poniedziałek, 8 września 2014

Początek końca, cz. 48

Namiot dowódcy górował ponad innymi niczym zamek króla góruje nad chatami mieszczan. Gruby, ciemnoniebieski materiał opinał drewnianą konstrukcję. Na jego czubku łopotała flaga królestwa: głowa ryczącego lwa na jasnobrązowym tle.
Przez całą podróż do tego szałasu, między całą gromadą nie pojawiło się choćby najmniejsze słowo. Strażnicy szli z dumnie uniesionymi głowami, chełpiąc się zapewne tym, że udało im się schwytać syrianina. Sami schwytani nie byli już tak radośni. Szli niczym na ścięcie głowy i nie wiadome było, czy aby to porównanie nie okaże się w najbliższym czasie jak najbardziej prawdziwe.
Wnętrze namiotu wyglądało dość spartańsko. Na samym środku stał niewielki stół obłożony mapami z mnóstwem zaznaczeń w postaci kolorowych kropek bądź linii. Gdzieś z boku blatu spoczywały inkausty wypełnione tuszem i białe pióra do pisania. Pod jedną ze ścian tej budowli znajdowało się posłanie na widok którego każdemu oko by się przymknęło. Na drewnianym pudle leżał gruby materac obleczony w futro. Przy drugiej ze ścian stała niewielka dębowa komódka sięgająca Sadielowi do kolan. Można było zauważyć jeszcze kilka krzeseł porozstawianych po kątach, mnóstwo świec i jeden fotel, na którym spoczywał czterdziestokilkuletni mężczyzna o śniadej twarzy, krótko przystrzyżonych, ciemnych włosach i wypielęgnowanej bródce. Mężczyzna odziany był w białą, płócienną przeszywnicę z wyszytym na piersi godłem królestwa, oraz przepasaną ciemnym pasem. Spodnie, również białe, stworzone były z cienkiej, garbowanej skóry, która opinała nogi wojaka, uwydatniając umięśnione łydki. Cały ten wizerunek dopełniała jasna peleryna z wplecionymi w nią złotymi nitkami. Obcy spoglądał na przybyłych ciemnymi, przenikliwymi oczami.
- Witajcie w moich skromnych progach – rzekł, a głos jego zdawał się dudnieć w uszach przybyłych. Był bardzo niski i lekko zachrypnięty. Nie można było stwierdzić z całą stanowczością czy pasował on do obrazu swego właściciela, czy ten zupełnie z nim nie współgrał.
Ariwas stojący z boku Durioma otwierał już usta, by rozpocząć wyjaśnienia, lecz uprzedził go sam znachor.
- Witaj, panie – skłonił się nisko, spoglądając wymownie na Sadiela. Ten po chwili dezorientacji postąpił tak samo. – Przykro nam, że musimy twój wieczorny odpoczynek przerywać. Nie godzi się, by zwykli wędrowcy nachodzili dowódcę wojska w jego własnym namiocie. Racz jednak przyjąć nasze słowa, że nie chcieliśmy cię, panie, niepokoić, lecz nie dano nam innego wyboru.
- Panie – tym razem odezwał się Ariwas stając na baczność. – To jest ta dwójka szpiegów, o których ci opowiadałem.
- Syrianin? – Dowódca jakby nie usłyszał słów jednego ze swych poddanych. Całą swoją uwagę skupił na Sadielu, unosząc wymownie brwi.
- Tak, syrianin – prychnął Sadiel, co natychmiast spotkało się z uderzeniem przez jednego z rycerzy w plecy oraz nieomal zabójczym spojrzeniem Durioma. – No co? Za każdym razem to samo… - warknął chłopiec. Ta wiedza, że z dużym prawdopodobieństwem są to ostatnie godziny jego życia, jeśli dowódca uwierzy swym podwładnym a nie im, dodała mu odwagi. Bo co gorszego mogło go spotkać od śmierci? – Wystarczy, że ktoś choć raz spojrzy na mnie i już to samo. Widać chyba, że syrianin, po co więc jeszcze te głupie pytania?
- Sadiel! Na wszelkie bóstwa… – westchnął znachor.
