poniedziałek, 10 marca 2014

Przeciw Ciemności. Ziemska walka. Cz. 2

- Zawsze myślałem, że ktoś, kto w dłoniach swych władzę tak wielką dzierży, musi być również całkiem rozsądny. Tym czasem bardzo mnie zaskoczyłeś.
Asmodeusz oddałby wszystko, aby tylko zobaczyć twarz Mortusa, którą okrywał cień nałożonego na głowę kaptura.
- Zaskoczyłem cię... ale raczej pozytywnie czy negatywnie? - Władca Ciemności uniósł delikatnie swe brwi.
- Wiesz... Po prostu mnie zaskoczyłeś i tyle. I stwierdzić muszę z wielką przykrością, że nie podejmę się tego zadania.
- A czemóż twoja odpowiedź brzmi negatywnie? Czyżbym za małą nagrodę ci przedstawił?
- Nie. Nie o to chodzi. Po prostu... - Mortus wzruszył ramionami, nie pozbawiając tego gestu pewnej dozy nonszalancji.
- Boisz się? - na twarzy Upadłego pojawił się szyderczy uśmiech.
- Ja jestem CIENIEM - zaakcentował Mortus - a to do czegoś zobowiązuje.
- Więc jeżeli się nie boisz, jeżeli nagroda jest odpowiednia, to... - Władca Głębi powtórzył gest swego rozmówcy, w pewnym stopniu parodiując go - nie rozumiem twej decyzji.
- Można by rzec, że nawet demony mają jakieś zasady, których przestrzegają.
- Na prawdę? - rzucił kpiąco Asmodeusz. - Bo ja myślałem, że zasady ograniczają tylko waszą wolność.
- Bo ograniczają, ale tylko harpie nie posiadają własnego kodeksu.
- A co powiesz na to przysłowie, Mortusie, brzmiące następująco: - tu Upadły podniósł prawą dłoń, wyciągając ku górze swój wskazujący palec - zasady są po to, aby je łamać - rzekł sentencjonalnie.
- Powiem, że takie motto wyznają ci, którzy za nic swój honor mają. Nawet Lucyfer ustalił sobie granice, których nigdy nie przekroczył.
- Więc, że niby to ja jestem niehonorowy? Bo uważam, że każdy chwyt dozwolony jest, jeśli tylko prowadzi do wyznaczonego celu? - Upadły zacisnął swe pięści. Starał się być nadal opanowanym, ale z każdą następną chwilą coraz trudniej było mu utrzymać spokojny wyraz twarzy.
- Zależy jeszcze, czy cel ten jest słuszny, czy tylko ma za zadanie zadowolić czyjeś wygórowane ambicje.
- Zdawało mi się, że demony są bez stronnicze w naszej walce.
- I są... - kąciki ust Mortusa powędrowały do góry. - Gdyby tak nie było, jedna ze stron leżałaby już od dawna kilka stóp pod ziemią.
- Koniec tego dobrego - Asmodeusz zerwał się z tronu. Podszedł do gościa i wycelował wskazującym palcem w jego pierś. - Myślisz, że jesteś jedynym demonem na tym świecie? Nie ty, to inny zgodzi się wypełnić moje polecenie w zamian za to całe królestwo.
- Wątpię. Jak już mówiłem, my też mamy swoje zasady. Ale cię nie zatrzymuję. Chcę jednak przypomnieć ci, że jestem jedynym Cieniem tak bardzo ci przychylnym. Jeśli przedstawisz tą sytuację moim bracią, niechybnie mogą ci poderżnąć gardło nim spostrzeżesz ich ruch.
- Myślisz, że się was boję? Jestem władcą Ciemności! Jestem królem wszystkich Upadłych! Jestem Panem Zła!
- I jesteś przede wszystkim Asmodeuszem, istotą stworzoną przez Boga, którą można zabić bez większego problemu.
- Ty mi grozisz?
- Nie... My, demony, nigdy nie grozimy. Nie mamy takiej potrzeby. Wszyscy wiedzą, że z nami nie warto pogrywać. - Choć słowa te wypowiedziane były spokojnym tonem, to Upały wiedział, że było to ostrzeżenie zarazem pierwsze i ostatnie. - A teraz usiądź na swym tronie, o panie - Cień skłonił się ironicznie - i wysłuchaj, co mam ci do powiedzenia.
Władca Ciemności posłuchał, choć niechętnie tej "prośby". Opadł z powrotem na siedzisko. Co dziwne, w tym samym momencie znów poczuł tą moc, która na chwilę odeszła od niego, gdy znajdował się twarzą w twarz z przybyłym. A raczej twarzą w kaptur.
- No? Cóż takiego chcesz więc mi powiedzieć?
- Otóż... nie wykonam twego zadania, lecz mogę pomóc twoim sługom w osiągnięciu tego celu.
- A to nie to samo? - Asmodeusz uniósł do góry brwi.
- Nie. Nie to samo. Powiedzmy, że pokaże im drogę, jak tego dokonać, ale nie będę ani ich namawiać, ani ich rękoma władać. Równie dobrze mogą w każdej chwili zaprzestać działań, a ja nie będę miał im tego za złe. W ogóle to ich poczynania będą mi obojętne, tak samo jak to, czy zamierzony przez ciebie cel zostanie osiągnięty.
- Ale jeśli go nie osiągnę, ty będziesz musiał pożegnać się z władaniem królestwem Ciemności.
- Wydaje mi się, że nawet jeśli wszystko się uda, i tak nie przyjmę tego hojnego podarunku. Jestem Cieniem... Nie w mojej naturze osiedlać się w jednym miejscu i mieć do swej dyspozycji ogrom durnych Upadłych, którzy gotowi są tylko problemów przysparzać.
- Zawsze można odbić sobie na nich swój zły humor - zaśmiał się Zgniły Chłopiec.
- Mścić się na kimś z powodu swojego złego samopoczucia? Zachowanie godne ostatniego nieudacznika.
Śmiech Asmodeusza ucichł. Zamiast niego pojawił się wściekły wyraz twarzy. Po raz drugi podczas tej jednej rozmowy.
"Jak ja go nie cierpię - syknął w myślach Upadły. - Gdybym miał inne wyjście... Gdybym mógł rozmawiać z innymi Cieniami..." Ale nie mógł. Mortus miał rację mówiąc, że w przypadku spotkania z innym demonem, Zgniły Chłopiec mógłby nigdy go nie przeżyć.

                                                                                                 *             *             *

Pamiętał dobrze tamten dzień, gdy nie był on jeszcze tak znanym i dostojnym mieszkańcem Królestwa Ciemności. Lucyfer dopiero organizował swoje mocarstwo i z pewnością nie zwracał większej uwagi na kręcącego się tuż przy nim upadłego o włosach koloru płonącego ognia.
A sam Asmodeusz miał już wtedy wielkie plany. Dobrze wiedział, że jeśli chce cokolwiek znaczyć w tym królestwie, musi stanąć tuż przy boku Niosącego Światło. A nie było to takie proste bo i inni Upadli węszyli w tym całkiem dobry interes.
Samael, Belial, Lewiatan, Mefistofeles... to tylko nie liczni chcący usiąść po prawicy Władcy Ciemności. Byli też i inni, ale to ci pierwsi stanowili dla Zgniłego Chłopca największą konkurencję. Zaczął więc działać, by tom że konkurencję czym prędzej odsunąć na bok. Starał się ich oczernić w oczach Władcy, kłamał, robił przekręty, czynił wszystko, aby wysłać ich gdzieś poza teren królestwa, a nawet posuwał się czasem do aktów przemocy. I to chyba ten jeden akt spowodował, że pewnej nocy do jego małej chatki zapukała istota okryta czarnym płaszczem i nasuniętym na oczy kapturem.
Nie spodziewał się żadnego zagrożenia ze strony przybysza, dlatego też lekkomyślnie wpuścił go do środka. Gość natychmiast przeszedł do konkretów. Złapał Asmodeusza za gardło i przycisnął do drewnianej ściany, unosząc go do góry tak, by pojmany nie mógł dotknąć ziemi choćby małym palcem od stopy.
- Ktoś jest bardzo niezadowolony z twoich poczynań, Asmodeuszu - nieomal wysyczał do jego ucha.
