niedziela, 26 lutego 2012

Początek końca, cz. XXVI


– Sadielu… - westchnął cicho znachor, kręcąc głową z bezsilności.
– Mamusiu… - Z drugiej izdebki wyjrzała mała Sonya, przecierając zaspane oczka. – Co to było?
– Wracaj na posłanie, córciu. – Kobieta nie spuszczała swego wzroku z blondyna, jakby chcąc wyczytać z jego ruchów, kiedy wystąpić może zagrożenie z jego strony.
– A dlaczego ten chłopiec jest taki zdenerwowany? – Dziewczynka, wbrew poleceniu swojej matki, weszła do izby, wpatrując się w Sadiela, przekrzywiając przy tym zabawnie swoją główkę.
– Ten chłopiec nie jest zdenerwowany… Ten chłopiec jest…
– Jestem bardzo smutny – Sadiel spuścił swoją głowę, skupiając swój wzrok na podłodze. – Jestem smutny, bo twój tata uważa, że jestem bardzo zły.
– Ale ty nie jesteś zły… – Sonya podeszła do syrianina na jeszcze plączących się nogach. Gdy stanęła przed nim, uśmiechnęła się szeroko, chwytając za jego rękę swoimi małymi dłońmi. – Bo gdy byłam w zimnej wodzie, to ja się bardzo bałam… I mnie tu bardzo bolało - wskazała jedną z dłoni na swoje płuca. – A potem było ciemno… I ja się jeszcze bardziej wtedy bałam. Ale potem było mi ciepło… I już mnie tu nie bolało. I wiedziałam, że będzie dobrze, bo widziałam twoją buzię… I się uśmiechałeś… I powiedziałeś, że nie muszę się bać, bo ty mnie uratujesz…
– Przykro mi, Sonyiu, ale ja nic wtedy do ciebie nie mówiłem… Nie miałem takiej możliwości. - Sadiel pochylił się tak, by jego twarz znalazła się na równi z twarzą dziewczynki. - A i ty byłaś chyba nieprzytomna.
– Naprawdę się uśmiechałeś… Ja to widziałam…
Sadiel uniósł ku górze kąciki swoich ust. Dopiero w tym momencie zrozumiał, że żaden człowiek nie jest z natury zły. Ot, taka mała dziewczynka… Widzi jego, jego błękitne oczy, a jednak nie zaczyna wyzywać go od czarcich pomiotów i potworów. Dla niej jest on istotą dobrą, bo przecież uratował jej życie. Nawet takie małe dziecko potrafi zrozumieć tą prostą równość. Dlaczego inni tego nie potrafią? Bo ono nie jest jeszcze omamione tymi wszelkimi kłamliwymi pogłoskami. Bo nie zostało mu jeszcze wmówione, że każdy, kto różni się od niego w aż tak dużej mierze, nie jest godny jego zaufania. Bo takie dziecko jest jeszcze czyste… Zastanowił się, jak długo Sonya zdoła utrzymać w sobie tak krystaliczną duszę. Czy za kilka lat i ona będzie znęcać się nad syrianinami? Czy będzie postępować tak, jak młodzi mordercy Broula? Jeśli nadal będzie przebywać w tej wiosce, gdzie stereotypy są stawiane na równi z życiowymi prawdami, ta tragiczna zmiana następować będzie bardzko szybko… i dopełni się ona, gdy ta blondyneczka poczuje na swych dłoniach krew jego rasy.
– Najważniejsze, że przestałaś się wtedy bać.
– Tak… Nie mogłam się bać, bo ty tam byłeś… Pójdziesz dziś ze mną na dwór? – Sonya zmieniła nagle temat, nie zwracając nawet na to uwagi. – Pokażę ci takie wysoooookie drzewo. – Uniosła do góry swoje ręce, chcąc nadać swym słowom jeszcze większego znaczenia. – I na tym drzewie jest taka mała chatka dla wiewiórek… I ta chatka jest w tym drzewie… I ta chatka nazywa się dziuplą, wiesz? I w tej dziupli mieszkają wiewiórki, tak jak ja mieszkam tutaj… I tam już niedługo będą małe wiewióreczki… I…
– Niestety nie będę mógł zobaczyć tej chatki dla wiewiórek – Sadiel uśmiechnął się smutno.
