W drzwiach prowadzących do chaty Samira, dwójkę wędrowców
powitał rosły mężczyzna o ciemnej, opalonej cerze i zmęczonych, zielonych
oczach. Natychmiast rzucił się do wyściskania chłopca. Duriomowi uścisnął mocno
dłoń, przedstawiając się przy okazji.
- Zwą mnie Natiah. Za ratunek pierworodnej podziękować
chcę. Kobieta moja posiłek już szykuje. Razem z nami go zjecie, jeśli ani mi,
ani jej przykrości nie chcecie zrobić.
- Nie chcemy, nie chcemy – upewnił go Duriom.
- A jak was zwą, wybawcy moi? – spytał Natiah, nieomal
pchając Sadiela w kierunku swego domostwa.
- Mnie zwą Duriom. A
ten, kogo tak uparcie popychasz przed sobą, jest moim uczniem.
Mężczyzna nie drążył więcej kwestii imienia Sadiela. Za to
wciąż powtarzał, że musi on mu opisać całe to zajście, podczas którego jego
córeczka omal życia swego nie utraciła.
Domostwo Natiaha nie wyglądało okazale. Lata światłości
umeblowania minęły już bezpowrotnie kilkanaście lat wcześniej. Stary stolik
opierał się z ledwością na czterech nogach, w których korniki za pewne uwiły
sobie miłe gniazdka. Blat obity był warstwą cieńszych i grubszych deseczek, spajających
w jedno tą mizerną konstrukcję. Kominek stojący na jednej ze ścian nieomal
rozsypywał się pod naporem spojrzeń gości. To, że nad ogniem, na metalowym
pręcie, wisi jeszcze blaszany gar, uznawali za obecność w tym miejscu sił
nadprzyrodzonych. Podłoga skrzypiała pod każdym, nawet najmniejszym ruchem
mieszkańców. Szafa wypełniona glinianymi naczyniami chybotała się na wszystkie
strony. A wiszący u sufitu drewniany świecznik? Sadiel podjął decyzję, że
będzie starał się unikać przechodzenia bezpośrednio pod tym niepewnie wiszącym
przedmiotem.
Drzwi do kolejnego pomieszczenia zostały zamknięte. I chyba
to one były w tej całej chacie najbardziej porządnie.
Żona Natiaha wyglądała na dość młodą kobietę. Jasna, zdrowa
cera nie przypominała tej, którą posiadają inni mieszkańcy wsi, spędzający
większość swego życia na polach pod gołym niebem. Jej usta wykrzywiły się w
szczery, szeroki uśmiech, gdy zobaczyła gości. Natychmiast wstała od kotła, w
którym gotowała posiłek, wytarła ręce w szary, ale czysty fartuch i ruszyła w
ich stronę.
- Chciałabym ci, chłopcze, podziękować… - uścisnęła dłonie
Sadiela, próbując uchwycić jego wzrok spod nasuniętego na oczy kaptura. – Gdyby nie ty, moja córeczka już by nie
żyła. Nawet nie wiesz ile to dla mnie znaczy… Nie wiesz jak bardzo jestem ci
wdzięczna.
- Dziękuję bardzo, ale… Nie musisz być mi wdzięczna, pani.
Gdyby nie ja, Sonya nie znalazłaby się tak blisko śmierci. – Blondyn cieszył
się, że jego twarz jest zasłonięta. Czuł jak zaczynają piec go policzki. Nie
był przyzwyczajony do tak bliskiej obecności przy płci pięknej.
- Oh… - wtrącił się Natiah, kładąc rękę na ramieniu
Durioma. – Nawet nie przedstawiłem naszych wybawców. Ten tu to Duriom – wskazał
dłonią na znachora. – A ten to… - machnął głową w stronę błękitnookiego. – Nie
wiem jak on się zwie. Jest uczniem Durioma i to chyba jedyna rzecz jakiej się o
nim dowiemy.
- A więc… uczniu… - ponowiła rozmowę kobieta. – Jeszcze raz
ci dziękuję. Tobie też, panie – zwróciła się w stronę Durioma. – Samir
opowiedział mi, że wyrwałeś moją córeczkę z rąk kostuchy.
- Jestem znachorem. Taka już moja rola…
- Lecz nie mamy jak wam wynagrodzić waszej pomocy.
- Nie musicie, pani, niczego nam wynagradzać. Chociaż… -
Duriom pociągnął nosem. – Miseczkę strawy z przyjemnością przyjmiemy.
- Co tam miseczkę! Cały gar dla was gotowy jest! Taki
szczawik po takim wysiłku musi dostarczyć sobie porządną dawkę energii! –
wybuchnął śmiechem Natiah, uderzając przyjaźnie Sadiela w plecy.