Upadły chciał coś odrzec, ale przez ściśnięte gardło wydobywały się jedynie nieartykułowane dźwięki.
- Można organizować spiski, można podkładać nieprawdziwe dowody winy, można nawet oczerniać innych patrząc prosto w oczy Lucyfera, ale przeprowadzać zamachy na swych braci? Czy aż tak szybko zapomniałeś o zasadach, które tak niedawno kierowały twoim życiem?
- K-k-kto ciebie n-n-nasłal - wychrypiał Asmodeusz, starając się przy okazji nabrać pełne płuca świeżego powietrza.
- Nie potrzebna ci jest ta wiadomość. Na nic ci ona w świecie, w którym za chwilę się obudzisz - mówiąc to, przybysz wyciągnął spod płaszcza niedługi, złoty sztylet, który pomimo swego niepozornego wyglądu, mógł uczynić wiele szkody w organizmie Upadłego. Ostry przedmiot delikatnie ukłuł Zgniłego Chłopca w sam środek brzucha.
Niewyobrażalny strach pojawił się w oczach Upadłego.
- B-b-błagam... Z-z-zlituj się...
- A dlaczego mam to uczynić? Dlaczego mam pozostawić przy życiu kogoś, kto za nic ma życie innych?
- J-j-już nie będę. P-p-przyrzekam! - Objął swymi dłońmi rękę trzymającą go za szyję. Nie starał się nawet jej od siebie odsunąć. Może gdyby spróbował na początku, gdy jeszcze płuca nie paliły go z powodu braku tlenu. Ale teraz nie zdołałby nawet ściągnąć kaptura z twarzy nieznajomego.
- Znam takie pluskwy jak ty i wiem dobrze, że twoje obietnice są równie lekkie co pióra ze skrzydeł pegazów.
- U... Uwierz mi. Z-z-zrobię wszystkooo co t-t-tylko zechceeeesz.
- Były pytania i obietnicę. Teraz przekupstwa się pojawiły. To jeszcze tylko na łzy twoje poczekam, a potem... - Sztylet mocniej wbił się w ciało Zgniłego Chłopca.
Ten poczuł, jakby coś ciepłego zaczęło spływać po jego brzuchu. Rozszerzył swe oczy. Przerażenie i panika zaczęły oplatać wszystkie jego myśli. "Zabije mnie... Zabije mnie... On mnie zabije..." wciąż kołatało mu się w głowie. Zaczął machać swymi nogami, niczym harpia dygocząca w ostatnich spazmach, po których była już tylko ciemność.
- Nie wyrywaj się, bo ci kark skręcę - warknął przybysz.
Asmodeusz bez zastanowienia wykonał ten rozkaz. Nogi znów zwisały bezwładnie. Tylko dłonie wciąż obejmowały nadgarstek wroga.
- Powinieneś się wstydzić. Lucyfer pragnie stworzyć królestwo równości i braterstwa. Ale jak ma tego dokonać, skoro ci, którzy chcą stać się jego doradcami, za nic mają te piękne hasła? Czy dla Upadłych twego pokroju nie liczy się nic prócz władzy?
Zgniły Chłopiec nic nie odpowiedział. Przestał już cokolwiek rozumieć ze słów wypowiadanych przez zakapturzonego. Słyszał tylko szum... Szum krwi, która nie mogąc przedostać się przez gardło do płuc, szalała w żyłach oplatających jego mózg. Źrenice z każdą chwilą stawały się coraz bardziej mętne, a oddech chrapliwy.
Przestał już dbać o swoje życie. Skoro i tak ma zostać zabity, to przynajmniej niech stanie się to czym prędzej.
- Chcesz zginąć? - wyszeptał mu do ucha obcy.
Asmodeusz ostatkiem sił potrząsnął przecząco głową. Niemalże w tej samej chwili dłoń trzymająca go za gardło otworzyła się. Diabeł upadł na podłogę z cichym stęknięciem. Nie miał siły wstać na równe nogi. Nie miał nawet siły unieść swą głowę. Siedział więc tylko na zimnych kamieniach, spazmatycznie chwytając powietrze.
- Wiesz już więc, jak czuli się ci, na których nasłałeś swoich zapchlonych sługusów. Jak to powiadają: nie czyń drugiemu co tobie nie miłe. Masz wielkie szczęście, że to mnie do ciebie przysłano. - Przybysz usiadł na jednym z chybotliwych krzeseł stojących tuż przy niewielkim, drewnianym stoliku. - Dostałem wolną rękę jeśli chodziło o twoją nauczkę i na prawdę miałem zamiar pozbyć się choć jednej szui z tego świata. Ale mnie, w przeciwieństwie do ciebie, nie bawi takie okrucieństwo. Ostrzegę cię jedynie, że jeśli jeszcze raz nastaniesz na kogoś życie, czy to osobiście, czy to poprzez swoich wysłanników, znów tu przybędę i na lekkim podduszeniu się nie skończy.
Asmodeusz powoli dochodził do swojej całkowitej sprawności. Przyglądał się nieznajomemu. Chciał wiedzieć, któż to dołączył właśnie do jego długiej, czarnej listy. Nie potrafił jednak odszyfrować tak cennej w tej chwili informacji. Czarny płaszcz, kaptur zasłaniający twarz, ta siła i... umiejętności. Nie... To nie mógł być żaden Upadły. Przecież oni wszyscy byli Aniołami, zepchniętymi do Głębi, ale nadal aniołami. Brzydzili się okrucieństwem, a przynajmniej większość z nich unikała przemocy. Poza tym broń. Jakikolwiek miecz czy sztylet mogli mieć jedynie bliscy Lucyfera i to wyłącznie za jego pozwoleniem. Nie było też mowy o wypożyczeniu ostrego narzędzia komuś innemu. Broń była dla nich niczym piąta kończyna. Więc... Tylko jedne istoty mogły zachowywać się tak, jak ten nieproszony gość. Jeśli Zgniły Chłopiec się nie mylił, to na prawdę musi zastanowić się nad swym zachowaniem, bo nie warto toczyć swych wojen z kimś, kto ma kontakty z...
- Jesteś demonem?
Głowa zakapturzonego zwróciła się w jego kierunku. Można było przysiąc, że kąciki jego ust uniosły się ku górze.
- No cóż... Myślałem, że szybciej odkryjesz tą prawdę. Tak... Jestem demonem. Jestem Cieniem.
- Cieniem? Nigdy... nigdy o tobie nie słyszałem.
Przybysz zaśmiał się gardłowo.
- Nie o mnie, a o nas i to, że do tej pory nie słyszałeś o Cieniach przemawia tylko na twoją korzyść. Spotkania z nami nie są przyjemne, a ci, którzy mieli zaszczyt ugościć nas w swoich progach, zazwyczaj w szybki i nie zawsze bezbolesny sposób musieli rozstawać się ze swoim życiem.
- Jesteście mordercami? - oburzył się Asmodeusz.
- Nie mniejszymi niż ty sam. Różnica między nami polega na tym, że ty kierujesz się osobistymi pobudkami, nasyłając na nieszczęśników swoich podwładnych, my... My nie wysługujemy się innymi, a naszymi ofiarami są ci, którzy naszym zdaniem mogliby zagrozić panującemu tu porządkowi.
- Nie jestem żadnym mordercą - oburzył się Upadły. Wyglądało to jednak jak gest rozgniewanego aniołka, na którego nałożono szlaban na wyjścia ze swojego pokoju - za to ty zapłacisz za to wszystko!
- Tak? A do kogo udasz się ze skargą? Do Lucyfera? - Cień schylił się w kierunku Asmodeusza. - Pamiętaj, że to ty rozpocząłeś tą wojnę. Poza tym nie jestem żadnym podwładnym Lucyfera, aby miał on na mnie jakiś wpływ. My... My nie mamy żadnych panów ani władców. Służymy jedynie porządkowi na tym świecie.
- Tkliwe, nic nieznaczące słowa - parsknął Upadły. - Jeżeli zamieszkujesz tereny Głębi, należysz pod władzę Lucyfera. Takie jest prawo!
- A kto powiedział, że zamieszkujemy Głębie? Nic bardziej mylnego. Naszym domem jest ten świat.