– To jest dziupla… Dziu-pla… – powtórzyła dziewczynka akcentując każdą sylabę.
– Dziu-pla – powtórzył młodzieniec, udając, że słowo to było dotąd dla niego nieznane.
– A dlaczego nie możesz? Ty też jesteś chory?
– Nie… Zaraz będę wyruszał w dalszą drogę.
– Dalszą drogę? – Sonya uniosła cieniutkie brwi.
– Tak, dalszą drogę. Będę musiał stąd odjechać.
– Ale dlaczego?
– Bo Sadiel musi zrobić coś bardzo ważnego - do rozmowy dołączył się Duriom.
Blondyneczka spojrzała na niego niepewnie, nieomal nie chowając się, za błękitnookim.
Na zewnątrz budynku robił się coraz większy harmider. Pojedyncze krzyki zaczęły się kumulować, a ilość ich wzrastała z każdą następną chwilą. Czuć było gęstniejącą w powietrzu wrogość… wrogość której celem był młody, kilkunastoletni syrianin.
– Czyżby uznawali mnie za aż tak groźnego przeciwnika? – próbował zażartować Sadiel. – Wydaje mi się, że jeden zwinny mężczyzna z pewnością by mnie złapał.
– Pani… - Duriom skłonił się ku kobiecie, która stała niczym zahipnotyzowana, spoglądając na swoją córeczkę. - Jeśli nam nie pomożesz, mnie i mojego przyjaciela czeka straszny koniec. Wydaje mi się, że ktoś, kto ocalił twój, pani, największy skarb, nie zasłużył na takie cierpienie, jakie gotowi są mu uczynić Sprzymierzeńcy.
Ariana przymknęła oczy, unosząc ku górze swą głowę.
– Na takie cierpienie nikt nie jest w stanie zasłużyć. Chodźcie za mną – odetchnęła głęboko, ruszając w stronę drugiej izdebki. – Sonyiu… Ty zostań tutaj.
Dziewczynka posłusznie przytaknęła głową na znak, że nie ruszy się stamtąd, choćby stado dzikich koni zaatakowało ich małą chatkę.
– Ale przecież… Oni nas tam… My tam będziemy… – coraz bardziej niepokoił się Sadiel.
– Uwierz jej – znachor mruknął do swego przyjaciela, ruszając za kobietą.
Pomieszczenie w którym się znaleźli, wyglądało jeszcze bardziej spartańsko niż to, w którym przyszło im nocować. Stało tu jedynie wielkie, drewniane posłanie, które z ledwością utrzymywało się na króciutkich nóżkach. Po drugiej stronie, pod niewielkim, zakurzonym oknem, stał stolik, z przysuniętym do niego krzesłem. Na jego blacie stała mała fiolka, którą poprzedniego dnia ofiarował kobiece Duriom. Przy drzwiach, przez które właśnie przeszli, znajdował się wielki, niedomykający się kufer. Z jego wnętrza wystawały poupychane ubrania. Sadiel zdziwił się, że trzyosobowa rodzina posiada tak nieliczną ilość odzieży. Gdy wzrok jego skupił się na Arianie, ta klęczała przy jednym z drewnianych paneli okrywających podłogę.
– Pomóżcie mi – syknęła, gdy zauważyła, że wędrowcy spoglądają na nią zaskoczonymi spojrzeniami. – No chyba, że wam się nie spieszy.
Trzy pary rąk podważyły początkowo jeden panel, później trzy sąsiadujące. Na ich miejscu pojawiło się drewniana klapa, z wyżłobionym uchwytem na dłonie. Nikomu nie trzeba było tłumaczyć, co należało zrobić. Duriom, jako najstarszy mężczyzna, stanął naprzeciw prowizorycznego włazu, rozstawiając delikatnie swe nogi w rozkroku. Palce wsunął w uchwyty. Kilka razy głęboko odetchnął, po czym z całych sił pociągnął klapę do góry. Ku jego miłemu zaskoczeniu, czynność ta nie wymagała wcale aż tak wielkiej siły. Jednakże uśmiechnął się szeroko do Sadiela.
– Ma się tą krzepę.
Sadiel przewrócił jedynie oczami.
– A teraz wchodźcie... - Kobieta ruchem dłoni wskazała w stronę dziury, która otworzyła się przed nimi, niczym paszcza mitologicznego potwora.
