środa, 21 grudnia 2011

Początek końca, cz. XXII

W drzwiach prowadzących do chaty Samira, dwójkę wędrowców powitał rosły mężczyzna o ciemnej, opalonej cerze i zmęczonych, zielonych oczach. Natychmiast rzucił się do wyściskania chłopca. Duriomowi uścisnął mocno dłoń, przedstawiając się przy okazji.
- Zwą mnie Natiah. Za ratunek pierworodnej podziękować chcę. Kobieta moja posiłek już szykuje. Razem z nami go zjecie, jeśli ani mi, ani jej przykrości nie chcecie zrobić.
- Nie chcemy, nie chcemy – upewnił go Duriom.
- A jak was zwą, wybawcy moi? – spytał Natiah, nieomal pchając Sadiela w kierunku swego domostwa.
-  Mnie zwą Duriom. A ten, kogo tak uparcie popychasz przed sobą, jest moim uczniem.
Mężczyzna nie drążył więcej kwestii imienia Sadiela. Za to wciąż powtarzał, że musi on mu opisać całe to zajście, podczas którego jego córeczka omal życia swego nie utraciła.
Domostwo Natiaha nie wyglądało okazale. Lata światłości umeblowania minęły już bezpowrotnie kilkanaście lat wcześniej. Stary stolik opierał się z ledwością na czterech nogach, w których korniki za pewne uwiły sobie miłe gniazdka. Blat obity był warstwą cieńszych i grubszych deseczek, spajających w jedno tą mizerną konstrukcję. Kominek stojący na jednej ze ścian nieomal rozsypywał się pod naporem spojrzeń gości. To, że nad ogniem, na metalowym pręcie, wisi jeszcze blaszany gar, uznawali za obecność w tym miejscu sił nadprzyrodzonych. Podłoga skrzypiała pod każdym, nawet najmniejszym ruchem mieszkańców. Szafa wypełniona glinianymi naczyniami chybotała się na wszystkie strony. A wiszący u sufitu drewniany świecznik? Sadiel podjął decyzję, że będzie starał się unikać przechodzenia bezpośrednio pod tym niepewnie wiszącym przedmiotem.
Drzwi do kolejnego pomieszczenia zostały zamknięte. I chyba to one były w tej całej chacie najbardziej porządnie.
Żona Natiaha wyglądała na dość młodą kobietę. Jasna, zdrowa cera nie przypominała tej, którą posiadają inni mieszkańcy wsi, spędzający większość swego życia na polach pod gołym niebem. Jej usta wykrzywiły się w szczery, szeroki uśmiech, gdy zobaczyła gości. Natychmiast wstała od kotła, w którym gotowała posiłek, wytarła ręce w szary, ale czysty fartuch i ruszyła w ich stronę.
- Chciałabym ci, chłopcze, podziękować… - uścisnęła dłonie Sadiela, próbując uchwycić jego wzrok spod nasuniętego na oczy kaptura.  – Gdyby nie ty, moja córeczka już by nie żyła. Nawet nie wiesz ile to dla mnie znaczy… Nie wiesz jak bardzo jestem ci wdzięczna.
- Dziękuję bardzo, ale… Nie musisz być mi wdzięczna, pani. Gdyby nie ja, Sonya nie znalazłaby się tak blisko śmierci. – Blondyn cieszył się, że jego twarz jest zasłonięta. Czuł jak zaczynają piec go policzki. Nie był przyzwyczajony do tak bliskiej obecności przy płci pięknej.
- Oh… - wtrącił się Natiah, kładąc rękę na ramieniu Durioma. – Nawet nie przedstawiłem naszych wybawców. Ten tu to Duriom – wskazał dłonią na znachora. – A ten to… - machnął głową w stronę błękitnookiego. – Nie wiem jak on się zwie. Jest uczniem Durioma i to chyba jedyna rzecz jakiej się o nim dowiemy.
- A więc… uczniu… - ponowiła rozmowę kobieta. – Jeszcze raz ci dziękuję. Tobie też, panie – zwróciła się w stronę Durioma. – Samir opowiedział mi, że wyrwałeś moją córeczkę z rąk kostuchy.
- Jestem znachorem. Taka już moja rola…
- Lecz nie mamy jak wam wynagrodzić waszej pomocy.
- Nie musicie, pani, niczego nam wynagradzać. Chociaż… - Duriom pociągnął nosem. – Miseczkę strawy z przyjemnością przyjmiemy.