- Banał, banał i jeszcze raz banał! - Asmodeusz powoli wstał na równe nogi. Odzyskał już prawie wszystkie siły. Znów poczuł się silny i pewny siebie. Nikt nie będzie wpadał do jego pokoju i nastawał na jego życie, choćby i nazywał się Archaniołem Michałem. Powoli przesunął dłonią na tył swej szaty, gdzie do lnianego paska przywiązana była niewielka pochwa chowająca w sobie ostry, złoty sztylet. - Znalazła się kolejna niebiańska straż! Ku chwale Boga i inne tego typu durnoty! To was się powinno powybijać jak limbijskie szczury!
- Radziłbym ci, panie, zważać na swój język. Nie pozwolę by takie ścierwo jak ty obrażało mnie i moich braci... - wysyczał przybysz. Nie zmienił jednak swej postawy, co Asmodeusz przyjął z wielką radością. Nie było żadnej oznaki, że chce zaatakować.
Upadły podszedł jeszcze bliżej, sącząc przez swe usta kolejne obraźliwe słowa. Chciał wyprowadzić Demona z równowagi, aby ten nie mógł się bronić przed zadanym mu ciosem.
- Jesteście głupi i ślepi! Mówicie, że nie służycie nikomu, a przed Bogiem swe karki chylicie, niczym pegazy przed swymi jeźdźcami! Nie macie ani honoru, ani odwagi przeciwstawić się mu! Boicie się, że was zniszczy! Boicie się zrezygnować z łatwego, miłego życia na rzecz prawdy! Jesteście tchórzami! Zwykłymi tchórzami!
- Ostrzegam cię po raz ostatni! Zamilcz! - Zakapturzony zerwał się z krzesła. Zacisnął swe pięści oddychając głęboko z wściekłości.
Asmodeusz wykorzystał tą chwilę. Prawą dłonią wyciągnął sztylet z pochwy. W mgnieniu oka wyciągnął ją przed siebie z zamiarem pchnięcia demona prosto w serce. Nim jednak broń przebyła połowę drogi, ręka Upadłego została zatrzymana przez dłoń Cienia. Zakapturzony uderzył wolną pięścią w brzuch atakującego. Cios był na tyle silny, aby Zgniłego Chłopca zemdliło i zamroczyło. Upadł na podłogę. Sztylet został wyrwany z jego dłoni i zniknął gdzieś pod połami płaszcza demona.
- Ty bezczelny Upadlaku! - warknął Cień. - Powinienem cię zabić za pierwszym razem!
- Więc zabij mnie teraz... Inaczej cię odnajdę i to ja poderżnę ci gardło... - Zgniły Chłopiec pomimo poniżającego położenia, nie dawał wyprowadzić się z równowagi.
Przez dłuższą chwilę w pomieszczeniu zapanowała cisza. Powietrze jakby nagle zgęstniało. Asmodeusz w myślach żegnał się już ze swym życiem. Czekał tylko, aż jego uszy usłyszą świst stali. Uniósł twarz w kierunku swego przyszłego mordercy. Ten stał tylko, jakby nagle ktoś zamienił go w kamienny posąg okryty czarnym płaszczem. I wszystko to mogłoby tak pozostać aż do końca wszechświata, gdyby nie wybuch śmiechu Cienia. O dziwo, nie był on ani szyderczy ani złowróżebny. Ot, śmiech który zostaje wywołany usłyszanym dobrym żartem. Zgniły Chłopiec spojrzał na demona z niezrozumieniem. Przecież nie wydarzyło się nic zabawnego, a wręcz przeciwnie. Przybysz powinien teraz stać nad jego ciałem i ćwiartować je na małe kawałeczki.
- Muszę ci przyznać, że pomimo tragicznej sytuacji, ty nadal potrafisz trzymać fason. O ile można trzymać fason leżąc na podłodze niczym rzucona od niechcenia szmata. Ale masz w sobie to coś, co nie pozwala mi cię zabić. Może w przyszłości przysłużysz się temu światu... Może zmienisz bieg życia miliarda istnień... Nie wiem co to będzie, ale dzięki temu pozostaniesz przy życiu. Jednak nalegałbym, abyś zaprzestał swoich niegodnych poczynań względem swych braci. Ktoś, kto następnym razem odwiedzi cię niespodziewanie w twej chatce, może nie być już tak przyjaźnie do ciebie nastawiony.
- Niby ty jesteś nastawiony przyjaźnie? - prychnął Upadły. - Włazisz do mnie jakby nigdy nic, szarpiesz mnie i dusisz, ranisz mnie swym sztyletem, grozisz śmiercią i... i mówisz, że jesteś przyjaźnie nastawiony?! - zaśmiał się nieomal przez łzy.
- Musiałem cię odrobinę zranić. Gdybym puścił cię całego i zdrowego, mój najemca nie byłby rad z tego powodu i nie wynagrodziłby moich poczynań. - Zakapturzony podszedł do Asmodeusza, wyciągając w jego stronę rękę.
Zgniły Chłopiec przez chwilę spoglądał na nią sceptycznie, jednak ostatecznie skorzystał z pomocy. Stanąwszy na równych nogach otrzepał swój ciemnogranatowy strój, rozglądając się dookoła.
- Czy nie taktem byłoby poczęstować cię kubkiem ziemskiego wina? - niepewnie zerknął na gościa.
- Nie powinienem... Jestem, jakby to powiedzieć, na służbie, jednak... - uśmiechnął się szeroko - nic chyba się nie stanie, jeśli przepłuczę sobie gardło słodkim napojem.
- Nie wiem czy takim słodkim. - Asmodeusz podszedł do niewielkiej półki, zdejmując z niej kryształową karafkę i dwa szklane kubki. - Niestety nie mam wystarczających środków aby zaopatrzyć się w trunki z wyższych półek.
- Nie szkodzi. Ja też nie jestem wytrawnym smakoszem. Demony z natury nie przykładają większej uwagi do smaków i zapachów.
Rozmawiali aż do samego świtu. Z czasem zapomnieli już o dość nieprzyjemnym incydencie, który wydarzył się na samym początku ich spotkania. Asmodeusz opowiedział Cieniowi o swoich zamiarach, o tym, że będąc po prawicy Lucyfera nie zamierza nastawać na bezpieczeństwo Królestwa Niebieskiego, choć pragnie wyswobodzić z ciemności mieszkające tam anioły. Ale nic na przymus. Wie poza tym, że Lucyfer, choć dobry to władca i z pewnością mądry, potrzebuje on kogoś, kto wspomoże go swą siłą. Sam jeden nigdy nie dokona tego, co dokonać zamierza. Demon poinformował go, że prawdą jest iż nie ma on żadnego władcy. Jest po prostu wolnym strzelcem i za dobrą sumę uczyni wszystko, co nie koliduje z jego zasadami i moralnością. Nie ma też własnego miejsca na tym, ani innym świecie. Wędruje pomiędzy królestwami, a czasami przebywa też na Ziemi, i to tam poszukuje pracy dla siebie. Trochę zachmurzył się, gdy rozmówca zapytał go o powstanie rasy demonów.
- Sam nie jestem pewien, w jaki sposób zostaliśmy stworzeni. Podobno Bóg dał nam życie nim w jego planach pojawiliście się wy. Byliśmy jednak... - tu zawahał się ze słowami - niezbyt posłuszni. Nie występowaliśmy oczywiście przeciw Bogu. Po prostu... mieliśmy własne drogi i własne zasady, które były dla nas ponad tym, co mówił On. Nie wiele różniły się od Boskich przykazań, ale... nie ma na tym świecie rzeczy pośrednich. Mieliśmy przyjąć albo Jego zakazy i nakazy, albo mieliśmy przestać istnieć. Oczywiście odmówiliśmy Mu, prawiąc jednocześnie, że nie będziemy w jego plany ingerować. Będziemy po prostu żyli własnym życiem. Nie spodobały się te słowa Bogu i... początkowo chciał nas rzeczywiście unicestwić. Ale zajął się tworzeniem nowej rasy...
- Rasy Aniołów - przerwał mu Asmodeusz.
- Tak, rasy Aniołów. Dzięki temu nie zesłał na nas śmierci. Przestał się po prostu mami interesować. Nie otaczał nas swoją opieką, ale też nie zabijał.
- I w końcu postanowiliście się sprzysiąc przeciw niemu?
