- Czyli, że rzeczywiście na świecie jest jeszcze wiele
moich braci i sióstr. – Sadiel uśmiechnął się, z rozmarzeniem wznosząc wzrok ku
niebu. – Naprawdę mam szansę się z nimi spotkać.
- Na twoim miejscu nie byłbym taki uradowany. – Ponury ton
Durioma natychmiast otrzeźwił błękitnookiego. – Powiadają, że lepiej trafić na
Wybawców. Ci po prostu zakończą twój żywot, gdy tylko cię zobaczy.
Sprzymierzeńcy… Jeśli cię dopadną, czekają ciebie długie lata nadludzkiej pracy
i śmiertelnego wysiłku. Nie słyszałem, by ktokolwiek wyszedł stamtąd żywy.
- Lecz mam pewność, że nie jestem sam… Muszę ich tylko
uwolnić.
Duriom zerwał się nagle z pnia, rzucając się w stronę
jednego z drzew. Stanął tuż za nim i niepewnie wyglądał na chłopca.
- Przepraszam, ale… co robisz, Duriomie?
- No… Skoro uważasz, że pokonasz tysiąc uzbrojonych ludzi,
to musisz być naprawdę niebezpieczny. A z niebezpiecznym syrianinem wolę nie
mieć nic wspólnego.
- Oh… Tak tylko powiedziałem – westchnął Sadiel. – Chociaż przecież
muszę coś z tym zrobić. Nie mogę pozostawić swych braci na pastwę tych Wspólników.
- Sprzymierzeńców – poprawił go znachor, wracając na
uprzednie miejsce.
„A nie za dużo tego wszystkiego?” – po raz pierwszy odezwał
się Strzała.
Chłopiec spojrzał na niego znacząco.
„Niech pomyślę… Zemsta za Mistrza, znalezienie Błękitnej
Księgi, pomsta syrianina sprzed miasta, dowiedzenie się, co oznacza Mu… A teraz
uratowanie swych braci i sióstr z rąk bezdusznych ludzi. Nie za dużo tego jak
na jednego trzynastoletniego chłopca?”
- Ale przecież muszę coś z tym wszystkim zrobić. Nie mogę
przecież tak po prostu osiąść gdzieś i żyć spokojnie, gdy moi najbliżsi
cierpieć katusze będą. Poza tym obiecałem to przecież umierającemu syrianinowi.
Nie mógłbym spojrzeć sobie potem w oczy, gdybym tak po prostu o tym wszystkim
zapomniał.
- Obiecywałeś… co? I
jakiemu syrianinowi? – Tym razem mężczyzna nadstawił swych uszu.
Sadiel przez chwilę zastanowił się, czy aby jego rozmówca
nie zauważył, że słowa te nie były skierowane do niego. Mógłby co prawda
wyjaśnić, że jego nadludzką zdolnością jest rozumienie tego oto konia, lecz
miał opory przed wyjawieniem tej tajemnicy. Wciąż po głowie krążyły mu słowa
Mistrza:
„Nie rozmawiaj ze zwierzęciem, gdy pośród ludzi będziemy. Zostanie odkryta twoja prawdziwa tożsamość albo że chory jesteś pomyślą.” Więc zawsze starał się, by ta umiejętność nie zobaczyła światłą dziennego.
„Nie rozmawiaj ze zwierzęciem, gdy pośród ludzi będziemy. Zostanie odkryta twoja prawdziwa tożsamość albo że chory jesteś pomyślą.” Więc zawsze starał się, by ta umiejętność nie zobaczyła światłą dziennego.
Duriom nie zadał jednak pytania, do kogo zwracał się
błękitnooki, więc nie było powodu by zacząć to wyjaśniać. Powinien jednak
opowiedzieć o sytuacji, jaka miała miejsce przed jednym z mijanych przez
młodzieńca miast.
Opowiedział więc, starając się opisać jak najwięcej
szczegółów. Początkowo nie był pewien, czy wspomnieć też o latających
kamieniach, być może kierowanych jego własną wolą. Szybko jednak doszedł do
wniosku, że tłumaczenie jakoby sam przegonił napastników, używając jedynie siły
fizycznej, byłoby mało przekonywujące. Ostatecznie postanowił mówić całą
prawdę… a przynajmniej w większości.
- Nie mogę uwierzyć… - Znachor spojrzał przed siebie
nieobecnym wzrokiem. Gdy Sadiel opisywał wygląd poturbowanego syrianina, wyraz
twarzy jego rozmówcy zmieniła się nie do poznania. – Nie mogę, a jednak… Jednak
wszystko wskazuje na to, że to był Broul… Stary, dobry, poczciwy Broul. – Jego
napięta mina rozluźniła się, pozwalając na pojawienie się delikatnego uśmiechu.
