–
Sadielu… - westchnął cicho znachor, kręcąc głową z bezsilności.
–
Mamusiu… - Z drugiej izdebki wyjrzała mała Sonya, przecierając zaspane oczka. –
Co to było?
–
Wracaj na posłanie, córciu. – Kobieta nie spuszczała swego wzroku z blondyna,
jakby chcąc wyczytać z jego ruchów, kiedy wystąpić może zagrożenie z jego
strony.
–
A dlaczego ten chłopiec jest taki zdenerwowany? – Dziewczynka, wbrew poleceniu
swojej matki, weszła do izby, wpatrując się w Sadiela, przekrzywiając przy tym
zabawnie swoją główkę.
–
Ten chłopiec nie jest zdenerwowany… Ten chłopiec jest…
–
Jestem bardzo smutny – Sadiel spuścił swoją głowę, skupiając swój wzrok na
podłodze. – Jestem smutny, bo twój tata uważa, że jestem bardzo zły.
–
Ale ty nie jesteś zły… – Sonya podeszła do syrianina na jeszcze plączących się
nogach. Gdy stanęła przed nim, uśmiechnęła się szeroko, chwytając za jego rękę
swoimi małymi dłońmi. – Bo gdy byłam w zimnej wodzie, to ja się bardzo bałam… I
mnie tu bardzo bolało - wskazała jedną z dłoni na swoje płuca. – A potem było
ciemno… I ja się jeszcze bardziej wtedy bałam. Ale potem było mi ciepło… I już
mnie tu nie bolało. I wiedziałam, że będzie dobrze, bo widziałam twoją buzię… I
się uśmiechałeś… I powiedziałeś, że nie muszę się bać, bo ty mnie uratujesz…
–
Przykro mi, Sonyiu, ale ja nic wtedy do ciebie nie mówiłem… Nie miałem takiej
możliwości. - Sadiel pochylił się tak, by jego twarz znalazła się na równi z
twarzą dziewczynki. - A i ty byłaś chyba nieprzytomna.
–
Naprawdę się uśmiechałeś… Ja to widziałam…
Sadiel
uniósł ku górze kąciki swoich ust. Dopiero w tym momencie zrozumiał, że żaden
człowiek nie jest z natury zły. Ot, taka mała dziewczynka… Widzi jego, jego
błękitne oczy, a jednak nie zaczyna wyzywać go od czarcich pomiotów i potworów.
Dla niej jest on istotą dobrą, bo przecież uratował jej życie. Nawet takie małe
dziecko potrafi zrozumieć tą prostą równość. Dlaczego inni tego nie potrafią?
Bo ono nie jest jeszcze omamione tymi wszelkimi kłamliwymi pogłoskami. Bo nie
zostało mu jeszcze wmówione, że każdy, kto różni się od niego w aż tak dużej
mierze, nie jest godny jego zaufania. Bo takie dziecko jest jeszcze czyste…
Zastanowił się, jak długo Sonya zdoła utrzymać w sobie tak krystaliczną duszę.
Czy za kilka lat i ona będzie znęcać się nad syrianinami? Czy będzie postępować
tak, jak młodzi mordercy Broula? Jeśli nadal będzie przebywać w tej wiosce,
gdzie stereotypy są stawiane na równi z życiowymi prawdami, ta tragiczna zmiana
następować będzie bardzko szybko… i dopełni się ona, gdy ta blondyneczka
poczuje na swych dłoniach krew jego rasy.
–
Najważniejsze, że przestałaś się wtedy bać.
–
Tak… Nie mogłam się bać, bo ty tam byłeś… Pójdziesz dziś ze mną na dwór? –
Sonya zmieniła nagle temat, nie zwracając nawet na to uwagi. – Pokażę ci takie
wysoooookie drzewo. – Uniosła do góry swoje ręce, chcąc nadać swym słowom
jeszcze większego znaczenia. – I na tym drzewie jest taka mała chatka dla
wiewiórek… I ta chatka jest w tym drzewie… I ta chatka nazywa się dziuplą,
wiesz? I w tej dziupli mieszkają wiewiórki, tak jak ja mieszkam tutaj… I tam
już niedługo będą małe wiewióreczki… I…
–
Niestety nie będę mógł zobaczyć tej chatki dla wiewiórek – Sadiel uśmiechnął
się smutno.
–
To jest dziupla… Dziu-pla… – powtórzyła dziewczynka akcentując każdą sylabę.
–
Dziu-pla – powtórzył młodzieniec, udając, że słowo to było dotąd dla niego
nieznane.