- Nic z tych rzeczy - odparł dobrodusznie Cień. - Nadal staramy się unikać wszelkich konfrontacji z Nim. W końcu jesteśmy Jego stworzeniami. Nie możemy tedy czyhać na śmierć kogoś, kto dał nam życie. Jest to sprzeczne z naszymi zasadami, z naszymi sumieniami. Istniejemy sobie w tym świecie i staramy się jak najdłużej na nim przebywać, nie wadząc przy tym Jemu.
Asmodeusz nie rozumiał poniekąd słów demona. Skoro Bóg tak bardzo chciał ograniczyć ich wolność, dlaczego nie pokazać Bogu, że mają takie samo do niej prawo jak On sam. Należało stanąć naprzeciw Stworzyciela i stawić czoła jego bezsensownym prawdom, choćby miało to oznaczać walkę. Tak postąpiłby on, ale niestety nie miał obok siebie popleczników. Nie był też na tyle głupi, aby samemu próbować zmienić świat. I właśnie dlatego chciał, aby Lucyfer uznał go za swojego bliskiego brata, z którego słowem należy się liczyć.
Po tej długiej rozmowie nie uważali siebie może jako przyjaciół, ale na pewno jako dobrych znajomych. Rozstając się zaczęli żartować z własnego spotkania. Cień wyraził swą nadzieję, że nie spotkają się już nigdy z tak... niedogodnego powodu. Asmodeusz również miał taką nadzieję, bo drugiego takiego napadu z pewnością nie przeżyje. Jeśli nawet demon go nie zabije własnoręcznie, to z pewnością on sam umrze na skutek zawału serca.
Mieli okazję jeszcze wiele razy stanąć ze sobą twarzą w twarz. Podczas jednego z tych spotkań Asmodeusz dowiedział się, jak brzmi imię tego Cienia, który ponoć tak przyjaźnie jest nastawiony względem niego. Mortus kilka razy uratował go przed niechybną śmiercią, gdy zamiast wykonać rozkaz jednego z wrogów Zgniłego Chłopca, poinformował go o całym tym zajściu. Inne Cienie nie były z tego powodu zachwycone. Uważały, że nie przedstawiciel ich rasy nie powinien przyjaźnić się z przedstawicielem Upadłych. Dlatego też wykorzystywali każdą okazję, aby uprzykrzyć życie Upadłemu. Mortusa ostrzegali, że jeśli kiedykolwiek postawi życie swojego znajomego ponad życie swego brata, gorzko tego pożałuje. Demon mając te słowa na uwadze, nadal spotykał się jednak z Asmodeuszem.
- Nadal mam wrażenie - mówił wtedy - że nie jesteś zwykłym pionkiem w tej całej grze. Jeszcze świat o tobie usłyszy. I tylko to powstrzymuje mnie przed zadaniem ostatecznego ciosu.
- A ja myślałem, że po prostu mnie lubisz - komentował ze śmiechem Asmodeusz.

Z czasem jednak ich kontakty coraz bardziej się oziębiały. Asmodeusz obwiniał za to braci Mortusa, którzy wciąż nalegali aby zerwał kontakt z Upadłym. Mortus uważał, że cała wina leży po stronie Zgniłego Chłopca. Wciąż postępował wbrew zasadom, które powinny być przestrzegane przez wszystkie istoty żyjące. Wiele razy przymykał oko na jego poczynania, lecz każdy taki ruch oddalał ich od siebie. Pomimo wszystko, nadal utrzymywali ze sobą kontakt, rzadszy bo rzadszy, ale gdy była taka konieczność, stawiali się wspólnie w wcześniej wyznaczonym miejscu.

Początek końca, cz. 46

Zerwał się z posłania cały zlany potem. Serce dudniło mu niczym oszalałe, a z oczu płynęły łzy. Drżał. Z paniką w oczach zaczął rozglądać się dookoła. Otaczały go wysokie drzewa, przez korony których przedzierały się promienie słońca górującego na nieboskłonie. Nie mógł uspokoić swego oddechu. Dłonią dotknął swej piersi. Nie krwawiła… Nie sprawiała też żadnego bólu.
Więc to był sen… Koszmarny sen…
- Du… Duriom? – spytał nie pewnie, choć jego oczy nie zauważyły przyjaciela. Dostrzegł jedynie, że nie ma też nigdzie posłania ani torby znachora.
A więc go zostawił. Początkowo te słowa nie wzbudziły w nim żadnych reakcji.  Były niczym potwierdzenie powszechnie znanej prawdy. Nie czół ani bólu, ani smutku, ani zła… Jednak chwila tej stagnacji trwała krótko. Po drugim rozejrzeniu się dookoła poczuł, że ogarnia go rozpacz. Nie bał się samotności… może nie do końca się nie bał, ale nie to w tym momencie było dla niego najgorsze.
Jego przyjaciel swym zachowaniem osądził go i ukarał. Jeśli więc jego najbliższy druh odwrócił się od niego, to on sam nie ma już co liczyć na jakikolwiek szacunek ze strony ludzi. Tylko dlaczego kłamał poprzedniego dnia? Dlaczego próbował przekonać chłopca do tego, że trzy zgony nie są jego winą? Dlaczego mydlił mu oczy wielkimi słowami, o przewadze przyczyn nad skutkami? Mógł od razu rzec, że go potępia. Miał przecież takie prawo. Powinien już od początku postawić sprawę jasno i choć przygotować go na to nagłe rozstanie. A co, jeśli sytuacja z Mistrzem powtórzy się? A co, jeśli za kilka kilometrów Sadiel spotka i Duiroma leżącego pod drzewem z wbitym w serce sztyletem? Co wtedy? Czy sumienie chłopca i tą tragedie uzna za jego winę?
Nie! Dość tego! Sadiel wstał na równe nogi, otrzepał się z kurzu i z zamachem wziął się za składanie swego mizernego dobytku, jaki ofiarował mu Tiriam. Jeśli Duriom postanowił go pozostawić, to i lepiej. Nie będzie już musiał słuchać ciągłych uwag pod swym adresem, że to jedzenia nie oszczędza, że chodzi po największych chaszczach rozrywając swoje jedyne ubranie, że wcześnie kładzie się spać i późno wstaje… Koniec tego wszystkiego. Od teraz sam sobie statkiem i sterem. Nikt nie będzie mu marudził nad uchem. Sam da sobie świetnie radę. Złożył pled i wpakował go niechlujnie do torby. Następnie postąpił tak samo ze swym płaszczem. Wszyscy się od niego odwrócili? I świetnie! Jeszcze pokaże temu całemu światu, że z Sadielem nie można zadzierać, a tym bardziej go lekceważyć! Jeszcze pokaże! Wepchnął do torby metalowy kubek i swoją drewnianą miseczkę. Pożałują tego! Wszyscy tego pożałują! Zapiął klamrę i zarzucił plecak na ramię. Spojrzał dookoła, by przekonać się, czy aby wszystko ze sobą zabrał.  Gdyby coś zostawił, Duriom… Co on z tym Duriomem?! Durioma nie ma! Zostawił go! Opuścił! Powinien już przyjąć tą wiadomość do siebie i pogodzić się z nią! Duriom jest taki sam jak ci wszyscy inni ludzie, których spotkał na swej drodze. Na pewno i Tiriam nie pomógł im bezinteresownie. Ludziom nie można ufać! Szczwane bestie, które żerują na bezsilności innych istot! Miał dość ludzi! Nie cierpiał ich! Nienawidził Durioma! Nienawidził…
Spojrzał na swoje pięści. Cały czas były zaciśnięte, tak samo jak zęby. Gdy rozluźnił mięśnie, padł na kolana, zakrywając twarz dłońmi.
Dlaczego on to zrobił? Dlaczego go zostawił? Czy nie wiedział, jak bardzo chłopiec go potrzebuje? Bez Durioma już dawno by zginął. Bez Durioma… Bez niego już dawno by się poddał. Tak pragnął zobaczyć choć jeszcze raz swego przyjaciela… Tak pragnął zamienić z nim kilka słów i usłyszeć z jego ust, że to był tylko głupi żart… że nigdy go nie zostawi. Oddałby za to wszystko, nawet własne życie, bo po co istnieć na świecie, gdzie nie istnieją przyjaciele, gdzie wszędzie czyha wróg, a życiowy cel okazuje się być wyłącznie dziecięcym marzeniem, które przecież i tak nigdy się nie spełni.