- Co tam miseczkę! Cały gar dla was gotowy jest! Taki szczawik po takim wysiłku musi dostarczyć sobie porządną dawkę energii! – wybuchnął śmiechem Natiah, uderzając przyjaźnie Sadiela w plecy.
Chłopiec wypuścił całe powietrze z płuc. Nie mógł uwierzyć, że w takim chuderlawym ciele mężczyzny, znajduje się aż tyle siły. Z pewnością praca na roli robi swoje.
Prawie że natychmiast zasiedli do stołu. Natiah przyniósł z dworu dwa drewniane pieńki. Sadiel chciał już zasiąść na jednym z nich, lecz Ariana, żona Natiaha, powstrzymała go natychmiast.
- Nie wypada, by tak czcigodni goście zasiadali na zwykłych pieńkach. Proszę… Usiądźcie na krzesłach.
Chłopiec zgodził się, lecz widok rozklekotanego siedziska wyprowadził go lekko z równowagi. Gdy jednak już zasiadł na swym miejscu, wyprostował się niczym struna, bojąc się choć minimalnie poruszyć.
Gdy Ariana nakładała posiłek do misek, Sadiel spoglądał pytająco na Durioma. Ten, uchwyciwszy wzrok młodego przyjaciela, ściągnął wymownie brwi. Chłopiec, niby to z przyzwyczajenia, poprawił swój kaptur. Znachor delikatnie pokręcił głową, po czym mrugnął porozumiewawczo. To wystarczyło Sadielowi. Złapał za drewnianą łyżkę i badawczo przyglądał się papce.
Nie wyglądała ona najlepiej. Miała ciemnozielony kolor i przypominała zmieloną trawę z dodatkiem białej fasoli i grzybów. Niepewnie więc zaczął mieszać w miseczce. Miał już spróbować tego specjału, gdy odezwała się do niego kobieta.
- A musisz, chłopcze, posiłek spożywać w kapturze głowę swą chowając?
- Musi, pani – odpowiedział znachor. – Takie panują u nas zasady. Uczeń nie może przy obcych swej twarzy ukazywać.
- Dziwny zwyczaj. A jakie są jego początki?
- Y… - Duriom stracił wiele ze swej pewności siebie. – To znaczy… Wiesz, pani… Często wszelkie zwyczaje żyją w kręgach od zamierzchłych czasów. Nie wiadomo co przyczyniło się do ich powstania, lecz nikt nie zamierza ich zmieniać. Mówią, że kto walczy z tradycją swego rodu, ten jakby ze sobą samym walczył.
- No cóż… Więc nie mi się z nią sprzeczać. – Ariana uśmiechnęła się i zajęła się swoim jedzeniem.
Po chwili w jej ślady poszli pozostali siedzący przy stole.
Sadiel zdziwił się, gdy pierwsze łyki papki przeleciały przez jego gardło. Smak niepomiernie różnił się od wyglądu. Może powodem tego było ciągłe oszczędzanie pożywienia podczas podróży, a może zwyczajnie zgłodniał po tak dużym wysiłku, jakim było ratowanie dziewczynki, ale całą zawartość swojej miski pochłonął w ułamku sekundy. Kobieta natychmiast włożyła mu dokładkę. I ta zniknęła w zatrważającym tempie. Niepewnie przysunął pojemniczek pod wielką misę stojącą na środku stołu. I tym razem Ariana nie żałowała mu potrawki.
- A nie za dużo tego, mój czeladniku? – Duriom gniewnie uniósł brwi.
- Być może, ale już dawno nie jadłem niczego tak smacznego. – Sadiel wyszczerzył swe zęby, zapisując jednak w pamięci, by podczas najbliższej rozmowy na osobności ze znachorem, nawiązać temat jego wywyższającego się zachowania. W ogóle musi spytać się go, po co to całe przedstawienie.
- Niech mu pan misek nie liczy. – Natiah wstał od stołu, ruszając do drugiej izby. Gdy powrócił po kilku minutach, usiadł na swym miejscu, kładąc na stole szklaną butelkę z ciemnoczerwonym płynem. – Szkrab głodny, to niech szkrab je. A my tym czasem rozgrzejmy się czyś mocniejszym.
Ostatnie zdanie jakby całkowicie odmieniło humor Durioma. Jego oczy zaiskrzyły się, a grdyka kilka razy podskoczyła do góry, choć sam znachor już dawno niemiał czego przełykać.