–
A dlaczego nie możesz? Ty też jesteś chory?
–
Nie… Zaraz będę wyruszał w dalszą drogę.
–
Dalszą drogę? – Sonya uniosła cieniutkie brwi.
–
Tak, dalszą drogę. Będę musiał stąd odjechać.
–
Ale dlaczego?
–
Bo Sadiel musi zrobić coś bardzo ważnego - do rozmowy dołączył się Duriom.
Blondyneczka
spojrzała na niego niepewnie, nieomal nie chowając się, za błękitnookim.
Na
zewnątrz budynku robił się coraz większy harmider. Pojedyncze krzyki zaczęły
się kumulować, a ilość ich wzrastała z każdą następną chwilą. Czuć było
gęstniejącą w powietrzu wrogość… wrogość której celem był młody,
kilkunastoletni syrianin.
–
Czyżby uznawali mnie za aż tak groźnego przeciwnika? – próbował zażartować
Sadiel. – Wydaje mi się, że jeden zwinny mężczyzna z pewnością by mnie złapał.
–
Pani… - Duriom skłonił się ku kobiecie, która stała niczym zahipnotyzowana,
spoglądając na swoją córeczkę. - Jeśli nam nie pomożesz, mnie i mojego
przyjaciela czeka straszny koniec. Wydaje mi się, że ktoś, kto ocalił twój,
pani, największy skarb, nie zasłużył na takie cierpienie, jakie gotowi są mu
uczynić Sprzymierzeńcy.
Ariana
przymknęła oczy, unosząc ku górze swą głowę.
–
Na takie cierpienie nikt nie jest w stanie zasłużyć. Chodźcie za mną –
odetchnęła głęboko, ruszając w stronę drugiej izdebki. – Sonyiu… Ty zostań
tutaj.
Dziewczynka
posłusznie przytaknęła głową na znak, że nie ruszy się stamtąd, choćby stado
dzikich koni zaatakowało ich małą chatkę.
–
Ale przecież… Oni nas tam… My tam będziemy… – coraz bardziej niepokoił się
Sadiel.
–
Uwierz jej – znachor mruknął do swego przyjaciela, ruszając za kobietą.
Pomieszczenie
w którym się znaleźli, wyglądało jeszcze bardziej spartańsko niż to, w którym
przyszło im nocować. Stało tu jedynie wielkie, drewniane posłanie, które z
ledwością utrzymywało się na króciutkich nóżkach. Po drugiej stronie, pod
niewielkim, zakurzonym oknem, stał stolik, z przysuniętym do niego krzesłem. Na
jego blacie stała mała fiolka, którą poprzedniego dnia ofiarował kobiece
Duriom. Przy drzwiach, przez które właśnie przeszli, znajdował się wielki,
niedomykający się kufer. Z jego wnętrza wystawały poupychane ubrania. Sadiel
zdziwił się, że trzyosobowa rodzina posiada tak nieliczną ilość odzieży. Gdy
wzrok jego skupił się na Arianie, ta klęczała przy jednym z drewnianych paneli
okrywających podłogę.
–
Pomóżcie mi – syknęła, gdy zauważyła, że wędrowcy spoglądają na nią
zaskoczonymi spojrzeniami. – No chyba, że wam się nie spieszy.
Trzy
pary rąk podważyły początkowo jeden panel, później trzy sąsiadujące. Na ich
miejscu pojawiło się drewniana klapa, z wyżłobionym uchwytem na dłonie. Nikomu
nie trzeba było tłumaczyć, co należało zrobić. Duriom, jako najstarszy
mężczyzna, stanął naprzeciw prowizorycznego włazu, rozstawiając delikatnie swe
nogi w rozkroku. Palce wsunął w uchwyty. Kilka razy głęboko odetchnął, po czym
z całych sił pociągnął klapę do góry. Ku jego miłemu zaskoczeniu, czynność ta
nie wymagała wcale aż tak wielkiej siły. Jednakże uśmiechnął się szeroko do
Sadiela.
–
Ma się tą krzepę.
Sadiel
przewrócił jedynie oczami.
–
A teraz wchodźcie... - Kobieta ruchem dłoni wskazała w stronę dziury, która
otworzyła się przed nimi, niczym paszcza mitologicznego potwora.
Wędrowcy
spojrzeli to po sobie, to w gardziel bestii.
–
Co to za tunel? - pierwszy odezwał się młodzieniec.
Dudniący
odgłos wydawany przez chordę wieśniaków objaśniają wszem i wobec, że oto stoją
już u drzwi chaty Natiaha.