Z ledwością uniósł się z powrotem na nogi. Odechciało mu się dalszej podróży, lecz widmo całodniowego siedzenia w jednym miejscu i wpatrywania się w korę drzew sprawiło, że postanowił jednak ruszyć dalej.
Najgorszy był pierwszy kilometr. Nie był pewien, czy kroczy w odpowiednim kierunku. Nie chciał trafić ponownie w miejsce, w którym pozbawił życia trzech magów. Na samą tą myśl przypomniał mu się koszmar, z którego tak niedawno się przebudził. Nie wierzył, że demony czy duchy zmarłych mogą wędrować po ziemi, jednak nie chciał tego sprawdzać. Nie chciał przeżywać ponownie tej okropności z tą wiedzą, że nie ma przy nim nikogo, kto choć podtrzymałby go na duchu. Nie chciał też natrafić przypadkiem na jakichś ludzi. To co zdarzyło się przed jego snem i to, czego doświadczył w ciągu ostatnich miesięcy, sprawiło, że przestał wierzyć w ludzką rasę. Przez chwilę zaczął zastanawiać się, czy to wszystko… ta jego misja, ma jakikolwiek sens. Jeśli jakimś cudem natrafi na grupę syrianinów i razem wyruszą uwolnić swych braci… czy jeśli im się uda, to wszystko się zmieni? Czy nagle obie rasy zjednoczą się? Czy będą potrafiły ze sobą współżyć? A może ta cała makabryczna zabawa rozpocznie się od nowa. Może znów Sprzymierzeńcy wyruszą, by wyłapać tych, którzy wyrwali się z ich lochów, a Wybawiciele ponownie kroczyć będą ze swymi łukami, na których naciągnięte będą zatrute strzały przeznaczone dla błękitnookich. Jeden raz można przeżyć tragedię dostania się do niewoli, drugi raz… Wątpił czy jego rasa będzie miała wystarczająco sił by ponownie stawić czoła wrogom. Być może więc ta cała podróż nie ma najmniejszego sensu. Może najlepiej schować się gdzieś w gęstym lesie i doczekać w odosobnieniu do końca swych dni.
Zatrzymał się i przez chwilę wodził nieobecnym wzrokiem po leśnym otoczeniu. Poczuł niezmierzoną ochotę rzucić swój plecak na ziemię, usiąść koło niego i czekać tak, aż przyszłość sama zadecyduje jak mają potoczyć się jego losy. Jeśli ma tam umrzeć z głodu, niech i tak będzie. 
Ale z drugiej strony… Czemu to on ma cierpieć z powodu głupoty i brudnych sumień ludzi? Czemu on ma się poddawać, jeśli to rasa człowiecza wciąż niszczy sens życia? Czemu to on ma płakać nad tymi, którzy potrzebują nadziei i wolności, a nie jego łez? Czemu to syrianinie mają być rasą gorszą, podległą a w konsekwencji i wymarłą? Mistrz uczył go też, że nie należy chylić czoła, jeśli w sercu ma się dobroć. Zrobił wiele zła… Tego nie mógł się wyprzeć, ale pomimo tego, nadal chciał wyłącznie uratować swych braci. W rzeczywistości nie chciał krzywdzić ludzi, choć może kilkakrotnie to uczynił. Nigdy nie miał złych zamiarów… Chciał tylko poczuć się wolny! Wolny!
Natychmiast ruszył do przodu. Jeśli jest na tym świecie jakaś sprawiedliwość, to należy dać jej szansę na ukazanie się.

Jeszcze nim słońce zaczęło chować się za horyzontem, usłyszał szum przypominający toczące się głazy po oddalonym zboczu góry. Nie widział nigdzie żadnego szczytu. Znajdował się obecnie na łące, która oddzielała, jak założył, dwie leśne połacie. Tuż przed nim, kilkaset metrów w głąb gęstwiny, wznosił się długi pagórek, który kończył się nieomal tam, gdzie niebo łączyło się z ziemią. Może więc to nie góra, a rzeka i nie kamienie lecz woda wydobywają taki odgłos. Potrząsnął pustym bukłakiem trzymanym w dłoni. Jeśli zamierzał maszerować dalej, powinien zaopatrzyć się w jakikolwiek napój, żeby nie paść gdzieś zemdlony z pragnienia. Ruszył więc przed siebie pewnym krokiem. Być może uda mu się wieczorem rozpalić jakieś niewielkie ognisko i w blaszanej miseczce ugotować sobie jakąś zupę. Wiele razy widział, jak czynił to Duriom. Był pewien, że da sobie radę z takim wyzwaniem, tym bardziej jeśli da o sobie znać pusty żołądek.
Gdy dotarł do lasu, odgłos stał się jeszcze bardziej rozproszony. Nie mógł przez to odgadnąć, czy to rzeczywiście jakaś rzeczka wydaje taki szum, czy też jest to coś zupełnie innego. Nie zamierzał jednak zmieniać kierunku swego marszu. I tak nie miał nic do stracenia. Wdrapywanie się na pagórek nie było przyjemnym zajęciem. Pomimo iż jego zielony płaszcz znajdował się w worku, wysiłek jaki towarzyszył tej marszrucie sprawił, że chłopiec cały oblał się potem. Kilka razy o mało nie wyłożył się jak długi, gdy nogą zahaczył o korzeń wystający z ziemi. Palcami wczepiał się w ziemię, by rękami odciążyć choć odrobinę nogi. Z daleka pagórek wyglądał na dość łagodny, jednak najwyraźniej drzewa i perspektywa z której na niego spoglądał okłamały jego oczy.  Westchnął z ulgą, gdy wdrapał się na sam szczyt i zaraz po tym westchnął z bezsilności. Tuż przed nim wznosił się kolejny pagórek, przypominający bliźniaczego brata tego, na którym właśnie się znajdował. Schodzenie w dół okazało się gorsze, niż wspinanie się do góry. Przyciąganie ziemskie mimowolnie nadawało mu rozpędu, nawet, jeśli Sadiel starał się utrzymać wolne tępo. Stopy to ześlizgiwały się po trawie, to znów przebierały niczym oszalałe. Kilka razy pokonał kilka metrów jednym susem. Wiele razy potykał się o wystające z ziemi korzenie czy kamienie. W dodatku worek trzęsący się na jego plecach wcale nie pomagał mu w utrzymaniu równowagi. Raz był nawet pewien, że wywróci się i potoczy ku podnóży pagórków, lecz po drodze wpadnie na jakiś większy kamień lub też złamany pień drzewa i skończy tak jak skończył Natiah w opowieści Durioma. Nie wiedział, czy dzięki swym umiejętnościom i zwinnemu ciału, czy po prostu dzięki łutowi szczęścia dostał się na sam dół. Gdy nadstawił uszu, szum, który towarzyszył mu nieprzerwanie przez ten cały czas, przestał przypominać zarówno spadające ze szczytu kamienie, jak i wodę płynącą w korycie rzeki. Jego rozum nie był w stanie jednak podpowiedzieć mu innego rozwiązania tej zagadki.
Pokonanie drugiego wzniesienia było dla trzynastolatka niczym niekończąca się wspinaczka. Każdy krok który pokonał, zdawał się trwać całą wieczność. Zaczęły boleć go wszystkie mięśnie, a najgorsza była ta trudność w oddychaniu. Płuca pracowały na pełnych obrotach, by wspomóc tlenem wykończone mięśnie.  Nieomal ze łzami radości padł na ziemię, gdy dotarł do szczytu. I tylko widok trzeciego wzniesienia sprawił, że jego usta wyrzekły słowa:
- To chyba jakiś żart.
Postanowił jednak choć odrobinę odpocząć. Poza tym, to, co dolatywało do jego uszu… Ten odgłos kojarzył mu się z… Słyszał go już, lecz w znacznie mniejszym natężeniu… Przypominał on…
- Rycerze? – wyszeptał między kolejnymi głębokimi oddechami.