Gdy szkarłatny płyn lał się do kubków, które w mgnieniu oka znalazły się przy mężczyznach, cicho zaskrzypiały drewniane drzwi, przez które przechodził wcześniej Natiah. Między drewnianymi deskami, a framugą pojawiła się blada twarzyczka okolona długimi blond włosami.
Dziewczynka przyglądała się gościom ze strachem w oczach. Widać było, że przez chwilę miała wielką ochotę cofnąć się i znów zniknąć. Sadiel, widząc niewyraźną minę Sonyi, uśmiechnął się niepewnie. Po chwili uniósł dłoń, by do niej pomachać. Niestety ten gest jeszcze bardziej zawstydził dziewczynkę.
- Co się stało córeczko? – Matka postanowiła podejść do swego dziecka, gdy zrozumiała, że ono pierwsze nie uczyni żadnego kroku. Przykucnęła przy Sonyi i delikatnie pogłaskała ją po głowie. – Powinnaś cały czas leżeć w łóżeczku.
- Wiem, mamusiu… Ale boli mnie brzuszek…
- Brzuszek! – krzyknął Duriom, uderzając się dłonią w czoło. Jego nagły wybuch sprawił, że wszyscy podskoczyli na swych miejscach, a blondyneczka omal się nie rozpłakała. – Miałem dać syrop, a go schowałem i zupełnie o nim zapomniałem. Już pamięć u mnie słaba – spróbował zażartować, widząc do jakiego zamieszania doprowadził. Natychmiast chwycił za skórzaną torbę leżącą przy jego nogach, wyciągając z niej niewielki, brązowy flakonik. Podszedł do kobiety, wręczając jej ten mały podarunek. – Proszę dawać to swojej córeczce po pięć kropel, trzy razy dziennie. Najlepiej rano, w południe i przed samym spaniem.
- A cóż to takiego? – zainteresował się Natiah.
- Niegroźny wywar z kilku ziół. Niegroźny, pod warunkiem że używa się go według wskazań znachora. Sonya nałykała się rzecznej wody. Dla tak młodych dzieci nie jest to najlepszy napój. Teraz musi pozbyć się tego całego brudu, który zatrzymał się w jej brzuszku – mówiąc to, próbował uczynić gest podobny do tego, jaki kilka chwil wcześniej uczyniła Ariana – pogłaskać kilkulatkę po główce.
Dziewczynka odsunęła się od napastliwej dłoni nieznajomego, natychmiast rzucając się w objęcia matki.
- Coś nie masz podejścia do dzieci, mój Mistrzu – parsknął Sadiel, szczerząc szyderczo zęby.
- Za to mam podejście do swojego ucznia. – Duriom uniósł jeden kącik ust, mrużąc przy tym oczy. – Kiedy na przykład mówię mu, by zajął się naszymi wierzchowcami, ten bez żadnego „ale” podnosi się od stołu i rusza wykonać moje polecenie w sposób bardzo, ale to baaardzo dokładny. Rozumiemy się?
- A co, gdy uczeń nie może się ruszyć, bo go wciąż dreszcze trzymają po kontakcie z lodowatą wodą?
- Nic… Uczeń natychmiast rusza swój tyłek, by czym prędzej wykonać moje polecenie. Wie przecież, że im szybciej je wykona, tym szybciej będzie mógł ogrzać się pod grubym pledem.
- Radziłbym ci posłuchać swego Mistrza. – Natiach zwrócił się do chłopca teatralnym szeptem. – Jeśli twojemu opiekunowi wywietrzeje to coś, co znajduje się w jego kubku, to na zwykłej utarczce słownej się nie skończy.
- Zgadzam się z tobą, panie. Nawet nie wiesz, jaki mój Mistrz potrafi być upierd…
- Sadiel! – Duriom przerwał chłopcu. Zrozumiawszy jednak, co takiego właśnie wyjawił, zakrył dłońmi swoje usta.
- O! I dowiedzieliśmy się jednej ze strzeżonych tajemnic naszych gości – Natiach puścił oczko do blondyna.
- Sadiel… - powtórzyła kobieta, odliczając pięć kropel naparu na drewnianą łyżkę zgarniętą w międzyczasie ze stołu. – Piękne imię.
- Taaak… - Sadiel uniósł się z krzesła, wpatrując się bez ustanku na Durioma, który zaczynał przybierać naprawdę gniewny wyraz twarzy. Jakaś część jego podświadomości mówiła mu, że celem tego gniewu będzie jego postać. Uśmiechnął się więc przepraszająco ni to w stronę swego opiekuna, ni w stronę pana domu i zaczął powoli cofać się z chaty. – To może ja jednak pójdę zająć się naszymi końmi.
