Namiot dowódcy górował ponad
innymi niczym zamek króla góruje nad chatami mieszczan. Gruby, ciemnoniebieski
materiał opinał drewnianą konstrukcję. Na jego czubku łopotała flaga królestwa:
głowa ryczącego lwa na jasnobrązowym tle.
Przez całą podróż do tego
szałasu, między całą gromadą nie pojawiło się choćby najmniejsze słowo. Strażnicy
szli z dumnie uniesionymi głowami, chełpiąc się zapewne tym, że udało im się
schwytać syrianina. Sami schwytani nie byli już tak radośni. Szli niczym na
ścięcie głowy i nie wiadome było, czy aby to porównanie nie okaże się w
najbliższym czasie jak najbardziej prawdziwe.
Wnętrze namiotu wyglądało dość
spartańsko. Na samym środku stał niewielki stół obłożony mapami z mnóstwem
zaznaczeń w postaci kolorowych kropek bądź linii. Gdzieś z boku blatu
spoczywały inkausty wypełnione tuszem i białe pióra do pisania. Pod jedną ze
ścian tej budowli znajdowało się posłanie na widok którego każdemu oko by się
przymknęło. Na drewnianym pudle leżał gruby materac obleczony w futro. Przy
drugiej ze ścian stała niewielka dębowa komódka sięgająca Sadielowi do kolan.
Można było zauważyć jeszcze kilka krzeseł porozstawianych po kątach, mnóstwo
świec i jeden fotel, na którym spoczywał czterdziestokilkuletni mężczyzna o
śniadej twarzy, krótko przystrzyżonych, ciemnych włosach i wypielęgnowanej
bródce. Mężczyzna odziany był w białą, płócienną przeszywnicę z wyszytym na
piersi godłem królestwa, oraz przepasaną ciemnym pasem. Spodnie, również białe,
stworzone były z cienkiej, garbowanej skóry, która opinała nogi wojaka,
uwydatniając umięśnione łydki. Cały ten wizerunek dopełniała jasna peleryna z
wplecionymi w nią złotymi nitkami. Obcy spoglądał na przybyłych ciemnymi,
przenikliwymi oczami.
- Witajcie w moich skromnych
progach – rzekł, a głos jego zdawał się dudnieć w uszach przybyłych. Był bardzo
niski i lekko zachrypnięty. Nie można było stwierdzić z całą stanowczością czy
pasował on do obrazu swego właściciela, czy ten zupełnie z nim nie współgrał.
Ariwas stojący z boku Durioma
otwierał już usta, by rozpocząć wyjaśnienia, lecz uprzedził go sam znachor.
- Witaj, panie – skłonił się
nisko, spoglądając wymownie na Sadiela. Ten po chwili dezorientacji postąpił
tak samo. – Przykro nam, że musimy twój wieczorny odpoczynek przerywać. Nie
godzi się, by zwykli wędrowcy nachodzili dowódcę wojska w jego własnym
namiocie. Racz jednak przyjąć nasze słowa, że nie chcieliśmy cię, panie,
niepokoić, lecz nie dano nam innego wyboru.
- Panie – tym razem odezwał się
Ariwas stając na baczność. – To jest ta dwójka szpiegów, o których ci
opowiadałem.
- Syrianin? – Dowódca jakby nie
usłyszał słów jednego ze swych poddanych. Całą swoją uwagę skupił na Sadielu,
unosząc wymownie brwi.
- Tak, syrianin – prychnął
Sadiel, co natychmiast spotkało się z uderzeniem przez jednego z rycerzy w
plecy oraz nieomal zabójczym spojrzeniem Durioma. – No co? Za każdym razem to
samo… - warknął chłopiec. Ta wiedza, że z dużym prawdopodobieństwem są to
ostatnie godziny jego życia, jeśli dowódca uwierzy swym podwładnym a nie im,
dodała mu odwagi. Bo co gorszego mogło go spotkać od śmierci? – Wystarczy, że
ktoś choć raz spojrzy na mnie i już to samo. Widać chyba, że syrianin, po co
więc jeszcze te głupie pytania?
- Sadiel! Na wszelkie bóstwa… –
westchnął znachor.
- Nie, nie – machnął ręką
mężczyzna, uśmiechając się przy tym. – Chłopiec ma rację. Głupie pytanie.