- Nie, nie – machnął ręką mężczyzna, uśmiechając się przy tym. – Chłopiec ma rację. Głupie pytanie. Jednak reakcja chyba jak najbardziej na miejscu, zważywszy, że nikt mnie wcześniej nie uprzedził, że jednym z tych straszliwych szpiegów jest niebieskooki. – Tu wzrok dowódcy stał się znacznie ostrzejszy i powędrował ku zwiadowcom.
- Nie jesteśmy szpie… - nie dokończył Sadiel, gdyż nieomal natychmiast przerwał mu Duriom.
- Sadielu… Nie zachowuj się jak jakiś prostak. Stoisz przed wysoko postawionym człowiekiem i powinieneś obdarzyć go szacunkiem, a co za tym idzie mówić, gdy on ci na to pozwoli.
Syrianin wzruszył tylko ramionami.
Dowódca zareagował na zaistniałą sytuację wybuchem śmiechu.
- Nie bądźmy aż tak sztywni, drogi panie – zwrócił się do znachora. – Może i jestem dowódcą wojsk królestwa Brasalonii, ale jestem też, a może przede wszystkim, zwykłym człowiekiem i nie oczekuję od nikogo całowania mnie po stopach.
Duriom delikatnie skinął głową.
- Przejdźmy jednak do sprawy, która sprowadziła was tutaj.
- Otóż, Panie… - zaczął zwiadowca, jednak ruch dłoni dowódcy dał jasno do zrozumienia, że nie czas teraz na jego wywody.  Potwierdziły to słowa przełożonego:
- Może tak najpierw wysłuchamy naszych gości, co mają nam do powiedzenia?
- Panie… - Znachor wyprostował się, opuszczając swe ręce wzdłuż ciała. – Me imię brzmi Duriom, a moim towarzyszem jest Sadiel. Jak już zauważyłeś, jest syrianinem, dlatego też ukrywamy się przed spojrzeniami innych ludzi. Wyjaśnia to, czemu czekaliśmy na wzgórku na to, by Twój oddział przemaszerował, a my byśmy mogli spokojnie kontynuować swoją dalszą podróż. Jesteśmy wędrowcami, poszukującymi mądrości. Dążymy więc do Malencji, gdyż tam, jeśli mnie pamięć nie myli, jest największa biblioteka w granicach pobliskich królestw. W budynku tym znajduje się wiele drogocennych woluminów zawierających wiedzę, której my poszukujemy.
- Jaka to wiedza najbardziej was interesuje? – spytał dowódca, niczym o jakąś bagatelną drobnostkę.
- Wiedza o życiu, Panie. Wiedza, której poszukuje każdy z nas od dnia, w którym się narodził. Chcemy wiedzieć, jaki jest cel naszego istnienia, jaki sens ma ludzkie cierpienie, co znajduje się u kresu naszej wędrówki po tym padole łez…
- I uważacie, że w księgach znajdziecie odpowiedzi na te wszystkie nurtujące was pytania?
- Nie, Panie – znachor pozwolił sobie na delikatny uśmiech. – Wydaje nam się, że na te pytania nigdzie nie ma odpowiedzi, jednak nie oznacza to, że nie mogą one przybliżyć nas do odkrycia tych tajemnic.
- Dziwne rozumowanie. – Dowódca uniósł jedną z brwi. – Jednak nie mam serca zabronić wam kroczyć tą drogą, którą już wybraliście.
- Więc możemy już iść? – do przodu wyrwał się Sadiel, lecz jeden ze strażników cofnął go z powrotem.
- Tego nie powiedziałem.
- Ale przecież…
- Powiedziałem, że nie mogę wam zakazać dalej poszukiwać życiowej mądrości. Uważam, że możecie czynić to, nawet będąc uwięzionymi w zamkowych lochach.
Chłopca opadły nagle wszystkie siły. Przez chwilę zakołysał się na nogach, jednak ustał w pionie. Spojrzał kątem oka na Durioma. Ten zaciskał usta z wściekłości. Jedynie podwładni wodza rycerzy cieszyli się z obrotu sprawy, a na pewno cieszyli się z tego sami zwiadowcy.
- Panie… - Znachor starał się utrzymać swe nerwy na wodzy. – Nie masz prawa nas zatrzymywać. Nie masz żadnych dowodów na to, że jesteśmy wrogimi szpiegami.