Wędrowcy spojrzeli to po sobie, to w gardziel bestii.
– Co to za tunel? - pierwszy odezwał się młodzieniec.
Dudniący odgłos wydawany przez chordę wieśniaków objaśniają wszem i wobec, że oto stoją już u drzwi chaty Natiaha.
– Gdy zbyt duże oddziały wrogów napadają na naszą wieś i blisko jesteśmy śmierci, czasami ucieczka jest naszą jedyną szansą - pokrótce próbowała wyjaśnić Ariana. – Drugi koniec tego tunelu prowadzi kilkaset metrów za ogrodzenie wioski. Gdy tam dojdziecie naprzyjcie swoimi ciałami na deski zasłaniające wyjście.
Duriom wzruszył ramionami. Zaczął przymierzać się już do zatopienia się w ciemności, gdy poczuł, jak ktoś ciągnie go za szatę. Sadiel stał z miną wyrażającą nieokiełznany smutek. Wielkimi, błękitnymi oczami spoglądał na swego przyjaciela. Dało wyczytać się w nich iskierkę oburzenia.
– Co znowu… – mruknął znachor.
– No a co z naszymi końmi?
– Nie bój się o nie. – Kobieta stanęła obok chłopca, delikatnie popychając go w stronę tunelu. – Nic im nie zrobią.
– Ja nie o tym… Ale… Nie możemy przecież ich tak tu zostawić!
– Zawsze możesz po nie wrócić. Chłopi na pewno zrobią ci szpaler powitalny, byś sobie mógł spokojnie po swoje wierzchowce wrócić. Jeszcze ci pewnie klaskać na zachętę będą.
– Ale Duriomie… Przecież wiesz dobrze, że Strzała… – Blondyn zamilknął, spoglądając wymownie na przyjaciela.
– Chłopcze… Naprawdę nie musisz się o nie bać. A twój opiekun ma rację. Moi sąsiedzi, na czele z moim mężem, z pewnością nie wypuszczą cię wolno, gdy znajdziesz się w ich rękach. A teraz… – Ariana, ku zaskoczeniu chłopca, przytuliła go do siebie, delikatnie głaszcząc go po głowie. - Uciekajcie stąd. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby na terenie naszej wsi stała się tobie krzywda, mój ty wybawco. – Uśmiechnęła się do niego, całując go w czoło.
Sadiel nie wiedział co robić. Nigdy w jego życiu nikt w taki sposób się z nim nie obchodził. Co prawda, gdy był jeszcze małym dzieckiem, Mistrz też czasami tulił go w swych objęciach, ale… Ale to było co innego. Nie wiedział jak to nazwać. Przez tą jedną chwilę, poczuł się nie jak Sadiel - wybawca syrianinów, lecz jak Sadiel - trzynastoletni chłopiec. Przez tą jedną chwilę wydawało mu się, że nie musi stawiać czoła temu całemu, wrogiemu światu. Może w każdej chwili przestać uganiać się za Błękitną Księgą, za zemstą za swego Mistrza i swoich braci… Niech tym wszystkim zajmą się dorośli. On zostanie tutaj i… No właśnie. I co potem? Jeśli wszystko to, o czym mówił Duriom jest prawdą, czeka go straszna przyszłość, jeśli się teraz podda.
– Sadiel! Wskakuj! Szybciej! - krzyknął mężczyzna, stojąc już u wejścia do tunelu, a jego głos niknął we wrzaskach dobiegających zza ścian chaty.
Chłopiec chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz Ariadna po raz drugi pchnęła go delikatnie do przodu.
– Uciekajcie. Postaram się ich zatrzymać tutaj tak długo, jak tylko mi się to uda.
– Jak zamierzasz to zrobić? – Znachor sceptycznie przyjął ten pomysł.
Nagle wokół zaległa cisza. Duriom spojrzał pytająco na kobietę.
– Wódz nadchodzi. – Ariana uśmiechnęła się delikatnie. – Po raz pierwszy cieszę się, że lubi on zwlekać.
– A my sterczymy tutaj, zamiast jak najszybciej się stąd wynosić – mruknął znachor.