Pamiętał, że gdy nocował razem z Mistrzem w mieście, z którego ukradł potem Strzałe, był świadkiem przemarszu niewielkiej jednostki wojska przez główną ulicę miasta. Odgłos był podobny, tylko znacznie delikatniejszy. Tak… To na pewno muszą być wojacy. Nie zbiegł jednak natychmiast, by pokonać kolejne wzniesienie. Gdy zrozumiał, że nie ma co liczyć na napełnienie bukłaka, odstąpiły od niego resztki sił. Nie zamierzał co prawda spędzić tam kolejnej nocy, ale kilka minut odpoczynku z pewnością dobrze mu zrobi.
Zaczął zastanawiać się, co też wojska robią w samym środku lasu. Czyżby jakaś wojna? Tiriam o niczym takim nie wspominał, a zważywszy na jego pozycje w nieodległym mieście, z pewnością powinien wiedzieć o takich sprawach. Chyba, że wiedział, lecz niczego takiego nie chciał im wyjawić. Ale dlaczego miałby to przed nimi ukrywać? A dlaczego niby miał tego nie robić? Czy kartograf miał im opowiadać o każdym szczególe dotyczącym królestwa w którym się znajdowali? Zresztą… Może to tylko jakiś konwój ochraniający ważną osobistość. Wiele razy słyszał w swym życiu o długich, wielobarwnych eskortach wielmożnych tego świata, w których to główną rolę odgrywali rycerze. I co go to w ogóle interesuje? Pewnie i tak już niedługo cały ten przemarsz się zakończy i ostatecznie pozostanie jedynie zamazaną chwilą w jego pamięci.
Wstał na nogi. Ze smutkiem i z zażenowaniem stwierdził, że nie tylko one, ale i całe jego ciało trzęsie się z wysiłku. Już obawiał się następnego dnia. Ból mięśni będzie za pewne nie do wytrzymania, w dodatku być może zmusi go do przeczekania tu kolejnej doby. Chcąc nie chcąc, musiał jednak ruszyć dalej. Znów podróż ku podnóżu wzniesienia i znów strach w oczach przez straceniem równowagi i stoczeniem się z góry, które mogłoby się źle dla niego skończyć. Na trzecie wzniesienie dotarł ze łzami w oczach mieszającymi się z oblewającym go potem.  Nieomal wczołgał się na nie, nie zwracając uwagi na to, że przy okazji poplamił sobie i podarł w kilku miejscach swoje odzienie. Nie mniej był z siebie cholernie dumny, choć gdyby pojawiło się przed nim kolejne wzgórze, padłby tam chyba martwy z wściekłości. Szybko jednak zapomniał o całym zmęczeniu. Przed nim, a raczej pod nim w odległości kilkuset metrów, pomiędzy ostatnimi, rzadkimi drzewami i krzakami, wiła się piaszczysta, szeroka droga. To po niej maszerowali zbrojni. Jedni szli na własnych nogach, inni jechali na koniach. Jedni odziani byli w jasne zbroje z dopiętymi, powiewającymi na delikatnym wietrze płaszczami, inni znów wystrojeni byli w bawełniane, zwiewne szaty. Niektórzy szli równym krokiem, pozostali hasali po drodze niczym rozbrykane małolaty.
Sadiel chciał wydobyć z siebie ostatki sił, by zejść choć odrobinę w dół, by tym samym zdobyć miejsce bardziej zdatne do obserwacji maszerujących. Uniósł się wpierw na kolana, następnie oparł dłonie o ziemię i miał się już wyprostować, gdy coś szarpnęło go do tyłu powalając na worek znajdujący się na jego plecach. Nieomal zakrzyknął z przerażenia, jednak powstrzymała go od tego obca dłoń zakrywająca jego usta.
- Cicho, bo jeszcze cię zobaczą… - wysyczał mężczyzna.
Sadiel rękoma zepchnął dłoń ze swej twarzy.
- Duriom? – spytał z mieszanką niedowierzania i radości w głosie.
- A kogo się spodziewałeś? – warknął znachor. – Co ty w ogóle tu robisz?
- Co ja tu robię? – Radość chłopca zmieniła się w oburzenie. Natychmiast uniósł się na klęczki zdejmując ze swoich pleców worek i próbując rozmasować obolały grzbiet. – Co ty tu robisz? Spakowałeś się, zabrałeś ze sobą wszystkie rzeczy… Nic mi nie powiedziałeś o tym, że gdzieś się wybierasz. Myślałem, że mnie zostawiłeś po tym co się wczoraj stało.
- Chciałem rozeznać się w terenie i wybrać odpowiedni kierunek marszu. Wczorajszej nocy nie zwracałem większej uwagi gdzie idę. Nie chciałem marnować twoich sił na bezsensowne tułanie się po lesie. Niczego bym nie osiągnął bez map od Tiriama, a nie zamierzałem nosić ich w dłoniach.
- Ale mogłeś mnie poinformować.
- Myślałem, że zdążę wrócić nim się obudzisz.
- Że niby miałem cały dzień przespać? – zmarszczył gniewnie brwi chłopiec.
Duriom miał już odpowiedzieć za pewne jakąś ciętą ripostą, a przy najmniej świadczył o tym szyderczy uśmiech, który pojawił się na jego ustach. Nagle jednak zniknął, zastąpiony współczującym grymasem twarzy.
- Myślałeś, że cię zostawiłem?
- A co miałem sobie myśleć? – Sadiel niebezpiecznie uniósł głos. Znachor zacisnął pięści i wymownie spojrzał na towarzysza. To wystarczyło, by kolejne słowa syrianina zabrzmiały znacznie ciszej. – Zabiłem trzech ludzi swoją mocą. Myślałem, że to upewniło cię w przekonaniu, że jestem zły i niebezpieczny.
- Jedyne co jest w tobie niebezpieczne, to twoja głupota – westchnął mężczyzna.
- Jeśli uważasz, że twoje słowa są zabawne, to się grubo mylisz. Zresztą… Co to za wojacy? – Chłopiec skinął głową w kierunku maszerującego wojska.
- Nie wiem. Od dobrej godziny ciągnie się ten cały korowód. – Duriom przypadł do ziemi i podczołgał się nieomal do samej krawędzi pagórka.
Sadiel natychmiast poszedł w jego ślady, pozostawiając za sobą swój worek.
Starał się wyostrzyć na tyle swój wzrok, bo rozpoznać jakieś szczegóły maszerujących.
Zauważył że cały konwój składa się jakby z trzech grup, które powtarzały się regularnie. Pierwszą z nich byli jeźdźcy na koniach różnej maści. Na błyszczących zbrojach namalowane mieli jasne godła, których chłopiec nie mógł rozpoznać z racji zbyt dużej odległości dzielącej go od zbrojnych. Za ich plecami łopotały jasno-granatowe peleryny, które co i rusz muskały zady koni. Wojacy dumnie wypinali swe piersi, to unosząc to opadając rytmicznie w swych siodłach. Jechali równo po trzech jeźdźców w trzech rzędach. Ten znajdujący się w środku gromadki, trzymał powiewającą chorągiew, która jednak zasłonięta była przez korony drzew. Same konie przystrojone były ciemnogranatowymi płachtami zakrywającymi ich wierzchy oraz łby. Jedynie niewielkie otwory pozostawione były tam, gdzie zwierzęta miały oczy. Dumnie stąpały kopytami po piaszczystym gruncie, jakby udzielała im się majestatyczność dosiadających ich ludzi.
Drugą grupą była piechota. Ci wojacy odziani byli w jasno-granatowe bawełniane koszule oraz spodnie. Jedynie napierśniki błyszczały w promieniach słońca. Na głowach ich znajdowały się hełmy, pozbawione jednak przedniej części tak, że twarz każdego z piechura była całkowicie odsłonięta. Ich obuwie rozpoczynało się metalowymi ochraniaczami na stopy, zmieniało się w skórzane okrycia łydek i kończyło również metalowymi osłonami na kolana. Do pasów mężczyzn poprzypinane były błyszczące pochwy na miecze, a przy plecach, zamiast płaszczy, znajdowały się podłużne tarcze. I ci maszerowali równym tempem, tym razem jednak po czterech piechurów w pięciu rzędach.