- Nie mam też żadnych dowodów na to, że nimi nie jesteście. Wolę jednak nie ryzykować. Poza tym, gdybym był przekonany o waszej winie, już dawno szykowani bylibyście do egzekucji.
- Więc co teraz z nami będzie? Zamierzasz nas panie ciągnąć za sobą jak kule u nogi?
- Tak, zamierzam. – Dowódca wstał ze swego fotela, okrążył niewielki stolik i podszedł do przybyłych. Spojrzał na Durioma, potem na Sadiela, by na końcu wyprosić zbrojnych spod namiotu.
- Ależ panie… – oburzył się Ariwas. – Przecież oni mogą być niebezpieczni.
- Nie zostaję tu sam. – Mężczyzna znacząco poklepał dłonią po pochwie, w której znajdował się dość zwyczajny miecz jak na stanowisko, które pełnił jego właściciel. – Nie myślicie chyba, że dowódcą mógłby być ktoś, kto nie ma opanowanej do perfekcji walki mieczem.
Nikt nie miał tu nic do gadania. Zbrojni, chcąc – nie chcąc, musieli opóścić prowizoryczną posiadłość swego zwierzchnika, choć po ich minach można było poznać, że nie w smak im takie rozwiązanie całej sytuacji.
Gdy w namiocie pozostali wyłącznie wędrowcy i rozkazodawca całej armii tłoczącej się na zewnątrz, zapanowała tam nieomal namacalna cisza. Dowódca patrzył się na przybyszy, a przybysze patrzyli się na dowódcę. Znachor i syrianin wyczekiwali na dalszy bieg sprawy. Sytuacja, w której się znaleźli, była dość dziwna. Gdy wyobrażali sobie to całe spotkanie jeszcze w momencie sterczenia na dworze, widzieli siebie nadziewanych na miecze rycerzy, wyganianych kamieniami jak najdalej stąd, ewentualnie puszczanych wolno. Nie spodziewali się nawet, że będą stać sam na sam z samym dowódcą wojsk w jego namiocie i że będą stać tam w takiej ciszy, z mętlikiem w głowach.
Ku niedowierzaniu przybyszów, mężczyzna wybuchnął nagle gromkim, szczerym śmiechem. Wędrowcy spojrzeli po sobie. Sadiel wzruszył ramionami a Duriom pokręcił głową ze zmieszania. Gdy znów skupili się na dowódcy, ten powoli dochodził do siebie.
- Gdybyście widzieli, jak wyglądaliście przed chwilą… Jakbym miał w jednej chwili doskoczyć do was i poderżnąć wam gardła. A czy ja wyglądam na kogoś zdolnego do takich poczynań? – Mężczyzna otarł dłonią łzy spływające po jego policzkach. – Jestem tu kapitanem, ale nie jestem jakimś nieokiełznanym mordercą. Zresztą nie zgładzam niewinnych.
- Niewinnych? – powtórzył Sadiel, unosząc brwi. – Czyli, że wierzysz, że nie jesteśmy szpiegami, panie?
- A dlaczego bym miał wam nie wierzyć? Byście wiedzieli, ilu tu już miałem takich samych szpiegów jak wy. Co kilka dni zwiadowcy znajdują kogoś w lesie i sprowadzają mi, jakbym nie miał co robić, tylko przesłuchania przeprowadzać. – Westchnął głęboko. – Niby to miło z ich strony, że troszczą się o powodzenie naszej wyprawy, a w tym również o ich i o moje życie. Ale trzeba we wszystkim znać umiar.
- Czyli, że nas wypuścisz, Panie? – Tym razem odezwał się Duriom, z którego powoli schodziło całe napięcie.
- I znów powtarzam, że tego nie powiedziałem.
- Ale… Przecież… Skoro uważasz panie, że jesteśmy niewinni…
- Ostatnio miałem podobną sytuację. Dwóch mieszkańców pobliskiej wioski napatoczyło się na oczy moim zwiadowcom. Oczywiście natychmiast mi ich tu przyprowadzili. Po niespełna kilku chwilach puściłem wieśniaków wolno. Byli starzy, wynędzniali, zmęczeni całym życiem… Nie chciałem ich trudzić zbędnymi przesłuchaniami, które i tak niczego nowego nie wniosłyby do całej sprawy. Następnego dnia miałem orszak swoich wojaków u wejścia do namiotu. Przybyli do mnie z wielkimi pretensjami, że ot tak wypuszczam sobie złapanych przez nich szpiegów i marnuję tylko ich drogocenny czas, który przeznaczają na to, bym mógł czuć się tu bezpiecznie.