– Był tak blisko, a nawet nie odwiedził swojego przyjaciela.
- Przyjaciela? – uniósł brwi trzynastolatek.
- Tak… Znaliśmy się nieomal od… - Duriom uniósł dłoń pół
metra nad ziemią – takiego brzdąca. Pierwszy raz spotkaliśmy się, gdy razem ze
swoimi rodzicami zmierzał na coroczne spotkanie z całym syriańskim rodem. Już
wtedy Sprzymierzeńcy zaczęli wyłapywać błękitnookich. Chociaż jego rodzina bała
się dostać do niewoli, zaryzykowała i, przechodząc obok naszej chaty, poprosiła
o schronienie na noc. Moi życiodawcy nie byli nigdy do nikogo uprzedzeni,
dlatego też bez oporu uszykowali im miejsca do spania pod naszym dachem. Od
razu polubiliśmy się z Broulem. Chociaż byłem od niego o trzy lata młodszy, a wtedy
była to niemała różnica, spędził ze mną cały wieczór na wspólnej zabawie.
Śmialiśmy się, wygłupialiśmy… Wtedy poczułem w nim bratnią duszę, choć może to
zbyt patetyczne stwierdzenie jak na czterolatka. Gdy następnego dnia nas
opuszczali, życzyłem im z całego serca, by dotarli do celu swej podróży cali i
zdrowi. Po kilku miesiącach zapomniałem o tej rodzinie. W tak młodym wieku
odległość zaledwie kilku dni staje się nieomal równa wieczności. Jednak gdy i
następnego roku zawitali oni u nas, natychmiast wszystko sobie przypomniałem.
Znów spędziłem z Broulem wspaniałą noc. Od tamtego momentu odwiedzali nas
regularnie. Szybko się więc zaprzyjaźniłem z radosnym, szczerym syrianinem, będącym
dla mnie nieomal jak brat, którego nie miałem. Pewnego dnia, gdy zbliżał się
dzień w którym on i jego rodzina miała znów zagościć w naszych progach,
wyglądałem zniecierpliwiony przez okno. Miałem wtedy może z dziesięć lat. Gdy
zobaczyłem Broula zbliżającego się do naszej chaty, zrozumiałem, że coś jest
nie tak. Nie było przy nim jego rodziców. Wyjaśnił nam potem, że jego ojciec
wyruszył miesiąc wcześniej do miasta i słuch po nim zaginął. Kilka dni później
jego matka została schwytana przez Sprzymierzeńców. Przez cały ten okres,
dzielący te tragiczne wydarzenia z podróżą Broula na spotkanie z innymi
syrianinami, rozpaczał nad swym położeniem, nad tym, że mimo iż nigdy jego
rodzina nie uczyniła niczego złego żadnej istocie, spotkał ją taki los. Sam
sobie się dziwił, gdy postanowił jednak wyruszyć w coroczną podróż. Moi rodzice
natychmiast zaproponowali mu, by z nami zamieszkał. Miał już co prawda
czternaście wiosen, wiek w którym syrianin staje się pełnoprawnym dorosłym,
jednak jego stan ducha wymagał opieki i ciepła rodzinnego. Nie chciał nam
początkowo przeszkadzać i sprowadzać na głowę kolejnych problemów. Jednak pod
namową moją i mojego ojca zgodził się przystać na naszą propozycję. Tamtego
dnia zyskałem nieomal prawdziwego brata. Trzy lata później nadszedł dzień, gdy
miałem wyruszyć na nauki do zaprzyjaźnionego z moim ojcem znachora. Pamiętam,
jak noc wcześniej zwierzałem się Broulowi, że niezbyt odpowiada mi przyszłość w
otoczeniu ziół, maści i innych specyfików. Ja wolałem podróże… Podróże, podczas
których mógłbym walczyć z potworami i wrogimi armiami… Zdobywać niewieście
serca i szacunek wśród mężczyzn. Chciałem być po prostu bohaterem. Broul
zaśmiał się wtedy i powiedział pewne słowa, które do dziś dźwięczą w mojej
głowie: „Czasami bohater byłby nikim… zostałby zapomniany przez ludzi i
historię świata, gdyby nie zwykły znachor, który znalazł się na ścieżce jego
losu i uratował mu życie. A wtedy to ten znachor staje się cichym, nieznanym
nikomu bohaterem. I choć może ludzie o nim wspominać nie będą w pieśniach i
wierszach pięknych, to jednak historia wdzięczna
mu będzie aż po wieczność. I ta wdzięczność często po wielokroć droższa jest,
niż sława wśród śmiertelników.” Nigdy nie mogłem zrozumieć tych słów i jeszcze
dziś mam trudności z ich pojęciem. Następnego dnia miałem opuścić domowe
zacisze. Nie byłem z tego powodu zachwycony. Nie zostałem przygotowywany do
takiej długiej rozłąki z rodzicami. I wtedy Broul rzekł, że może ze mną
wyruszyć do znachora. Nie chciał już więcej przesiadywać w naszym domu, żyjąc
na koszt moich rodzicieli. Miał już szesnaście wiosen, lecz nie miał szans na
jakiekolwiek stałe zatrudnienie. Gdyby tylko jego pracodawca zrozumiał, że oto
stoi przed nim syrianin, z pewnością nasłałby na niego odpowiednich ludzi. Dlatego
też doszedł do wniosku, że przynajmniej w taki sposób odwdzięczy się swym
przybranym rodzicom. Początkowo nie popierałem tego pomysłu. Miałem się w końcu
usamodzielnić, a nie nadal spoczywać pod opiekuńczym skrzydłem swojego
starszego brata. Ostatecznie jednak moi rodzice zgodzili się na wszystko.