Sadiel podziękował więc kobiecie za wszystko, co uczyniła dla niego i jego przyjaciela. Ariana oświadczyła, że to nic w porównaniu do ocalenia życia jej córki. I to by było na tyle. W końcu młodzieniec znalazł się przy Duriomie. Ten ruszył jako pierwszy. Musiał się jednak delikatnie schylić, by muc zmieścić się w tunelu. Chłopiec nie miał tego problemu. Już po chwili obydwoje usłyszeli łomot zamykającej się drewnianej klapy. Otoczyła ich całkowita ciemność oraz zapach ziemi. 

środa, 15 lutego 2012

Początek końca, cz. XXV

Musieli jednak pozostać. Okazało się, że chłopi wstają znacznie wcześniej, niż myśleli podróżnicy.
Obudziła ich Ariana. Pomimo miłych i ciepłych słów płynących z ust kobiety, Duriom zerwał się z posłania niczym oparzony. Sadiel nasunął mocniej na siebie pled. Za dobrze mu się spało i uczyniłby wszystko, aby spędzić pod kocem choć jeszcze kilka chwil.
Możecie obmyć swe twarze przy balii. Ariana zaczynała krzątać się już po domostwie. Mężczyźni z pewnością nanosili do niej świeżej wody. Postaram się czym prędzej przygotować strawę. Pewnie zgłodnieliście przez noc.
Miło mi, pani, że proponujesz nam posiłek, lecz musimy odmówić. Znachor wzrokiem odnalazł leżący pod stołem płaszcz przyjaciela. Natychmiast ruszył po niego, kładąc go następnie przy otulonym kocem Sadielu. I tak już zbyt długo tu przebywamy.
Niema mowy, byście opuścili nasze domostwo z pustymi żołądkami. To nie przystoi. I poniekąd będzie dla mnie obrazą, jeśli mi odmówicie.
Duriom westchnął, spoglądając na drzemiącego Sadiela.
Jeśli w taki sposób przedstawiasz tą sprawę, pani, to… nie pozostaje nam nic innego, jak potowarzyszyć wam jeszcze tego poranka.
Kobieta uśmiechnęła się, chwytając w ręce drewniane wiadro i ruszając w stronę drzwi wyjściowych.
Postaram się czym prędzej przyrządzić posiłek, jednak łatwiej byłoby mi tego dokonać, gdyby twój czeladnik odsunął się z posłaniem od kominka.
Tak, tak… Już go budzę…

Gdy Ariana opuściła chatkę, Duriom natychmiast ściągnął pled z chłopca.
Wstawaj i zakładaj swój płaszcz. Znają twoje imię, kobieta widziała już twoją twarz… Przynajmniej postaraj się, by twoich oczu nie zauważyli. Może się to jakoś po kościach rozejdzie.
Czyli, że zostajemy na posiłek? - Sadiel uśmiechnął się, mocno się przeciągając. Gdy większość kości powróciło na swoje miejsce, narzucił na siebie ciemnozielone okrycie, nakładając kaptur na głowę.
Ja się dziwię, że ty jeszcze żyjesz. Wiesz w ogóle, co to jest ostrożność?
Hm… Odmawianie ofiarowanej strawy? - wyszczerzył dwa rzędy białych zębów.
Duriom otarł dłonią twarz z bezsilności.
Chyba ci to w nocy tłumaczyłem.
Tak, tak… Wiem. Po posiłku pójdę osiodłać nasze wierzchowce.
I w końcu mówisz do rzeczy. Lecz najpierw odświeżmy się trochę. Jeszcze mi nad miską zaśniesz. I wstyd będzie wielki.

Świeża potrawka wyglądała znaczniej lepiej niż ta z poprzedniego dnia. Smakowała równie smacznie. Z pewnością tym razem dodano do niej kawałki mięsa, których brakowało Sadielowi w codziennej diecie.
Podczas rozmowy okazało się, że Natiah zajął się już końmi wędrowców. Parzystokopytni przyjaciele zostali nakarmieni i oporządzeni. W każdej chwili można więc było wskoczyć na ich grzbiety i pognać w nieznane.