Jednak reakcja chyba jak najbardziej na miejscu, zważywszy, że nikt mnie
wcześniej nie uprzedził, że jednym z tych straszliwych szpiegów jest
niebieskooki. – Tu wzrok dowódcy stał się znacznie ostrzejszy i powędrował ku
zwiadowcom.
- Nie jesteśmy szpie… - nie
dokończył Sadiel, gdyż nieomal natychmiast przerwał mu Duriom.
- Sadielu… Nie zachowuj się jak
jakiś prostak. Stoisz przed wysoko postawionym człowiekiem i powinieneś
obdarzyć go szacunkiem, a co za tym idzie mówić, gdy on ci na to pozwoli.
Syrianin wzruszył tylko ramionami.
Dowódca zareagował na
zaistniałą sytuację wybuchem śmiechu.
- Nie bądźmy aż tak sztywni,
drogi panie – zwrócił się do znachora. – Może i jestem dowódcą wojsk królestwa
Brasalonii, ale jestem też, a może przede wszystkim, zwykłym człowiekiem i nie
oczekuję od nikogo całowania mnie po stopach.
Duriom delikatnie skinął głową.
- Przejdźmy jednak do sprawy,
która sprowadziła was tutaj.
- Otóż, Panie… - zaczął
zwiadowca, jednak ruch dłoni dowódcy dał jasno do zrozumienia, że nie czas
teraz na jego wywody. Potwierdziły to
słowa przełożonego:
- Może tak najpierw wysłuchamy
naszych gości, co mają nam do powiedzenia?
- Panie… - Znachor wyprostował
się, opuszczając swe ręce wzdłuż ciała. – Me imię brzmi Duriom, a moim
towarzyszem jest Sadiel. Jak już zauważyłeś, jest syrianinem, dlatego też
ukrywamy się przed spojrzeniami innych ludzi. Wyjaśnia to, czemu czekaliśmy na
wzgórku na to, by Twój oddział przemaszerował, a my byśmy mogli spokojnie
kontynuować swoją dalszą podróż. Jesteśmy wędrowcami, poszukującymi mądrości.
Dążymy więc do Malencji, gdyż tam, jeśli mnie pamięć nie myli, jest największa
biblioteka w granicach pobliskich królestw. W budynku tym znajduje się wiele
drogocennych woluminów zawierających wiedzę, której my poszukujemy.
- Jaka to wiedza najbardziej
was interesuje? – spytał dowódca, niczym o jakąś bagatelną drobnostkę.
- Wiedza o życiu, Panie.
Wiedza, której poszukuje każdy z nas od dnia, w którym się narodził. Chcemy
wiedzieć, jaki jest cel naszego istnienia, jaki sens ma ludzkie cierpienie, co
znajduje się u kresu naszej wędrówki po tym padole łez…
- I uważacie, że w księgach
znajdziecie odpowiedzi na te wszystkie nurtujące was pytania?
- Nie, Panie – znachor pozwolił
sobie na delikatny uśmiech. – Wydaje nam się, że na te pytania nigdzie nie ma
odpowiedzi, jednak nie oznacza to, że nie mogą one przybliżyć nas do odkrycia
tych tajemnic.
- Dziwne rozumowanie. – Dowódca uniósł
jedną z brwi. – Jednak nie mam serca zabronić wam kroczyć tą drogą, którą
już wybraliście.
- Więc możemy już iść? – do
przodu wyrwał się Sadiel, lecz jeden ze strażników cofnął go z powrotem.
- Tego nie powiedziałem.
- Ale przecież…
- Powiedziałem, że nie mogę wam
zakazać dalej poszukiwać życiowej mądrości. Uważam, że możecie czynić to, nawet
będąc uwięzionymi w zamkowych lochach.
Chłopca opadły nagle wszystkie
siły. Przez chwilę zakołysał się na nogach, jednak ustał w pionie. Spojrzał
kątem oka na Durioma. Ten zaciskał usta z wściekłości. Jedynie podwładni wodza
rycerzy cieszyli się z obrotu sprawy, a na pewno cieszyli się z tego sami
zwiadowcy.
- Panie… - Znachor starał się
utrzymać swe nerwy na wodzy. – Nie masz prawa nas zatrzymywać. Nie masz żadnych
dowodów na to, że jesteśmy wrogimi szpiegami.