Chłopiec wypuścił całe powietrze z płuc. Nie mógł uwierzyć,
że w takim chuderlawym ciele mężczyzny, znajduje się aż tyle siły. Z pewnością
praca na roli robi swoje.
Prawie że natychmiast zasiedli do stołu. Natiah przyniósł z
dworu dwa drewniane pieńki. Sadiel chciał już zasiąść na jednym z nich, lecz
Ariana, żona Natiaha, powstrzymała go natychmiast.
- Nie wypada, by tak czcigodni goście zasiadali na zwykłych
pieńkach. Proszę… Usiądźcie na krzesłach.
Chłopiec zgodził się, lecz widok rozklekotanego siedziska
wyprowadził go lekko z równowagi. Gdy jednak już zasiadł na swym miejscu,
wyprostował się niczym struna, bojąc się choć minimalnie poruszyć.
Gdy Ariana nakładała posiłek do misek, Sadiel spoglądał
pytająco na Durioma. Ten, uchwyciwszy wzrok młodego przyjaciela, ściągnął
wymownie brwi. Chłopiec, niby to z przyzwyczajenia, poprawił swój kaptur.
Znachor delikatnie pokręcił głową, po czym mrugnął porozumiewawczo. To
wystarczyło Sadielowi. Złapał za drewnianą łyżkę i badawczo przyglądał się
papce.
Nie wyglądała ona najlepiej. Miała ciemnozielony kolor i
przypominała zmieloną trawę z dodatkiem białej fasoli i grzybów. Niepewnie więc
zaczął mieszać w miseczce. Miał już spróbować tego specjału, gdy odezwała się
do niego kobieta.
- A musisz, chłopcze, posiłek spożywać w kapturze głowę swą
chowając?
- Musi, pani – odpowiedział znachor. – Takie panują u nas
zasady. Uczeń nie może przy obcych swej twarzy ukazywać.
- Dziwny zwyczaj. A jakie są jego początki?
- Y… - Duriom stracił wiele ze swej pewności siebie. – To
znaczy… Wiesz, pani… Często wszelkie zwyczaje żyją w kręgach od zamierzchłych
czasów. Nie wiadomo co przyczyniło się do ich powstania, lecz nikt nie zamierza
ich zmieniać. Mówią, że kto walczy z tradycją swego rodu, ten jakby ze sobą
samym walczył.
- No cóż… Więc nie mi się z nią sprzeczać. – Ariana
uśmiechnęła się i zajęła się swoim jedzeniem.
Po chwili w jej ślady poszli pozostali siedzący przy stole.
Sadiel zdziwił się, gdy pierwsze łyki papki przeleciały
przez jego gardło. Smak niepomiernie różnił się od wyglądu. Może powodem tego
było ciągłe oszczędzanie pożywienia podczas podróży, a może zwyczajnie
zgłodniał po tak dużym wysiłku, jakim było ratowanie dziewczynki, ale całą zawartość
swojej miski pochłonął w ułamku sekundy. Kobieta natychmiast włożyła mu
dokładkę. I ta zniknęła w zatrważającym tempie. Niepewnie przysunął pojemniczek
pod wielką misę stojącą na środku stołu. I tym razem Ariana nie żałowała mu
potrawki.
- A nie za dużo tego, mój czeladniku? – Duriom gniewnie
uniósł brwi.
- Być może, ale już dawno nie jadłem niczego tak smacznego.
– Sadiel wyszczerzył swe zęby, zapisując jednak w pamięci, by podczas
najbliższej rozmowy na osobności ze znachorem, nawiązać temat jego wywyższającego
się zachowania. W ogóle musi spytać się go, po co to całe przedstawienie.
- Niech mu pan misek nie liczy. – Natiah wstał od stołu,
ruszając do drugiej izby. Gdy powrócił po kilku minutach, usiadł na swym
miejscu, kładąc na stole szklaną butelkę z ciemnoczerwonym płynem. – Szkrab głodny,
to niech szkrab je. A my tym czasem rozgrzejmy się czyś mocniejszym.
Ostatnie zdanie jakby całkowicie odmieniło humor Durioma.
Jego oczy zaiskrzyły się, a grdyka kilka razy podskoczyła do góry, choć sam
znachor już dawno niemiał czego przełykać.
Gdy szkarłatny płyn lał się do kubków, które w mgnieniu oka
znalazły się przy mężczyznach, cicho zaskrzypiały drewniane drzwi, przez które
przechodził wcześniej Natiah. Między drewnianymi deskami, a framugą pojawiła się
blada twarzyczka okolona długimi blond włosami.
Dziewczynka przyglądała się gościom ze strachem w oczach.
Widać było, że przez chwilę miała wielką ochotę cofnąć się i znów zniknąć.