Sadiel wielce się ucieszył. Siodłanie wierzchowców nie należało do jego ulubionych zajęć. Może spowodowane to było ciągłymi utyskiwaniami Strzały, że to pasy zbyt ciasno zapięte, że sznurki plączą mu się pomiędzy tylnimi łapami, że za dużo musi dźwigać… Konkretnie to całe siodłanie zajmowało chłopcu dużo czasu. Strzała nie zgadzał się bowiem na żadną podróż, gdy nie zniknęły wszelkie niedogodności. Aż blondyn bał się pomyśleć, co będzie musiał znosić, gdy dojdzie do tego jeszcze grzbiet Iskry.
Ale, ale… rozpromienił się Natiah. Miałeś nam, Sadielu, opowiedzieć wczoraj, jak to uratowałeś Sonyę. Ja i moja żona tu dłonią wskazał na kobietę wychodzącą z drugiej izby z pustą, małą miseczką opróżnioną za pewne przez dziewczynkę jesteśmy bardzo ciekawi, jak tego dokonałeś.
Sadiel zamierzał rozpocząć już opowieść, gdy coś zaświtało mu w głowie. Nie mógł przecież od tak poinformować, że oto jego dzielny rumak, dzięki swej bystrości i inteligencji, pomógł mu wydostać się z nurtu rzeki, używając do tego ciemnozielonego płaszcza. Równie dobrze mógł powiedzieć, że to grupka elfów uratowała go z niebezpieczeństwa. Albo uznają go za wariata, albo zaczną domyślać się prawdy.
To znaczy… Bo ja… No… Ja byłem wtedy w szoku i… I ja nic nie pamiętam. Dopiero gdy znalazłem się na brzegu… Dopiero wtedy doszedłem do siebie. - Spuścił swój wzrok. Ja przepraszam… Naprawdę.
No cóż… Natiah podsunął miskę do wielkiego gara. Kobieta natychmiast zaczęła nakładać mu kolejną porcję potrawki. Byłem przygotowany na bardziej obszerną odpowiedź.
Nie dziw się mu, mężu. Pewnie sam do końca nie wiedział, co wtedy czyni. Woda była lodowata, nurt porywisty… W dodatku koryto rzeki jest strome i wysokie. Może i lepiej, że nic nie pamięta.
Właśnie… Woda lodowata, nurt porywisty… Ciekaw jestem, jak ten szczawik wydostał się z tej całej matni. Pamiętasz chyba, że w tamtym roku, w podobnej porze, w naszej rzece utopił się zastępca poborcy podatkowego. A wyglądał on o wiele postawniej niż Sadiel i nie musiał nikogo innego ratować. Może by jednak twój uczeń, panie mężczyzna skłonił się delikatnie w stronę Durioma, podzielił się  z nami tą cenną radą, jak uchronić się przed śmiercią w odmętach tej przeklętej rzeki.
Najlepiej zrobić wysoki płot nad brzegiem. I pilnować swoje pociechy uśmiechnął się znachor, choć widać było, że mina ta była w dużym stopniu wymuszona.
Zapamiętamy te uwagi i postaramy się wprowadzić je w życie.
Radzę uczynić to jak najszybciej, inaczej nie tylko Sonyę może spotkać ciężki los. A teraz… zobaczę jak się trzyma nasza dziewczynka. Ty, Sadielu, możesz iść wyprowadzić nasze konie. Za chwilę będziemy ruszać w drogę. - Duriom wstał od stołu, chwytając za swoją torbę i spoglądając kątem oka na Arianę. Ta w lot zrozumiała, że mężczyzna nie chcę samemu iść do blondyneczki. Dobrze pamiętał jeszcze poprzedni dzień, gdy to Sonya omal nie popłakała się z powodu zachowania znachora.
Młodzieniec nie chciał zostać sam na sam z Natiahem, więc i on postanowił ruszyć do swej pracy. Chcąc wstać, pociągnął swój płaszcz, którego dolna część została przypadkiem przyciśnięta przez nogę siedziska. Poczuł nagły opór, wyprowadzający go delikatnie z równowagi. Chcąc utrzymać się na nogach, cofnął się do tyłu o krok, wpadając przy tym na krzesło. Poleciał na plecy, uderzając tyłem głowy w podłogę. Syknął z bólu. Niemalże natychmiast chwycił się za ciemienie dłonią. Lepka, czerwona maź znalazła się na jego palcach. Usłyszał stłumiony krzyk Ariany.