- I chcesz nas tu trzymać tylko dlatego, by twoi rycerze nie robili ci, panie, kolejnych wyrzutów? – Znachor nie mógł uwierzyć własnym uszom. Jeśli odpowiedź na jego pytanie byłaby twierdząca, to zacząłby powątpiewać w mądrość, którą powinni być obdarzeni wszyscy ci, którzy zajmują tak znaczące stanowiska w królestwie.
- Tak, przyjacielu… - Dowódca skinął głową. – Puściłbym was wolno, lecz… w tej chwili bunt w szeregach mojego wojska jest tym, czego mi najmniej potrzeba.
- Ale nie będziemy cierpieć z powodu bandy rycerzyków… Nie mamy na to czasu – nie dawał za wygraną znachor.
- A kto powiedział, że macie tu cierpieć? Uczynię wszystko co w mojej mocy, byście czuli się tu jak u siebie, a nawet jeszcze lepiej.
- Uważam, panie, że znacznie lepiej będziemy czuć się na wolności – dobitnie stwierdził Doriom. – Żądam więc oddania nam naszych rzeczy i puszczenia nas wolno, jeśli nie macie nam nic do zarzucenia.
- A wiesz, panie, że jeśli tylko będę chciał, z pewnością coś odnajdę, co będzie mówić na waszą niekorzyść? – Choć uśmiech nie schodził z twarzy rozkazodawcy, jego oczy stały się nagle jakby ciemniejsze. – Tylko, że chcę wam tego oszczędzić, bo, jak mówiłem, nie raduje mnie przypatrywanie się cierpieniu innych.
- Grozisz nam, panie?
Mężczyzna podszedł do znachora i bez słowa zaczął wpatrywać się w jego oczy. Mierzyli się tak przez długą chwilę. Sadielowi zdawało się, jakby powietrze pomiędzy ich twarzami stężało nagle. Przypatrywał się temu całemu zajściu, nie rozumiejąc do końca, czego jest właśnie świadkiem. Nie chciał jednak przerwać nikomu swoimi pytaniami. Przeczuwał, że jego nagłe wtrącenie się, nie byłoby mile widziane przez żadnego z obojga mężczyzn. I gdy myślał już, że zastygali oni w takich pozach, Duriom powoli spuścił wzrok, kierując go gdzieś w stronę dolnej części namiotu.
Dowódca wyprostował się, spoglądając na młodzieńca.
- Słyszałem zresztą, że wędrujecie do Malencji. Tak się składa, że i moje wojska zmierzają w tamtym kierunku. Chcemy tam utworzyć bastion obronny przed wrogimi najeźdźcami. Wydaje mi się, że znacznie bezpieczniej i szybciej pokonacie dalszą drogę, spędzając ten czas ze mną i moimi wojakami.
Sadiel szybko przekalkulował sobie w myślach tą całą propozycję i musiał przyznać, że nawet mu się spodobała. Być może nawet mogliby liczyć na miejsce na jednym z wozów zaopatrzeniowych. Albo dostaliby po koniu… Z pewnością tak wielka armia musi ze sobą prowadzić jakieś wierzchowce, by w razie potrzeby móc pozwolić wykurować się swoim parzystokopytnym przyjaciołom.
- Sami świetnie dawaliśmy sobie radę do tej pory i dalej będziemy sami sobie dobrze radzić – odrzekł Duriom, sprowadzając swego przyjaciela do rzeczywistości.
- A jednak nalegam, zwłaszcza, że nie macie innego wyboru.
- Ależ oczywiście że mamy – warknął Duriom. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia z namiotu. – Sadiel, idziemy. Nic tu po nas.
- Straże! – zawołał rozkazodawca i nim dwójka podróżników się zorientowała, trzymani byli za ręce przez zbrojnych, którzy w mgnieniu oka stawili się na wezwanie swego zwierzchnika. – Wsadźcie ich do klatki. – Mężczyzna spojrzał wyzywająco na znachora. – I nie dawać im żadnego jedzenia, nim sam tego nie rozkażę.