Sadiel, widząc niewyraźną minę Sonyi, uśmiechnął się niepewnie. Po chwili
uniósł dłoń, by do niej pomachać. Niestety ten gest jeszcze bardziej zawstydził
dziewczynkę.
- Co się stało córeczko? – Matka postanowiła podejść do
swego dziecka, gdy zrozumiała, że ono pierwsze nie uczyni żadnego kroku.
Przykucnęła przy Sonyi i delikatnie pogłaskała ją po głowie. – Powinnaś cały
czas leżeć w łóżeczku.
- Wiem, mamusiu… Ale boli mnie brzuszek…
- Brzuszek! – krzyknął Duriom, uderzając się dłonią w
czoło. Jego nagły wybuch sprawił, że wszyscy podskoczyli na swych miejscach, a
blondyneczka omal się nie rozpłakała. – Miałem dać syrop, a go schowałem i
zupełnie o nim zapomniałem. Już pamięć u mnie słaba – spróbował zażartować,
widząc do jakiego zamieszania doprowadził. Natychmiast chwycił za skórzaną
torbę leżącą przy jego nogach, wyciągając z niej niewielki, brązowy flakonik.
Podszedł do kobiety, wręczając jej ten mały podarunek. – Proszę dawać to swojej
córeczce po pięć kropel, trzy razy dziennie. Najlepiej rano, w południe i przed
samym spaniem.
- A cóż to takiego? – zainteresował się Natiah.
- Niegroźny wywar z kilku ziół. Niegroźny, pod warunkiem że
używa się go według wskazań znachora. Sonya nałykała się rzecznej wody. Dla tak
młodych dzieci nie jest to najlepszy napój. Teraz musi pozbyć się tego całego
brudu, który zatrzymał się w jej brzuszku – mówiąc to, próbował uczynić gest
podobny do tego, jaki kilka chwil wcześniej uczyniła Ariana – pogłaskać
kilkulatkę po główce.
Dziewczynka odsunęła się od napastliwej dłoni nieznajomego,
natychmiast rzucając się w objęcia matki.
- Coś nie masz podejścia do dzieci, mój Mistrzu – parsknął
Sadiel, szczerząc szyderczo zęby.
- Za to mam podejście do swojego ucznia. – Duriom uniósł
jeden kącik ust, mrużąc przy tym oczy. – Kiedy na przykład mówię mu, by zajął
się naszymi wierzchowcami, ten bez żadnego „ale” podnosi się od stołu i rusza
wykonać moje polecenie w sposób bardzo, ale to baaardzo dokładny. Rozumiemy
się?
- A co, gdy uczeń nie może się ruszyć, bo go wciąż dreszcze
trzymają po kontakcie z lodowatą wodą?
- Nic… Uczeń natychmiast rusza swój tyłek, by czym prędzej
wykonać moje polecenie. Wie przecież, że im szybciej je wykona, tym szybciej
będzie mógł ogrzać się pod grubym pledem.
- Radziłbym ci posłuchać swego Mistrza. – Natiach zwrócił
się do chłopca teatralnym szeptem. – Jeśli twojemu opiekunowi wywietrzeje to
coś, co znajduje się w jego kubku, to na zwykłej utarczce słownej się nie
skończy.
- Zgadzam się z tobą, panie. Nawet nie wiesz, jaki mój
Mistrz potrafi być upierd…
- Sadiel! – Duriom przerwał chłopcu. Zrozumiawszy jednak,
co takiego właśnie wyjawił, zakrył dłońmi swoje usta.
- O! I dowiedzieliśmy się jednej ze strzeżonych tajemnic
naszych gości – Natiach puścił oczko do blondyna.
- Sadiel… - powtórzyła kobieta, odliczając pięć kropel
naparu na drewnianą łyżkę zgarniętą w międzyczasie ze stołu. – Piękne imię.
- Taaak… - Sadiel uniósł się z krzesła, wpatrując się bez
ustanku na Durioma, który zaczynał przybierać naprawdę gniewny wyraz twarzy.
Jakaś część jego podświadomości mówiła mu, że celem tego gniewu będzie jego
postać. Uśmiechnął się więc przepraszająco ni to w stronę swego opiekuna, ni w
stronę pana domu i zaczął powoli cofać się z chaty. – To może ja jednak pójdę
zająć się naszymi końmi.
- Jeśli macie taką ochotę, możecie zaprowadzić je do naszej
stajni – zaoferował Natiach. – Stoi ona po drugiej stronie placu, za chatami.
- Tak, tak… Wiem… Widziałem je przybywając w progi waszej
wioski. Z pewnością przyda się naszym zwierzakom dach nad głową. Prawda
Mistrzu?
Ale Mistrz nie odpowiedział, zaciskając zęby i kręcąc głową ze złości.