Nic mi się nie stało. Stłukłem sobie głowę, ale to nic pow… - nie dokończył. Spojrzał na kobietę. Jej wzrok nie koncentrował się wcale na jego ręku, lecz na twarzy… całkowicie odsłoniętej twarzy.
To… To przecież… Ze swego siedziska zerwał się Natiah, nieomal nie przewracając stołu z wściekłości. Syrianin! Noż coś podejrzewałem, że to nie zwykły dzieciak! To musiał być pomiot czarci! Tylko diabeł uratowałby się z rzecznego piekła! Ariana! Pędź natychmiast po wodza! Trza po Sprzymierzeńca posłać. Niech no weźmie ze sobą tego potwora!
Sadiel, usłyszawszy nazwę wysłannika jednej z wrogich jego rasie grup, poczuł zimny dreszcz przechodzący po jego ciele.
Ja nie… Przecież ja nie… Duriomie, powiedz coś! wyskamlał, widząc wieśniaka zbliżającego się do drzwi wyjściowych.
Znachor jakby nagle oprzytomniał. Podbiegł do Natiaha chwytając go za ramię i pociągając w swoją stronę tak, by stanąć z nim twarzą w twarz.
Ten pomiot czarci uratował twoją córkę… wysyczał przez zaciśnięte zęby. Sam nieomal się przy tym utopił. Nie chciał za to żadnej nagrody… Nie żądał od was specjalnego traktowania i z pewnością, gdyby miał po tym wszystkim jeszcze choć odrobinę siły, zniknąłby wtedy bez śladu, by nie robić wam problemu. Ale nie mógł! Poza tym, jest na tyle odpowiedzialnym POTWOREM zaakcentował ostatnie słowo że nie zostawiłby dziewczynki samej bez tej pewności, że ktoś z was ją odnajdzie i udzieli odpowiedniej pomocy. Więc proszę mi tu, z łaski swojej, nie nazywać Sadiela wysłannikiem czarta, potworem, ani szczawiem! Wie on dobrze, że wy i wam podobni, z miłą chęcią widzielibyście go wiszącego na szubienicy, a jednak sam nigdy nie żywił i z pewnością żywić nie będzie do was nienawiści! Bo on, w przeciwieństwie do was, nie jest żadną bestią wierzącą w zwykłe pogłoski głoszone przez wariatów, uznających się za wybawicieli całego świata, i wydającą inne istoty na pewną śmierć, gdy tylko usłyszy brzęk srebrnych talarów! A zatem jeśli ktoś z nas jest w tym momencie potworem, to ty, panie, jesteś temu najbliższy.
Natiah patrzył na mówcę szeroko otwartymi oczami. Jego usta podrygiwały tylko, jakby chcąc coś powiedzieć. Odwrócił głowę spoglądając na drzwi, potem znów skupił się na Duriomie.
Ariano! Chyba coś do ciebie mówię! Pędź po wodza!
Ale… mężu mój… Ten znachor ma rację. Kobieta niepewnie podeszła do Sadiela, wyciągając do niego dłoń. Ktoś kto w sercu swym złu hoduje jedynie, nie byłby w stanie życia swego poświęcić, by obcego człowieka ratować. Pomogła wstać chłopcu.
Ariano! To jest syrianin! Musimy powiadomić o nim odpowiednie osoby. Wiesz ile monet za niego dostaniemy?
Lecz on naszą córeczkę uratował. Jesteśmy mu winni zagwarantowanie bezpiecznego opuszczenia naszej wioski.
Niczego mu nie jesteśmy winni! Lecz jeśli ty nie chcesz tego uczynić, ja zwołam chłopów. Razem pochwycimy ten pomiot i oddamy go w odpowiednie ręce! Nie będę marnował tak pięknej okazji na zarobienie kilku talarów i usunięcie z naszego świata tego śmiecia!
Panie… Powiedz, cóż ja ci złego uczyniłem? do rozmowy postanowił dołączyć się sam jej podmiot.
Nie mi, lecz światu całemu. Natiah obrzucił go spojrzeniem, jakim obrzuca się zgniły ochłap mięsa.
Więc cóż ja takiego złego światu naszemu uczyniłem?
Nie naszemu… Ten świat nigdy nie należał i należeć nie będzie do takich jak ty! Wy wszyscy czynicie zło rodząc się na nim!