Ostatnią grupą byli łucznicy. Ci szaty mieli w kolorze ciemnego błękitu. Nie mieli żadnych napierśników, jedynie skórzane kamizelki nałożone na długie nieomal do kolan tuniki. Bawełniane spodnie chowały się w wysokich, skórzanych butach. Na głowach ich spoczywały czapki podobne do tych, jakie nosili myśliwi. Z otoków wystawały pióra zabarwione na kolor tła herbu wojska. I oni mieli podopinane peleryny, jednak znacznie krótsze niż te, które posiadali jeźdźcy. Na pelerynach znajdowały się kołczany wypełnione po brzegi strzałami, gotowymi w każdej chwili przebić czyjeś bijące jeszcze serce. Te grupy nie przedstawiały żadnego szyku. Każdy kolejny zespół przedstawicieli tego fachu maszerował własnym rytmem, a raczej maszerował bez jakiegokolwiek rytmu. Łucznicy to przepychali się, to ganiali, to znów wpadali nieomal pod kopyta kroczących za nimi koni lub nieomal przewracali idących przed nim piechurów. Śmiali się, machali swymi łukami i zachowywali się jak młodzieńcy, którzy dopiero wydostali się spod opiekuńczych ramion matek. Sadiel od razu ich polubił. Gdy przed jego oczami maszerowała właśnie ta profesja, uśmiechał się mimowolnie pod nosem.
- Wiesz co oni tu robią? – spytał się Durioma.
- Maszerują – parsknął znachor.
- Aha… Czyli nie wiesz.
- Nie i jakoś nie bardzo mnie to interesuje. Chciałbym, aby jak najszybciej przeszli. Mam nadzieję, że wszystko ze sobą wziąłeś, bo nie zamierzam po nic wracać przez te pagórki.
- To znaczy, że idziemy w dobrym kierunku?
- Tak – odpowiedział mężczyzna wycofując się do tyłu.
Sadiel również się cofnął. Usiedli na kamieniach wystających ze zbocza wzniesienia. Promienie zachodzącego słońca, które przedostały się przez krzaki padały na nich z boku.
- I co teraz zamierzamy zrobić? – Chłopiec spojrzał pytająco na swego towarzysza, gdy ten usilnie wpatrywał się w jakiś punkt znajdujący się przed nim, a niedostępny dla wzroku trzynastolatka.
- Czekamy aż przejdą… A potem poczekamy jeszcze trochę… Następnie się prześpimy i jutro, skoro świt wyruszymy w tą samą stronę co te wojska.
- Chcesz ich śledzić?
Duriom otarł twarz dłonią.
- Tak, chcę ich śledzić. A potem ich zaatakuję i obrabuję. Ogarnij się Sadiel… – Westchnął głęboko. – Po prostu ta droga, którą przemierzają teraz wojska, prowadzi bezpośrednio do Arasusu. Nie chcę marnować czasu na maszerowanie lasami, skoro możemy kroczyć po równym terenie.  
- Arasus? – Oczy syrianina zaokrągliły się nagle. – Chcesz powiedzieć, że jesteśmy już blisko końca naszej podróży?
- Jej pierwszego etapu. Pamiętaj, że samo odnalezienie Błękitnej Księgi nie rozwiąże twoich problemów. Być może nawet cię nie zbliży do ich rozwiązania. – Duriom widząc, jak niknie błysk w oczach chłopca dodał szybko. – Nie chcę cię zasmucać, ale… Nie chcę ci dawać płonnych nadziei. To, że Sarivian wspominał o niej w waszej rozmowie jeszcze o niczym nie świadczy.
- Broul też powiedział, że to w niej znajdę wszelkie wyjaśnienia.
- Z tego, co mogłem wywnioskować po twojej opowieści, to Broul był w momencie waszej rozmowy na granicy śmierci. Mógł nie być do końca świadom tego, o czym mówił. Zresztą… – zacisnął palcami grzbiet nosa, zamykając przy tym oczy. – Z tego co mi wiadomo, nikt nigdy nie widział tej księgi. Jeśli nawet ona istnieje, to być może zapisane w niej informacje z biegiem lat przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Być może sami Syrianie zrobili z niej trzon legendy, w której nie ma krzty prawdy.
Sadiel siedział cicho, wysłuchując tego, co znachor ma mu do powiedzenia. Miał na ten temat inne zdanie. Nie wiedział, czy to fakty przemawiały za tym, czy też on sam nie chciał przyjąć do swej wiadomości informacji, że jego gonitwa za Błękitną Księgą już od początku nie miała żadnego sensu. Doszedł do wniosku, że jeśli nawet to słowa Durioma są prawdziwe, to przecież nie może on w tym momencie zaprzestać dalszych poszukiwań.
- Nie poddam się. Jeśli choć jedna osoba stwierdziła, że to w tym dziele znajdę odpowiedź na swoje pytania, to zamierzam to sprawdzić.
- Ale ja w żadnym wypadku nie nakłaniam ciebie do wycofania się. Sam uważam, że powinniśmy sprawdzić wszelkie możliwości, które się nam jawią. Chcę tylko, byś nie robił sobie złudnych nadziei. Lepiej pozytywnie się zaskoczyć, niż zawieść.
Sadiel poczuł się o wiele spokojniej. Ta pewność, że Duriom znów jest przy nim, zrzuciła kamień z jego serca.
Mówili też o tym, co by się stało, gdyby chłopiec wybrał inny kierunek marszu i nie zetknął się z przyjacielem na tym pagórku. Syrianin nadal miał pretensję do mężczyzny, że ten nie przebudził go choć na chwilę, by poinformować młodzieńca o zamiarze spenetrowania pobliskiej okolicy. Nie wspomniał jednak, że głównym powodem, dla którego taka pobudka byłaby mile widziana, był koszmar chłopca. Zaczęli też rozmawiać o tym, w jaki sposób mają dostać się na pokład statku, który przetransportuje ich do Malencji. Może i starczyłoby pieniędzy na zapłatę kapitanowi, ale ci zazwyczaj lubią wiedzieć kogo biorą na statek. Znachor nie miał nic do ukrycia, za to pochodzenie Sadiela mogłoby im obojgu przynieść pokaźne kłopoty, gdyby straż portowa dowiedziała się o ich pobycie w Arasusie.
Mogli też nocą zakraść się na którąś z łajb, lecz prędzej czy później ktoś by ich odkrył i… W najlepszym wypadku marynarze wysadziliby ich w najbliższym porcie, obok którego by przepływali, w najgorszym, wrzucili do oceanu bez żadnej tratwy, za to z gorącymi życzeniami, by się oboje potopili. Duriom obawiał się, że nie starczy im talarów, by przekonać jednak kapitana do wzięcia ich na pokład.
- A gdyby tak nająć się do pracy na jednym ze statków? – podsunął pomysł Sadiel.
- Po pierwsze, jesteś za młody. Po drugie, jesteś syrianinem.
- O ile dobrze wiem, za pozwoleniem opiekuna dziecko może podejmować się pracy. Załóżmy, że ty jesteś moim opiekunem i zgadzasz się, bym pomagał na statku za wikt i dach nad głową.
- Nadal jednak problem stanowi twoje pochodzenie – nie dawał za wygraną znachor.  Chłopiec czasami zastanawiał się, czy mężczyzna nie robi tego specjalnie. Każdy pomysł podsuwany przez trzynastolatka jest natychmiast przez niego odrzucany.
- No to może zasłonisz mi oczy jakąś chustą i powiesz, że jestem niewidomy.
- Tak… - prychnął mężczyzna. – Z pewnością przyjmą do pracy na statku niewidomego młodzieńca.  Zresztą… Zostawmy ten problem na później. Na razie zajmijmy się planowaniem dalszej podróży do portu. – Westchnął głęboko, odchylając się do tyłu z zamiarem położenia się na trawie. W połowie jednak drogi, poczuł ukłucie w okolicy karku. – Co jest? – wyprostował się, zaczynając masować dłonią swój grzbiet.
Sadiel nie zdążył spojrzeć, co dzieje się za nimi, gdy do jego uszy dobiegł cichy, nieomal szeleszczący głos:
- Nie ruszajcie się, bo pożegnacie się ze swym życiem.
- I ręce do góry – dodał drugi, znacznie bardziej piskliwszy głos.