- Jeśli macie taką ochotę, możecie zaprowadzić je do naszej stajni – zaoferował Natiach. – Stoi ona po drugiej stronie placu, za chatami.
- Tak, tak… Wiem… Widziałem je przybywając w progi waszej wioski. Z pewnością przyda się naszym zwierzakom dach nad głową. Prawda Mistrzu?
Ale Mistrz nie odpowiedział,  zaciskając zęby i kręcąc głową ze złości.

piątek, 2 grudnia 2011

Początek końca, cz. XXI


- Czy więc i ja mogę to robić? Mogę rozmawiać z nimi w myślach? – Sadiel poczuł ciepło w okolicach serca. Czuł, że taka zdolność mogłaby mu dopomóc w dalszej wędrówce.
- Nie wiem. Być może. Otóż… wy jesteście pod tym względem jak ludzie. Różnicie się od siebie w zdolnościach tak jak i ja różnię się z pewnością od innego człowieka. Jeden pokonałby dystans kilku kilometrów bez większego zmęczenia, inny wybudowałby solidny most w przeciągu kilku dni… Ja bez problemu zapamiętuję składniki na napary i maści, o których inni ludzie nawet nie słyszeli i… nie ma szans bym się w nich pogubił. Nie przebiegłbym jednak odległości dłuższej niż kilometr i nie zbudowałbym niczego, co by przetrzymało choćby dzień. Tak jak i wy. Jeden potrafi rozmawiać telepatycznie z ludźmi, inny syrianin z pewnością jest lepszy w innej nadludzkiej umiejętności, ukazując jednak niewielkie uzdolnienia w przypadku innych.
- A jeszcze inny potrafi rozmawiać z koniem… - mruknął pod nosem Sadiel.
- Taaak… - westchnął przeciągle Duriom. – A inny potrafi rozmawiać ze Strzałą.
Blondyn, słysząc te słowa, natychmiast zogniskował swój wzrok na znachorze.
- Wiedziałeś? – spytał niepewnie.
- Domyślałem się już wtedy gdy u mnie przebywałeś. Potrafiłeś siedzieć godzinami u swego parzystokopytnego przyjaciela, nie pokazując się u mnie ani na chwilę. Nie wierzyłem, że spędzasz z nim aż tyle czasu, patrząc się jak on pochłania kolejne snopki siana. Musiało więc łączyć was coś więcej. Umiejętność porozumiewania się między wami była jedynie jedną z możliwości, które brałem pod uwagę. Czekałem więc, aż uświadomisz mnie, co takiego tajemniczego was łączy. Dzisiaj otrzymałem upragnioną odpowiedź. – Spojrzał wymownie na Strzałę, który posilał się soczyście zieloną trawą. – Mam nadzieję, że nie obgadywaliście mnie wtedy.
- Nie, nie… - natychmiast zaprzeczył Sadiel. – Rozmawialiśmy wtedy zazwyczaj o planach na najbliższą przyszłość. – Miał już zapytać się o sytuację, którą przekazał Strzale wierzchowiec znachora. Chciał wiedzieć dlaczego został pobity przez dziwnych ludzi, którzy wypytywali go o tajemnicze Mu. Postanowił jednak zaczekać z tym pytaniem. Będą mieli przed sobą jeszcze całą noc, podczas której padnie zapewne wiele pytań i odpowiedzi. Teraz wolał usłyszeć o dalszych losach Broula.
Duriom nie pozwalał się długo prosić. Prawie że natychmiast zaczął kontynuować przerwaną powieść.