- Nie możesz nam tego zrobić, panie. Nie możesz nas za… - nie dokończył Duriom, gdyż jeden ze strażników złapał go mocno za ramię i pociągnął do tyłu. Znachor zachwiał się na nogach i nieomal upadł na ziemię. Zbrojny dosłownie wyciągnął go spod namiotu.
Sadiel miał mniej szczęścia. W jego przypadku strażnicy powzięli większe środki ostrożności. W kilka chwil związano go, zakneblowano i, dla pewności, przewiązano oczy szmatką i pchnięto w stronę wyjścia. Chłopiec nie widząc zupełnie nic, i z powodu związanych rąk nie mogąc utrzymać równowagi, padł jak długi na ziemię, obcierając sobie boleśnie policzek.
„Przecież nic mu nie zrobiliśmy – łkał w myślach. – Nie uczyniliśmy żadnej krzywdy ani jemu, ani jego rycerzom. Czemu tak z nami postępuje?”. W tej samej chwili poczuł, jak ziemia pod jego nogami delikatnie drga. Nie zwrócił jednak na to większej uwagi. Nie mógł zrozumieć, co się stało w przeciągu tak krótkiego czasu.
Podniesiono go z ziemi. Ciągnięty przez strażników słyszał głosy tych, którzy odeszli od swych codziennych obowiązków, by przyjrzeć się syrianinowi i jego towarzyszowi. Wojacy obrażali go, przeklinali oraz życzyli mu szybkiej śmierci. Jedni czynili to cicho, pod nosami, inni nie kryli się ze swą nienawiścią to niebieskookiego. Teraz mieli na to ciche przyzwolenie. Skoro dowódca uznał tą dwójkę za wrogów, to oznacza, że są godni tego, by ich prześladować i uczynić z ich życia prawdziwe piekło. I wystarczyło na to jedno słowo jednego człowieka, który w dodatku nie miał prawa tak z nimi postępować. Ta wiedza sprawiła, że Sadiel znów poczuł wstręt i odrazę do otaczających go ludzi. Tak bardzo chciał usłyszeć głos Durioma… Tak bardzo chciał usłyszeć od niego słowa otuchy. Chciał znów usiąść na wierzchu Strzały i spojrzeć na swego Mistrza, wiedząc, że ten powie mu, jak ma postępować by osiągnąć swój cel. Chciał poczuć się bezpiecznie… Choć raz chciał zapomnieć o wszelkich kłopotach i problemach, które na jego głowę sprowadzają ludzie.
Kamienie pod jego stopami ponownie zaczęły drżeć. Tym razem dostrzegł ten fakt i… Postanowił sprawdzić prawdziwość jednej ze swoich teorii odnośnie swych nadludzkich umiejętności. Skupił się bardziej na swej nienawiści względem ludzi. Nie było to trudne z racji tego, że wyzwiska pod jego adresem wciąż dobiegały do jego uszu, a trzymający go strażnicy nie starali się wcale postępować z nim delikatnie. Przypomniał sobie jeszcze ciało martwego Mistrza, które odnalazł tamtego dnia w lesie, choć powoli obraz ten zaczął się zamazywać. Wyobraził sobie również Durioma, który idzie obok niego i cierpi tylko z tego powodu, że w przeciwieństwie do innych nie poddaje się jakimś głupim, nieuzasadnionym stereotypom dotyczącym syrianinów.
Nienawiść, która już zdążyła opanować jego serce, zaczęła jeszcze się nasilać. Widok Broula, katowanego przez młodzieńców, Natiaha, który chciał go wydać Sprzymierzeńcom, Wybawiciela, który chciał zamordować go pewnej nocy, gdy odpoczywał w stajni po długiej podróży… Poczuł, jak po jego policzkach spływają łzy, wsiąkając nieomal natychmiast w szmatę zakrywającą jego oczy. Zacisnął zęby. Nienawiść przerodziła się w chęć zemsty… Złość wypełniła każdą komórkę jego ciała. W uszach zaczęło szumieć mu od gniewu, za który winił wszystkich tych, którzy otaczali go w tamtym momencie.