Oznaczało to dla nich, że nie poślą swego ukochanego synka na pastwę losu. A i
ja w głębi serca cieszyłem się, że więź łącząca mnie z moimi najbliższymi, nie
zostanie w tak nagły sposób zerwana. Wiele dni maszerowaliśmy, nim dotarliśmy
do chatki znachora. Ten przyjął mnie niemal z otwartymi rękoma. Na widok Broula
skrzywił się jednak. Natychmiast zaznaczył, że nie będzie ofiarował mu ani
jedzenia, ani dachu nad głową. Broul nie nalegał. Poprosił tylko o
przenocowanie go przez najbliższą noc. Następnego dnia znalazł rozwaloną chatkę
znajdującą się kilka kilometrów od mojego nowego domu. Naprawił ją szybko i w
niej zamieszkał. Aby zdobyć pieniądze zaciągał się do dorywczej pracy w
pobliskim mieście i niedalekich wioskach. Nie zarabiał fortuny, ale starczało
mu na spokojne przeżycie z dnia na dzień. I wszystko dalej toczyłoby się tak
sielsko, gdyby nie coraz częstsze odwiedziny strażników, którzy usilnie
poszukiwali syrianina zamieszkującego pobliskie tereny. Oboje ze znachorem
zaprzeczaliśmy, kiedy pytano nas, czy nie wiemy nic na ten temat. Z czasem
strażników zastępowali wysyłani przez wrogie stowarzyszenie ludzie, a potem i
sami Wybawcy zaglądali do naszej chatki. Kilka razy porządnie skatowali mojego
mistrza. Widząc to, Broul postanowił opuścić nasze królestwo. Nie chciał
bezsensownie narażać życia mojego oraz mojego opiekuna. Przed wyjazdem nie
pożegnał się ze mną. Wtedy byłem wściekły na niego, teraz zrozumiałem jego
postępowanie. Jednak kilka lat temu zdarzyło się coś, co doprowadziło mnie do
szoku. Byłem już wtedy pełnoprawnym znachorem. Wyprowadziłem się od swego
mistrza, osadzając się w chatce, w której mieszkam do dziś. Wstałem pewnego
poranka i usłyszałem tajemniczy głos w mojej głowie.
Choć Sadiel słuchał wywodu Durioma z nieukrywanym
zaciekawieniem, to w tym momencie przysunął się jeszcze bliżej rozmówcy, by nie
ominąć choćby jednego słówka padającego z jego ust. Znachor, widząc napięte
mięśnie twarzy chłopca, uśmiechnął się delikatnie, nie przerywając przy tym
swego opowiadania.
- Początkowo myślałem, że zwariowałem. Czasami zdarzało się
to ludziom, którzy pełnili rolę znachorów. Wystarczyło nawąchać się nadmiaru
oparów gotowanych przez nas wywarów i… Może się od tego świństwa w głowie
namieszać. Jednak potem doszedłem do wniosku, że znam skądś ten głos. Co prawda
był on o wiele niższy i zachrypnięty, a jednak mogłem odnaleźć w nim znajome
dźwięki.
- Nie był to chyba Broul… - Mina chłopca wyrażała dość dużą
dozę niewiary w słowa, które, jego zdaniem, miały zaraz paść.
- Otóż to był on. – Duriom uśmiechnął się szerzej. – Wtedy
też nie mogłem w to uwierzyć, a jednak… Gdy zrozumiał, że go słyszę,
natychmiast upewnił mnie, że nie zwariowałem. Po prostu Broul jest… był –
poprawił się po chwili znachor, delikatnie opuszczając kąciki ust – syrianinem.
Najwidoczniej miał zdolność do porozumiewania się z ludźmi.