- Nie mam też żadnych dowodów
na to, że nimi nie jesteście. Wolę jednak nie ryzykować. Poza tym, gdybym był
przekonany o waszej winie, już dawno szykowani bylibyście do egzekucji.
- Więc co teraz z nami będzie?
Zamierzasz nas panie ciągnąć za sobą jak kule u nogi?
- Tak, zamierzam. – Dowódca
wstał ze swego fotela, okrążył niewielki stolik i podszedł do przybyłych.
Spojrzał na Durioma, potem na Sadiela, by na końcu wyprosić zbrojnych spod
namiotu.
- Ależ panie… – oburzył się
Ariwas. – Przecież oni mogą być niebezpieczni.
- Nie zostaję tu sam. –
Mężczyzna znacząco poklepał dłonią po pochwie, w której znajdował się dość
zwyczajny miecz jak na stanowisko, które pełnił jego właściciel. – Nie myślicie
chyba, że dowódcą mógłby być ktoś, kto nie ma opanowanej do perfekcji walki
mieczem.
Nikt nie miał tu nic do
gadania. Zbrojni, chcąc – nie chcąc, musieli opóścić prowizoryczną posiadłość
swego zwierzchnika, choć po ich minach można było poznać, że nie w smak im
takie rozwiązanie całej sytuacji.
Gdy w namiocie pozostali
wyłącznie wędrowcy i rozkazodawca całej armii tłoczącej się na zewnątrz,
zapanowała tam nieomal namacalna cisza. Dowódca patrzył się na przybyszy, a
przybysze patrzyli się na dowódcę. Znachor i syrianin wyczekiwali na dalszy
bieg sprawy. Sytuacja, w której się znaleźli, była dość dziwna. Gdy wyobrażali
sobie to całe spotkanie jeszcze w momencie sterczenia na dworze, widzieli
siebie nadziewanych na miecze rycerzy, wyganianych kamieniami jak najdalej
stąd, ewentualnie puszczanych wolno. Nie spodziewali się nawet, że będą stać
sam na sam z samym dowódcą wojsk w jego namiocie i że będą stać tam w takiej
ciszy, z mętlikiem w głowach.
Ku niedowierzaniu przybyszów,
mężczyzna wybuchnął nagle gromkim, szczerym śmiechem. Wędrowcy spojrzeli po
sobie. Sadiel wzruszył ramionami a Duriom pokręcił głową ze zmieszania. Gdy
znów skupili się na dowódcy, ten powoli dochodził do siebie.
- Gdybyście widzieli, jak
wyglądaliście przed chwilą… Jakbym miał w jednej chwili doskoczyć do was i
poderżnąć wam gardła. A czy ja wyglądam na kogoś zdolnego do takich poczynań? –
Mężczyzna otarł dłonią łzy spływające po jego policzkach. – Jestem tu
kapitanem, ale nie jestem jakimś nieokiełznanym mordercą. Zresztą nie zgładzam
niewinnych.
- Niewinnych? – powtórzył
Sadiel, unosząc brwi. – Czyli, że wierzysz, że nie jesteśmy szpiegami, panie?
- A dlaczego bym miał wam
nie wierzyć? Byście wiedzieli, ilu tu już miałem takich samych szpiegów jak wy.
Co kilka dni zwiadowcy znajdują kogoś w lesie i sprowadzają mi, jakbym nie miał
co robić, tylko przesłuchania przeprowadzać. – Westchnął głęboko. – Niby to
miło z ich strony, że troszczą się o powodzenie naszej wyprawy, a w tym również
o ich i o moje życie. Ale trzeba we wszystkim znać umiar.
- Czyli, że nas wypuścisz,
Panie? – Tym razem odezwał się Duriom, z którego powoli schodziło całe
napięcie.
- I znów powtarzam, że tego nie
powiedziałem.
- Ale… Przecież… Skoro uważasz
panie, że jesteśmy niewinni…
- Ostatnio miałem podobną
sytuację. Dwóch mieszkańców pobliskiej wioski napatoczyło się na oczy moim
zwiadowcom. Oczywiście natychmiast mi ich tu przyprowadzili. Po niespełna kilku
chwilach puściłem wieśniaków wolno. Byli starzy, wynędzniali, zmęczeni całym
życiem… Nie chciałem ich trudzić zbędnymi przesłuchaniami, które i tak niczego
nowego nie wniosłyby do całej sprawy. Następnego dnia miałem orszak swoich
wojaków u wejścia do namiotu. Przybyli do mnie z wielkimi pretensjami, że ot
tak wypuszczam sobie złapanych przez nich szpiegów i marnuję tylko ich
drogocenny czas, który przeznaczają na to, bym mógł czuć się tu bezpiecznie.