Zacisnął pięści. Pozwolił, by stan, w którym się znalazł, nie tylko go nie opuścił, ale nasilił się do granic możliwości.
Nagle stanął w miejscu i choć ciągnął go jeden ze znacznie większych i silniejszych od niego strażników, nie był w stanie go ruszyć. Jakby z innego świata usłyszał niepewne: „Co jest?”. W tej samej chwili mnóstwo większych i mniejszych kamieni spoczywających na ziemi wzleciało w górę, na wysokość twarzy rycerzy. Tym razem po tłumach rozległy się odgłosy niedowierzania, niezrozumienia, a w ostateczności paniki. Ktoś jakby rażony nagłym olśnieniem krzyknął: „To syriański pomiot!”. Strażnicy trzymający Sadiela przewrócili go na ziemię, ale było już za późno. Burza z kamieni zaczęła wrzeć. Mniejsze części skał zaczęły wirować w koło, niczym kamienne tornado, raniąc przy tym wojaków oddalonych od epicentrum o kilkanaście kroków.  Ciche stęki przemieniły się we wrzaski bólu. Dziesiątki męskich gardeł zaczęło wyć po zderzeniu z pociskami. Sadiel próbował przypomnieć sobie coraz to starsze sytuacje z jego życia, wzbudzające w nim gniew względem ludzi. A im więcej odnajdywał takich wspomnień, tym więcej kamieni unosiło się z ziemi i raniło kolejnych mężczyzn w zbrojach i pancerzach. Pomiędzy całą złością ogarniającą jego duszę, wkradła się też iskierka radości i dumy, że w końcu pojął, jak działa jedna z jego mocy. Teraz nikt już nie zrani ani jego, ani jego najbliższych. Teraz rasa ludzka pozna, co to znaczy syriański gniew. Teraz… Poczuł mocny cios w głowę. Blask, który nagle pojawił się przed jego oczami zamienił się w nieprzeniknioną ciemność. Gdy padał nieprzytomny na ziemię, razem z nim opadły kamienie. Nie widział, ilu rycerzy unieszkodliwił, nie wiedział też, czy któregoś z nich zabił. Z racji tego, w jakim stanie się znajdował, nie wiele go to interesowało. A nawet jeśli już utrzymałby niewielkie ilości świadomości, nie przejawiałby zbędnej uwagi do tego, co takiego uczynił, lecz poddał się uniesieniu, jakie towarzyszy poczuciu zwycięstwa.

To, że jego postępowanie nie było najmądrzejsze, zrozumiał, gdy otworzył swe oczy. Jedyne co widział, to metalowe, grube drągi z których składała się jego klatka. Gdzieś w oddali rycerze zajmowali się bądź opatrywaniem ran po ataku Sadiela, bądź odpoczywaniem po wieczornym posiłki. Nieliczni zajmowali się swymi wierzchowcami lub swą bronią. Słońce zaszło dawno za horyzont, toteż bliżej było wszystkim do spania, niż do wykonywania obowiązków związanych ze swą służbą. Płonące ogniska oświetlały posępne twarze wojaków. Chłopiec zastanawiał się, czy to znużenie, czy też jego atak sprowadził tak grobową atmosferę na tą zbieraninę rycerzy. Szybko jednak odsunął od siebie te dociekania. Uniósł się niepewnie na rękach, a następnie usiadł, opierając się o jedną ze ścian klatki, nieomal się w nią wtulając. Znów uderzyła w niego ta świadomość, że był sam… Całkowicie sam wśród obcych rycerzy, którzy nie pałali do niego sympatią. Znajduje się w zamkniętej klatce i w razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa, mógłby tylko skulić się w kącie i przyjąć śmiertelne razy na swe ciało bez możliwości jakiejkolwiek obrony. Jedyną możliwością było ponowne wykorzystanie swej mocy, gdyby wojacy postanowili urządzić mu samosąd, lecz Sadiel obawiał się, że ostatni jego wybuch aż nazbyt mocno nadszarpnął jego siły. Gdyby teraz zamierzał po raz drugi zaatakować, z dużym prawdopodobieństwem nie przeżyłby tego, a przynajmniej miał takie ponure przeczucie.