- Gdy więc zrozumiał, że połączył się ze mną telepatycznie, natychmiast spytał się mnie, czy może wpaść do mnie w odwiedziny. Nawet nie wyobrażasz sobie, jaki wtedy poczułem się szczęśliwy. Po pięciu latach przebywania pomiędzy obcymi ludźmi miałem okazję zobaczyć znajomą twarz. Gdy się spotkaliśmy, nie mogłem uwierzyć, że oto stoi przede mną ten sam wesoły, zawsze uśmiechnięty Broul. Widać było, że wiele przeżył i wycierpiał przez ten okres, gdy nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu. Choć miał wtedy dwadzieścia trzy lata, wyglądał na o wiele starszego. Jego twarz poorana byłą pierwszymi, drobnymi zmarszczkami, ramiona przygarbiły się, a oczy stały się jakby bardziej szare. Nawet sposób jego mówienia… Na niektóre zadane przeze mnie pytania reagował grymasem twarzy, inne zbywał zwykłym „Nie chcę mi się o tym gadać”. Głupio więc mi było, gdy ja sam z radością opowiadałem mu o tym, jak zmieniło się moje życie przez te kilka lat. Oczywiście pozwoliłem mu przespać się w mojej chatce. Chciałem nawet, by został u mnie na dłużej, jednak on stwierdził stanowczo, że nie chce narażać życia swojego brata. Wtedy zrozumiałem, że jego codzienność polegała na ukrywaniu się przed bandami Sprzymierzeńców bądź Wybawców, oraz na próbie przeżycia z dnia na dzień. Było mi go okropnie żal. Nie mogłem jednak mu nijak pomóc. Gdy wyjeżdżał następnego dnia ofiarowałem mu prowiant na czas podróży, kilka talarów i paczkę z leczniczymi specyfikami. Podziękował mi za nie i… odszedł. Później nie kontaktował się ze mną ani razu. Choć wyjaśnił mi, że ta umiejętność działa jedynie na niewielkich odległościach, jednak nie wierzyłem by tak szybko je przekroczył. Potem wiele razy o nim myślałem. Czasami chciałem wyruszyć w świat, by go odnaleźć i towarzyszyć mu w tak trudnym życiu. Innym razem zamierzałem wytruć wszystkich tych, którzy nastawali na szczęście i zdrowie syrianinów. Jeszcze innym razem po prostu się modliłem… Modliłem by jakaś pozaziemska siła opiekowała się moim bratem. Ostatecznie zrezygnowałem z tego wszystkiego. Miałem inne problemy na głowie. Ludzie wciąż przychodzili do mnie, prosząc o leki, bądź poskładanie w jedną całość swoich braci i przyjaciół. Teraz tego żałuję…  - Zamknął oczy. Kąciki jego ust drżały delikatnie. – Pamiętasz dzień, gdy przyłapałeś mnie na cichej rozmowie?
Sadiel przytaknął głową.
- To właśnie z Broulem wtedy rozmawiałem. Był niedaleko i postanowił się ze mną skontaktować. Gdy opowiedziałem mu o tobie, nakazał mi z tobą porozmawiać, wyjaśniając przy tym, w jakim niebezpieczeństwie się znalazłeś. Nie mogłem się jednak z nim zgodzić. Wystarczająco wiele wtedy przeżyłeś, by straszyć cię Wybawcami. Powtarzał mi, że jesteś już wystarczająco dorosły i przyjmiesz te wieści ze spokojem i powagą. Ale… Przecież ty masz dopiero… ile? Czternaście lat?
- Trzynaście – poprawił go chłopiec.
- Trzynaście… I jak ty masz w tym wieku sprostać ponurej rzeczywistości?
- Tak naprawdę, to sprostałem jej w dniu, gdy został zamordowany mój Mistrz. Teraz staram się dotrzymywać jej kroku.
- Tak… - Duriom spojrzał w górę.
Szare obłoki sunęły leniwie po niebie, przybierającym ciemno pomarańczową barwę. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. „Pora wspaniała na rozklejanie się nad swym położeniem” – uśmiechnął się w duchu.
Sadiel też nie wyglądał na kogoś, kto ma zamiar zerwać się nagle z przewalonego drzewa i tańczyć z radości dookoła niewielkiej polanki.
- No to teraz weselsza część naszej rozmowy.
- Weselsza? – Błękitnooki spojrzał na znachora rozkojarzonym wzrokiem.
- No… Do tej pory powiedziałem ci, co mi na żołądku leżało. Teraz czas nas coś radośniejszego. – Duriom postarał się, by jego uśmiech wyglądał jak najbardziej naturalnie. Gdy zobaczył, że i chłopcu zaczyna udzielać się to nikłe szczęście, rzekł niby od niechcenia – Zamierzam towarzyszyć ci podczas dalszej podróży.
Sadiel nijak nie zareagował na te słowa. Wpatrywał się w swego rozmówce, niczym w arcydzieło sztuki, które niewiele go interesowało.
- Nie cieszysz się?
- E… To znaczy… Nie… Chciałem powiedzieć, tak… Ale… - potok słów zaczął płynąć z ust chłopca, niczym woda w pobliskiej rzece. I z pewnością nie dałoby się go w żaden sposób zatrzymać. – Bo ja… I ja obiecywałem… Ale nie żeby… No chyba rozumiesz mnie, prawda…? Rozumiesz mnie?