–
Gdy zbyt duże oddziały wrogów napadają na naszą wieś i blisko jesteśmy śmierci,
czasami ucieczka jest naszą jedyną szansą - pokrótce próbowała wyjaśnić Ariana.
– Drugi koniec tego tunelu prowadzi kilkaset metrów za ogrodzenie wioski. Gdy
tam dojdziecie naprzyjcie swoimi ciałami na deski zasłaniające wyjście.
Duriom
wzruszył ramionami. Zaczął przymierzać się już do zatopienia się w ciemności,
gdy poczuł, jak ktoś ciągnie go za szatę. Sadiel stał z miną wyrażającą
nieokiełznany smutek. Wielkimi, błękitnymi oczami spoglądał na swego
przyjaciela. Dało wyczytać się w nich iskierkę oburzenia.
–
Co znowu… – mruknął znachor.
–
No a co z naszymi końmi?
–
Nie bój się o nie. – Kobieta stanęła obok chłopca, delikatnie popychając go w
stronę tunelu. – Nic im nie zrobią.
–
Ja nie o tym… Ale… Nie możemy przecież ich tak tu zostawić!
–
Zawsze możesz po nie wrócić. Chłopi na pewno zrobią ci szpaler powitalny, byś
sobie mógł spokojnie po swoje wierzchowce wrócić. Jeszcze ci pewnie klaskać na
zachętę będą.
–
Ale Duriomie… Przecież wiesz dobrze, że Strzała… – Blondyn zamilknął,
spoglądając wymownie na przyjaciela.
–
Chłopcze… Naprawdę nie musisz się o nie bać. A twój opiekun ma rację. Moi
sąsiedzi, na czele z moim mężem, z pewnością nie wypuszczą cię wolno, gdy
znajdziesz się w ich rękach. A teraz… – Ariana, ku zaskoczeniu chłopca,
przytuliła go do siebie, delikatnie głaszcząc go po głowie. - Uciekajcie stąd.
Nie wybaczyłabym sobie, gdyby na terenie naszej wsi stała się tobie krzywda,
mój ty wybawco. – Uśmiechnęła się do niego, całując go w czoło.
Sadiel
nie wiedział co robić. Nigdy w jego życiu nikt w taki sposób się z nim nie
obchodził. Co prawda, gdy był jeszcze małym dzieckiem, Mistrz też czasami tulił
go w swych objęciach, ale… Ale to było co innego. Nie wiedział jak to nazwać.
Przez tą jedną chwilę, poczuł się nie jak Sadiel - wybawca syrianinów, lecz jak
Sadiel - trzynastoletni chłopiec. Przez tą jedną chwilę wydawało mu się, że nie
musi stawiać czoła temu całemu, wrogiemu światu. Może w każdej chwili przestać
uganiać się za Błękitną Księgą, za zemstą za swego Mistrza i swoich braci…
Niech tym wszystkim zajmą się dorośli. On zostanie tutaj i… No właśnie. I co
potem? Jeśli wszystko to, o czym mówił Duriom jest prawdą, czeka go straszna
przyszłość, jeśli się teraz podda.
–
Sadiel! Wskakuj! Szybciej! - krzyknął mężczyzna, stojąc już u wejścia do
tunelu, a jego głos niknął we wrzaskach dobiegających zza ścian chaty.
Chłopiec
chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz Ariadna po raz drugi pchnęła go delikatnie
do przodu.
–
Uciekajcie. Postaram się ich zatrzymać tutaj tak długo, jak tylko mi się to
uda.
–
Jak zamierzasz to zrobić? – Znachor sceptycznie przyjął ten pomysł.
Nagle
wokół zaległa cisza. Duriom spojrzał pytająco na kobietę.
–
Wódz nadchodzi. – Ariana uśmiechnęła się delikatnie. – Po raz pierwszy cieszę
się, że lubi on zwlekać.
–
A my sterczymy tutaj, zamiast jak najszybciej się stąd wynosić – mruknął
znachor.
Sadiel
podziękował więc kobiecie za wszystko, co uczyniła dla niego i jego
przyjaciela. Ariana oświadczyła, że to nic w porównaniu do ocalenia życia jej
córki. I to by było na tyle. W końcu młodzieniec znalazł się przy Duriomie. Ten
ruszył jako pierwszy. Musiał się jednak delikatnie schylić, by muc zmieścić się
w tunelu. Chłopiec nie miał tego problemu. Już po chwili obydwoje usłyszeli
łomot zamykającej się drewnianej klapy. Otoczyła ich całkowita ciemność oraz
zapach ziemi.