Wydaje mi się, że za moją sprawą mniej w ziemię krwi wsiąknęło, niż za sprawą tych ludzi, którzy sztylet unieść potrafią i wbić go w serce niewinnego starca! - zmrużył oczy Sadiel.
Sadielu… Duriom zwrócił się spokojnym głosem do chłopca, widząc w jego spojrzeniu iskierki złości. Nie wiedział jeszcze, na co stać tego młodzieńca, lecz wolał w tym momencie nie dowiadywać się tego. Nie dawaj ponieść się swym emocjom.
Bo nie będzie mnie ktoś oskarżał o czynienie zbrodni! Niczego im nie zrobiłem, Duriomie… Uratowałem ich córkę… URATOWAŁEM ICH CÓRKĘ! Jeśli ratowanie ludzi jest czymś złym, to zgadzam się! Chcę dalej czynić takie zło!
Budynek, w którym się znajdowali, zaczął delikatnie drżeć. Kobieta po raz drugi zasłoniła swe usta dłońmi, rozszerzając ze strachu swe oczy.
A nie mówiłem?! - wrzasnął Natiah, odpychając znachora i wybiegając z chaty.


Pytacie się pewnie, czemu tak szybko druga notka opublikowana została. A już śpieszę wam z odpowiedzią :) Znów przez dwa tygodnie z czasem krucho, więc już tak na zapas załączyłam. By później nie było, że nieregularnie Chasdija marze coś na blogu :)
Ale blogi tych, co znam adresy, będą odwiedzane regularnie, więc... nie ma obijania się :)
A jak ktoś tu zagląda i czyta i ma też gdzieś tam swojego bloga, to może się adresem pochwalić :) Bo moja umiejętność w wyszukiwaniu interesujących blogów jest równa zeru. No cóż... Dwa mi się udało kiedyś znaleźć i do teraz je nawiedzam ;)
No tak czy inaczej... Życzę miłego czytania, pozdrawiam i papa :)

poniedziałek, 13 lutego 2012

Początek końca, cz. XXIV



      Sadiel spał smacznie na prowizorycznym posłaniu. Czuł się jak książę spoczywający w najbardziej miękkim łożu na świecie. Zbyt wiele nocy spędził na twardej ziemi, by teraz nie doceniać takiej wygody. Jednak spoczynek swoją drogą, a pęcherz swoją. Choć noce z dnia na dzień cieplejsze były, to jednak wiosenna bryza od rzeki dmuchająca, potrafiła przynieść jeszcze gęsią skórkę na ciele.
      Z ociąganiem wysunął się spod pledu, wyszukując stopami swych skórzanych butów. Słońce jeszcze spało smacznie za horyzontem. Jedynie księżyc dawał nikłe światło, pozwalające dostrzec kontury przedmiotów znajdujących się w izbie.
      Gdy był już na nogach, poczuł zimny wiatr wiejący przez szczelinę pod drzwiami wejściowymi. Niepewnie uklęknął na podłodze, próbując dłońmi odnaleźć swój płaszcz. Ostatecznie, po kilku nieudanych próbach i z powodu coraz bardziej ponaglającego pęcherza, odwrócił się na pięcie, zbliżając się do posłania.
- Duriomie… Wezmę koc na chwilę. Muszę wyjść na dwór za… e… potrzebą.
    Nie usłyszał jednak odpowiedzi. I dobrze. Nie będzie przerywał przyjacielowi smacznego snu.
Zamaszystym ruchem ściągnął pled z łoża i oplótł się nim, niczym larwa kokonem.
Stąpał powoli i bardzo delikatnie. Wiedział jakie zdradzieckie potrafią być deski, po których kroczył. Najgorzej były przed samym wyjściem. Przez chwilę zastanowił się, czy aby Natiah nie poluzował ich specjalnie. Zawsze to jakiś alarm przed nieproszonymi gośćmi. Pomimo starań, kilka razy usłyszał skrzypnięcie, które w mroku zdawało się brzmieć niczym odgłos stu trąb rycerskich. Przygryzł dolną wargę. Miał nadzieję, że nie obudził właścicieli chatki. Gdy otworzył drzwi, westchnął głęboko. O ile odgłosy uginających się desek nie spowodowały może większego zamieszania, o tyle pisk zawiasów z pewnością zrobił swoje. Stanął na chwilę, nasłuchując, czy aby ktoś ze starszych nie wyruszył zidentyfikować tego hałasu. Zero szmerów, szeptów, tupotu stup. Ruszył więc dalej.