Już po chwili przed wędrowcami stała dwójka mężczyzn odzianych w długie płaszcze o kolorze brudnej zieleni. Na ich głowach ponaciągane były kaptury, do których doszyto niewielkie daszki. W dłoniach obcych spoczywał niewielkie sztylety gotowe w każdej chwili wybrać się w podróż, której celem były piersi Sadiela i Durioma. Na ich plecach wisiały długie łuki posiadające oznaki długotrwałego używania.
- W czym możemy wam pomóc, panowie? – spokojnie spytał znachor, stosując się do obydwóch rozkazów.
Sadiel nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. Widok ostrzy skierowanych w jego osobę sprawił, że struny głosowe nie chciały nawet drgnąć, za to uniesione do góry ręce trzęsły się niemiłosiernie.
- To my tu jesteśmy od zadawania pytań – ponuro stwierdził wyższy z mężczyzn. – Kim jesteście? – spytał po chwili.
- Wędrowcami. Znużonymi podróżą wędrowcami, którzy poszukują w szerokim świecie sensu swego istnienia, oraz sensu istnienia otaczającej nas rzeczywistości.
- Zitram… Sprawdź ich torby. A co do was… - Wyższy z nieznajomych schował jeden sztylet do niewielkiej kieszonki przy pasie, po czym wolną dłoń schował za plecy, by wyciągnąć stamtąd grubą linę. – Ręce do tyłu i tylko jeden nierozważny ruch, a dni waszego życia zostaną policzone… i to na jednym palcu.
Wędrowcy posłusznie przesunęli ręce do tyłu, które nieomalże natychmiast zostały związane.
Torba Durioma została wywrócona do góry dnem. Obok leżały mapy, kilka naczyń, ubrań oraz fiolek i worków z ziołami i lekami, a także kilka czystych zwojów papieru wraz z piórem i inkaustem wypełnionym tuszem.
- Mogę się jednak dowiedzieć, kim wy jesteście, czcigodni panowie? – ponowił próbę znachor.
Dowódca dwójki nieznajomych, a przynajmniej taki stwarzał pozór, wyprostował się, odrzucając w tył połę swego płaszcza i opierając dłoń o biodro.
- Jesteśmy królewskimi zwiadowcami, którzy strzegą bezpieczeństwa wojsk królewskich w czasie podróży do wyznaczonego nam celu. Inaczej rzecz ujmując… jesteśmy tymi, którzy wyszukują takich jak wy, by oddać was pod sąd naszego dowódcy.
- Takich, jak my? Nie rozumiem.
- Wrogów naszego królestwa… Szpiegów, którzy pragną uniemożliwić nam udaremnienie spisku, mającego na celu ograniczenie wolności naszej i naszego królestwa!
- Jesteśmy wędrowcami, a nie żadnymi szpiegami.
- Tak? W takim razie skąd macie te mapy i po co wam one? – zwiadowca podniósł z ziemi jeden zwój i zbliżył do twarzy znachora.
- Jesteśmy WĘDROWCAMI – powtórzył Duriom z naciskiem na ostatnie słowo. – Mapy są nieodzowną częścią naszych wędrówek.
- Chciałeś powiedzieć: mapy z zaznaczoną drogą, którą przemierzają nasze wojska.
- Zbieg okoliczności. Podążamy do Arasusu. Mój przyjaciel zaznaczył na mapach drogę, którą najszybciej dojdziemy do naszego celu. Najwidoczniej i wy podążacie do tego portu.
- Podążamy, a jakże! – krzyknął zwiadowca. – A wy podążacie za nami! Po co więc siedzicie tu i obserwujecie przemarsz naszych zbrojnych?
Duriom westchnął głęboko. Przewrócił oczami i delikatnie przekrzywiając głowę zaczął tłumaczyć niczym mało rozumnemu, lecz miłemu żakowi:
- Siedzimy tu, to prawda, ale nie śledzimy żadnych wojsk. Chcieliśmy przeczekać, aż wszyscy znikniecie nam z oczu, byśmy mogli dalej maszerować tą drogą. Uważam, że gdybyśmy nagle wtargnęli pomiędzy was, przyjęlibyście nas znacznie gorzej niż w tej chwili. Tym bardziej, że mój towarzysz – tu skinął głową w kierunku Sadiela.
Młodszy zwiadowca pozostawił na chwilę przeszukiwanie torby chłopca i uniósł spojrzenie na jego twarz. W jednej chwili odskoczył od plecaka chłopca.
- T-t-t-to… T-t-t-to… Syrianin! – wrzasnął, nieomal chowając się za swym towarzyszem.
- Zitram… Gdzieś ty się na zwiadowcę szkolił? – westchnął jego zwierzchnik. – Tak oczywisty fakt powinieneś zauważyć już w pierwszych chwilach naszej rozmowy z nimi.
- Przepraszam, Ariwasie… Byłem zbyt przejęty zaistniałą sytuacją – młodszy zwiadowca spóścił głowę.
- Mówiłem dowódcy, by nie wysyłał cię na tą misję. Przydałyby ci się jeszcze dwa lata treningu.
- Jestem już gotowy na takie akcje. Po prostu… Kazałeś mi zająć się torbami więc…
- Nie zwalaj na mnie swej głupoty! – uniósł głos Ariwas, zsuwając z głowy kaptur.
Oczom wszystkich ukazały się ciemne, krótko przystrzyżone włosy z pierwszymi pasemkami siwizny. W blasku słońca, które padły na jego twarz, pokazała się również drobna siateczka zmarszczek. Cały ten widok dodał postaci kilkunastu lat. Sadiel myślał, że stoi przed nim trzydziestokilkulatek, tym czasem wiek zwiadowcy kolidował w okolicach czterdziestki. W dodatku te ciemne, głębokie oczy, które zdawały się prześwietlać wszystko i wszystkich na wylot.
- Nie chcę wam przeszkadzać, szanowni zwiadowcy – przypomniał o sobie Duriom – ale ręce zaczynają nam już drętwieć. W dodatku milej by nam było, gdybyśmy dowiedzieli się, co zamierzacie z nami zrobić.
- Zajmij się torbą chłopca – mruknął pod nosem czterdziestolatek, nie spuszczając wzroku ze znachora. – Sprawdzimy, czy nie macie ze sobą przedmiotów, które mogłyby zagrozić naszym wojskom, a przede wszystkim naszemu dowódcy, po czym zaprowadzimy was do niego, by to on podjął decyzję, co dalej z wami począć.
Młodszy ze zwiadowców niechętnie przeglądał kolejne kieszonki torby Sadiela.
- Przedmioty, które mogą zagrozić naszemu władcy? Ariwasie… Przecież to jest syrianin! On sam w sobie może być niebezpieczny.
- Głupie stereotypy. Jako królewski zwiadowca nie powinieneś ich podzielać, a tym bardziej ich rozgłaszać.
- Ja tam nie wiem, ale od urodzenia mi powtarzano, że tym czarcim pomiotom nie wolno ufać. Zwykły stereotyp nie przetrwałby tak długo w ludzkiej świadomości.
- To ma w sobie stereotyp, że pomimo swej bezsensowności, potrafi przetrwać wiele pokoleń.
- Ale ja naprawdę nie jestem groźny – odezwał się po raz pierwszy Sadiel. – Wtedy, w tym lesie, to zwykły przy…
- Sadiel! –krzyknął Duriom. – Panowie… Naprawdę nie mamy złych zamiarów. Chcemy jedynie dotrzeć do portu.
- Śledząc nas po drodze? – Ariwas ściągnął gniewnie brwi.
- Jakie śledzenie? Poza tym… Nigdzie nie jest zapisane, że droga ta, co do portu wiedzie, jest przeznaczona wyłącznie dla przemarszu wojska. Mamy takie samo prawo do korzystania z niej, jak wy wszyscy.
Zwiadowca nie odpowiedział. Spojrzał jedynie wymownie na swego towarzysza, który niechętnie nadal mieszał w worku chłopca.
- Znalazłeś coś?
- Nie… Jakieś garnki, płaszcz, woreczki… - tu przerwał, przysuwając jeden z woreczków do nosa – z ziołami. Nic, co moim zdaniem mogłoby zostać wykorzystane przeciw naszemu dowódcy.

- Dobrze więc. Spakuj wszystko z powrotem, a wy – tu Ariwas zwrócił się do podróżników – Ruszajcie się. Czeka was spotkanie z dowódcą.