- I chcesz nas tu trzymać tylko
dlatego, by twoi rycerze nie robili ci, panie, kolejnych wyrzutów? – Znachor
nie mógł uwierzyć własnym uszom. Jeśli odpowiedź na jego pytanie byłaby
twierdząca, to zacząłby powątpiewać w mądrość, którą powinni być obdarzeni
wszyscy ci, którzy zajmują tak znaczące stanowiska w królestwie.
- Tak, przyjacielu… - Dowódca
skinął głową. – Puściłbym was wolno, lecz… w tej chwili bunt w szeregach mojego
wojska jest tym, czego mi najmniej potrzeba.
- Ale nie będziemy cierpieć z
powodu bandy rycerzyków… Nie mamy na to czasu – nie dawał za wygraną znachor.
- A kto powiedział, że macie tu
cierpieć? Uczynię wszystko co w mojej mocy, byście czuli się tu jak u siebie, a
nawet jeszcze lepiej.
- Uważam, panie, że znacznie
lepiej będziemy czuć się na wolności – dobitnie stwierdził Doriom. – Żądam
więc oddania nam naszych rzeczy i puszczenia nas wolno, jeśli nie macie nam nic
do zarzucenia.
- A wiesz, panie, że jeśli
tylko będę chciał, z pewnością coś odnajdę, co będzie mówić na waszą
niekorzyść? – Choć uśmiech nie schodził z twarzy rozkazodawcy, jego oczy stały
się nagle jakby ciemniejsze. – Tylko, że chcę wam tego oszczędzić, bo, jak
mówiłem, nie raduje mnie przypatrywanie się cierpieniu innych.
- Grozisz nam, panie?
Mężczyzna podszedł do znachora
i bez słowa zaczął wpatrywać się w jego oczy. Mierzyli się tak przez długą
chwilę. Sadielowi zdawało się, jakby powietrze pomiędzy ich twarzami stężało
nagle. Przypatrywał się temu całemu zajściu, nie rozumiejąc do końca, czego
jest właśnie świadkiem. Nie chciał jednak przerwać nikomu swoimi pytaniami.
Przeczuwał, że jego nagłe wtrącenie się, nie byłoby mile widziane przez żadnego
z obojga mężczyzn. I gdy myślał już, że zastygali oni w takich pozach, Duriom
powoli spuścił wzrok, kierując go gdzieś w stronę dolnej części namiotu.
Dowódca wyprostował się,
spoglądając na młodzieńca.
- Słyszałem zresztą, że
wędrujecie do Malencji. Tak się składa, że i moje wojska zmierzają w tamtym
kierunku. Chcemy tam utworzyć bastion obronny przed wrogimi najeźdźcami. Wydaje
mi się, że znacznie bezpieczniej i szybciej pokonacie dalszą drogę, spędzając
ten czas ze mną i moimi wojakami.
Sadiel szybko przekalkulował
sobie w myślach tą całą propozycję i musiał przyznać, że nawet mu się
spodobała. Być może nawet mogliby liczyć na miejsce na jednym z wozów
zaopatrzeniowych. Albo dostaliby po koniu… Z pewnością tak wielka armia musi ze
sobą prowadzić jakieś wierzchowce, by w razie potrzeby móc pozwolić wykurować
się swoim parzystokopytnym przyjaciołom.
- Sami świetnie dawaliśmy sobie
radę do tej pory i dalej będziemy sami sobie dobrze radzić – odrzekł Duriom,
sprowadzając swego przyjaciela do rzeczywistości.
- A jednak nalegam, zwłaszcza,
że nie macie innego wyboru.
- Ależ oczywiście że mamy –
warknął Duriom. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia z namiotu. –
Sadiel, idziemy. Nic tu po nas.
- Straże! – zawołał
rozkazodawca i nim dwójka podróżników się zorientowała, trzymani byli za ręce
przez zbrojnych, którzy w mgnieniu oka stawili się na wezwanie swego
zwierzchnika. – Wsadźcie ich do klatki. – Mężczyzna spojrzał wyzywająco na
znachora. – I nie dawać im żadnego jedzenia, nim sam tego nie rozkażę.
