Wszystkie mięśnie rozluźniły się, a głowa obróciła się w bok. W oczach zagościła martwa pustka.
Młodzieniec delikatnie zamknął powieki martwemu.
- Idziemy do miasta… - wysyczał przez zaciśnięte zęby.
 „Do miasta? Po co?” – Strzała delikatnie ułożył się na ziemi. Widać było, że dopiero teraz do głosu dochoszło zmęczenie, które musiało ukrywać się przez cały tok wydarzeń.
- Nie wiem czy pomszczę Mistrza, ale mojego brata pomszczę na pewno.
„Sadielu… Masz zaledwie trzynaście lat… Nie pozwól by kierowały tobą tak piekielne rządze…”
- Nie jesteś moim Mistrzem by mnie pouczać! – krzyknął, zrywając się z ziemi. Nie zdążył jednak przybrać pionowej postawy, gdy ogarnęła go ciemność.