- Tak szczerze powiedziawszy, to zrozumiałem jedynie ostatni znak zapytania. – Duriom wyszczerzył dwa rzędy białych, równych zębów. – Byłbym ci wdzięczny, gdybyś przetłumaczył to wszystko na nasz wspólny język. Wydaje mi się, że będzie mi wtedy łatwiej połączyć to wszystko w jedną całość.
Sadiel westchnął głęboko. Przez chwilę zastanawiał się, jakby przekazać Duriomowi to, co w tym momencie myśli. Ostatecznie wzruszył ramionami i zaczął mówić bez żadnych ogródek.
- Bo ja nie potrzebuję żadnego opiekuna. Jestem już dorosłym syrianinem. Poza tym to ja sam obiecałem, że pomszczę swojego Mistrza i moich braci… i siostry. Sam obiecałem, więc i sam muszę tą obietnicę wypełnić. W dodatku nie chcę cię narażać na żadne niebezpieczeństwo. Dobrze wiem, jaki los spotkał mojego opiekuna. To samo może niedługo spotkać i ciebie, jeśli ze mną wyruszysz w dalszą drogę. I… W sumie to się już przyzwyczaiłem do tej swojej małej samotności. Mam Strzałę i on mi zupełnie do szczęścia wystarczy. No i masz przecież swoje obowiązki. Co zrobią chorzy ludzie, gdy zobaczą, że niema ciebie w twojej chatce?
- O nich martwić się nie musisz. – Mężczyzna postanowił przystąpić do obrony swojej racji. – Nie tylko ja jestem znachorem. Nie ja, to zajmą się nimi pozostali uzdrowiciele. Będą jeszcze szczęśliwi z tego powodu. Nie wiem czemu, ale większość chorych mieszczan i wieśniaków przybywało do mnie. Dziwne jest to tym bardziej, że jestem najmłodszym znachorem w okolicy. Co do pozostałych twoich prawd, to… Jeśli pomogę ci odrobinę w wypełnieniu obietnicy to, uwierz mi, twoja rola w tym całym spektaklu nie zostanie umniejszona. Narażony i tak już jestem wystarczająco. Jeśli w księdze mojego życia zapisane zostało, że mam zginąć ze sztyletem w sercu, to czy zamknę się w swej chacie, czy będę wędrował po świecie, i tak mnie to nie ominie. A jeśli mam dożyć starości, to żaden człowiek tego nie zmieni, choćby stał przede mną z mieczem w ręku i wymachiwał tym całym żelastwem z zamiarem skrócenia mnie o głowę. Mogą też przydać ci się moje umiejętności. Nie będziesz musiał martwić się już, że jakaś nieznośna choroba pomoże ci przeprawić się na ten drugi świat. A jeśli chodzi o twoją samotność, to… Ty może i jesteś do niej przyzwyczajony, ale wydaje mi się, że Strzała będzie uradowany myślą, że tuż koło niego stąpać będzie mój konik.
- A jednak… Wolę iść sam – nie dawał za wygraną młodzieniec. – W pojedynkę zawsze łatwiej wtopić się w tłum. Jeśli będę wędrował z tobą, może więcej osób zwracać na nas uwagę. A uwaga obcych osób jest tym, czego mi najmniej akurat potrzeba.
- Tak… Dzisiejszym popisem pokazałeś właśnie, że nierzucanie się innym w oczy jest przez ciebie perfekcyjnie opanowane. Poza tym… - Duriom wstał z drzewa i, zwracając się w stronę chłopca, przybrał marsowy wyraz twarzy. – Jestem od ciebie o dwanaście lat starszy. W takim wypadku nie masz tu nic do gadania. Od dziś twoja droga jest moją drogą. A teraz skończmy to i ruszajmy na posiłek. Chyba obydwóm nam przyda się miska ciepłej strawy.
- Dobrze… - Sadiel również wstał na równe nogi. – Ale i tak podróżować będziemy sami – wymamrotał pod nosem.
- Coś mówiłeś? – zmarszczył brwi znachor.
- Mówiłem, że najchętniej zjadłbym konia z kopytami.
„I to stwierdzenie było nie na miejscu.” – Strzała nagle przerwał konsumowanie świeżej trawy, dając o sobie znak.
- Nie ma to jak włączenie się do rozmowy w najbardziej odpowiednim momencie, nie? – burknął Sadiel.
Duriom spojrzał na niego, przeniósł swój wzrok na wierzchowca, po czym ruszył w stronę bramy prowadzącej na teren wioski, unosząc do góry swe dłonie w błagalnym geście.