- Nie możesz nam tego zrobić,
panie. Nie możesz nas za… - nie dokończył Duriom, gdyż jeden ze strażników
złapał go mocno za ramię i pociągnął do tyłu. Znachor zachwiał się na nogach i
nieomal upadł na ziemię. Zbrojny dosłownie wyciągnął go spod namiotu.
Sadiel miał mniej szczęścia. W
jego przypadku strażnicy powzięli większe środki ostrożności. W kilka chwil
związano go, zakneblowano i, dla pewności, przewiązano oczy szmatką i pchnięto
w stronę wyjścia. Chłopiec nie widząc zupełnie nic, i z powodu związanych rąk
nie mogąc utrzymać równowagi, padł jak długi na ziemię, obcierając sobie
boleśnie policzek.
„Przecież nic mu nie zrobiliśmy
– łkał w myślach. – Nie uczyniliśmy żadnej krzywdy ani jemu, ani jego rycerzom.
Czemu tak z nami postępuje?”. W tej samej chwili poczuł, jak ziemia pod jego
nogami delikatnie drga. Nie zwrócił jednak na to większej uwagi. Nie mógł
zrozumieć, co się stało w przeciągu tak krótkiego czasu.
Podniesiono go z ziemi. Ciągnięty
przez strażników słyszał głosy tych, którzy odeszli od swych codziennych
obowiązków, by przyjrzeć się syrianinowi i jego towarzyszowi. Wojacy obrażali
go, przeklinali oraz życzyli mu szybkiej śmierci. Jedni czynili to cicho, pod
nosami, inni nie kryli się ze swą nienawiścią to niebieskookiego. Teraz mieli
na to ciche przyzwolenie. Skoro dowódca uznał tą dwójkę za wrogów, to oznacza,
że są godni tego, by ich prześladować i uczynić z ich życia prawdziwe piekło. I
wystarczyło na to jedno słowo jednego człowieka, który w dodatku nie miał prawa
tak z nimi postępować. Ta wiedza sprawiła, że Sadiel znów poczuł wstręt i
odrazę do otaczających go ludzi. Tak bardzo chciał usłyszeć głos Durioma… Tak
bardzo chciał usłyszeć od niego słowa otuchy. Chciał znów usiąść na wierzchu
Strzały i spojrzeć na swego Mistrza, wiedząc, że ten powie mu, jak ma
postępować by osiągnąć swój cel. Chciał poczuć się bezpiecznie… Choć raz chciał
zapomnieć o wszelkich kłopotach i problemach, które na jego głowę sprowadzają
ludzie.
Kamienie pod jego stopami
ponownie zaczęły drżeć. Tym razem dostrzegł ten fakt i… Postanowił sprawdzić
prawdziwość jednej ze swoich teorii odnośnie swych nadludzkich umiejętności.
Skupił się bardziej na swej nienawiści względem ludzi. Nie było to trudne z
racji tego, że wyzwiska pod jego adresem wciąż dobiegały do jego uszu, a
trzymający go strażnicy nie starali się wcale postępować z nim delikatnie.
Przypomniał sobie jeszcze ciało martwego Mistrza, które odnalazł tamtego dnia w
lesie, choć powoli obraz ten zaczął się zamazywać. Wyobraził sobie również
Durioma, który idzie obok niego i cierpi tylko z tego powodu, że w
przeciwieństwie do innych nie poddaje się jakimś głupim, nieuzasadnionym
stereotypom dotyczącym syrianinów.
Nienawiść, która już zdążyła
opanować jego serce, zaczęła jeszcze się nasilać. Widok Broula, katowanego
przez młodzieńców, Natiaha, który chciał go wydać Sprzymierzeńcom, Wybawiciela,
który chciał zamordować go pewnej nocy, gdy odpoczywał w stajni po długiej
podróży… Poczuł, jak po jego policzkach spływają łzy, wsiąkając nieomal
natychmiast w szmatę zakrywającą jego oczy. Zacisnął zęby. Nienawiść
przerodziła się w chęć zemsty… Złość wypełniła każdą komórkę jego ciała. W
uszach zaczęło szumieć mu od gniewu, za który winił wszystkich tych, którzy otaczali
go w tamtym momencie.