     Początkowo miał zamiar wyjść poza teren wioski. Nie spodobała mu się jednak wizja samotnej podróży w nieprzyjazny teren. Rozejrzał się dookoła. W blasku księżyca nie zauważył żadnej istoty myślącej. Postanowił więc załatwić to co musiał tuż za chatką w której przyszło mu spać.
       Znalazłszy się już przy tylniej ścianie budynku, zsunął z siebie koc i zaczął powoli opuszczać swe ciemnogranatowe, lniane spodnie. Nie zdążył jednak wyprostować się, gdy usłyszał męski głos.
- A co ty tu wyprawiasz?
Omal nie krzyknął ze strachu. W pierwszej chwili nie wiedział w ogóle, co ma ze sobą począć. Paść na kolana i błagać o litość? Podnieść spodnie z ziemi? A może zacząć uciekać?
Jednak coś nagle zaświtało mu w głowie.
- Duriom?
- A kogoś się tu spodziewał? – odpowiedział znachor, odchrząkując w między czasie.
- Ty… Ty płakałeś?


Dopiero w tym momencie Sadiel uświadomił sobie, że głos Durioma rzeczywiście brzmiał gardłowo i znacznie wyżej niż zazwyczaj.
– Ja? Nie… To znaczy… Tak… Chciałem powiedzieć, że… Może tak… Nie do końca… – Mężczyzna otarł twarz swoimi dłońmi. Stał, zwróciwszy nagle wzrok ku niebu. W jego szklistych oczach odbijały się gwiazdy. – Wiem… – westchnął głęboko. – Wiem, że nie przystoi mi wylewanie łez. Jestem przecież mężczyzną, a nie jakąś biedną niewiastą. Nie mogłem jednak wytrzymać. Gdy powiedziałeś mi o Broulu… O tym jak go skatowano… O tym całym zajściu… Poczułem wtedy jak moje serce pęka. Byłem do niego przywiązany jak… jak do swojego prawdziwego brata. Nadal nie mogę uwierzyć, że już nigdy się z nim nie spotkam. A był tak blisko…
Sadiel nie dziwił się temu. Sam jeszcze tak niedawno stracił swojego Mistrza. Tylko, że on miał bardziej komfortową sytuację. Dzień przed tym tragicznym zdarzeniem rozstawał się ze swoim opiekunem. Choć starzec żył nadal, to jednak Sadiel musiał zrozumieć, że być może ich drogi już nigdy się nie spotkają. Był więc przygotowany do samotności i do braku przy swoim boku tego, który był dla niego niczym ojciec.
– No, ale dosyć tego – westchnął Duriom uśmiechając się lekko. – Rób co masz robić i wracaj do chaty. Skoro świt ruszać będziemy w dalszą drogę. Natiah ze swoją żoną są bardzo mili, ale wolałbym już więcej ich nie widzieć.
– Moglibyśmy choć na porannym posiłku zostać.
– Nie! Żadnych posiłków, żadnych rozmów, żadnych pożegnań. Najlepiej jeśli nikt z wieśniaków nie będzie wiedzieć kiedy wyruszyliśmy i w którą stronę się udajemy.
Sadiel nie zamierzał już protestować. Na wymianę zdań przyjdzie jeszcze pora. W tym momencie miał ważniejsze sprawy na głowie.
– Ale to nie będzie ci chyba potrzebne. - Znachor wskazał na leżący na ziemi koc.
– A co, jeśli ktoś mnie zauważy?
– Uwierz mi, że chłopi nie marnują nocy na romantyczne spacerki przy świetle księżyca. Wystarczająco nachodzą się za dnia.

Gdy wrócił do domostwa, od razu wskoczył pod ciepły pled. Przewrócił się na bok, zamykając z ulgą zmęczone oczy. Po chwili jednak ponownie ułożył się na plecach.
– Duriomie? Śpisz?
– Nie, a dlaczego pytasz?
– Może zostaniemy jutro na porannym posiłku?
– Wiesz co? Pomyliłem się jednak. Śpię… Baaaardzo głęboko śpię.
– Taaak… - westchnął Sadiel… równie głęboko.