Zacisnął pięści. Pozwolił, by
stan, w którym się znalazł, nie tylko go nie opuścił, ale nasilił się do granic
możliwości.
Nagle stanął w miejscu i choć
ciągnął go jeden ze znacznie większych i silniejszych od niego strażników, nie
był w stanie go ruszyć. Jakby z innego świata usłyszał niepewne: „Co jest?”. W
tej samej chwili mnóstwo większych i mniejszych kamieni spoczywających na ziemi
wzleciało w górę, na wysokość twarzy rycerzy. Tym razem po tłumach rozległy się
odgłosy niedowierzania, niezrozumienia, a w ostateczności paniki. Ktoś jakby
rażony nagłym olśnieniem krzyknął: „To syriański pomiot!”. Strażnicy trzymający
Sadiela przewrócili go na ziemię, ale było już za późno. Burza z kamieni
zaczęła wrzeć. Mniejsze części skał zaczęły wirować w koło, niczym kamienne
tornado, raniąc przy tym wojaków oddalonych od epicentrum o kilkanaście
kroków. Ciche stęki przemieniły się we
wrzaski bólu. Dziesiątki męskich gardeł zaczęło wyć po zderzeniu z pociskami.
Sadiel próbował przypomnieć sobie coraz to starsze sytuacje z jego życia,
wzbudzające w nim gniew względem ludzi. A im więcej odnajdywał takich
wspomnień, tym więcej kamieni unosiło się z ziemi i raniło kolejnych mężczyzn w
zbrojach i pancerzach. Pomiędzy całą złością ogarniającą jego duszę, wkradła
się też iskierka radości i dumy, że w końcu pojął, jak działa jedna z jego
mocy. Teraz nikt już nie zrani ani jego, ani jego najbliższych. Teraz rasa
ludzka pozna, co to znaczy syriański gniew. Teraz… Poczuł mocny cios w głowę.
Blask, który nagle pojawił się przed jego oczami zamienił się w nieprzeniknioną
ciemność. Gdy padał nieprzytomny na ziemię, razem z nim opadły kamienie. Nie
widział, ilu rycerzy unieszkodliwił, nie wiedział też, czy któregoś z nich
zabił. Z racji tego, w jakim stanie się znajdował, nie wiele go to
interesowało. A nawet jeśli już utrzymałby niewielkie ilości świadomości, nie
przejawiałby zbędnej uwagi do tego, co takiego uczynił, lecz poddał się
uniesieniu, jakie towarzyszy poczuciu zwycięstwa.
To, że jego postępowanie nie
było najmądrzejsze, zrozumiał, gdy otworzył swe oczy. Jedyne co widział, to
metalowe, grube drągi z których składała się jego klatka. Gdzieś w oddali
rycerze zajmowali się bądź opatrywaniem ran po ataku Sadiela, bądź
odpoczywaniem po wieczornym posiłki. Nieliczni zajmowali się swymi
wierzchowcami lub swą bronią. Słońce zaszło dawno za horyzont, toteż bliżej
było wszystkim do spania, niż do wykonywania obowiązków związanych ze swą
służbą. Płonące ogniska oświetlały posępne twarze wojaków. Chłopiec zastanawiał
się, czy to znużenie, czy też jego atak sprowadził tak grobową atmosferę na tą
zbieraninę rycerzy. Szybko jednak odsunął od siebie te dociekania. Uniósł się
niepewnie na rękach, a następnie usiadł, opierając się o jedną ze ścian klatki,
nieomal się w nią wtulając. Znów uderzyła w niego ta świadomość, że był sam…
Całkowicie sam wśród obcych rycerzy, którzy nie pałali do niego sympatią.
Znajduje się w zamkniętej klatce i w razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa,
mógłby tylko skulić się w kącie i przyjąć śmiertelne razy na swe ciało bez
możliwości jakiejkolwiek obrony. Jedyną możliwością było ponowne wykorzystanie
swej mocy, gdyby wojacy postanowili urządzić mu samosąd, lecz Sadiel obawiał
się, że ostatni jego wybuch aż nazbyt mocno nadszarpnął jego siły. Gdyby teraz
zamierzał po raz drugi zaatakować, z dużym prawdopodobieństwem nie przeżyłby
tego, a przynajmniej miał takie ponure przeczucie.