niedziela, 20 listopada 2011

Początek końca, cz. XX


- Czyli, że rzeczywiście na świecie jest jeszcze wiele moich braci i sióstr. – Sadiel uśmiechnął się, z rozmarzeniem wznosząc wzrok ku niebu. – Naprawdę mam szansę się z nimi spotkać.
- Na twoim miejscu nie byłbym taki uradowany. – Ponury ton Durioma natychmiast otrzeźwił błękitnookiego. – Powiadają, że lepiej trafić na Wybawców. Ci po prostu zakończą twój żywot, gdy tylko cię zobaczy. Sprzymierzeńcy… Jeśli cię dopadną, czekają ciebie długie lata nadludzkiej pracy i śmiertelnego wysiłku. Nie słyszałem, by ktokolwiek wyszedł stamtąd żywy.
- Lecz mam pewność, że nie jestem sam… Muszę ich tylko uwolnić.
Duriom zerwał się nagle z pnia, rzucając się w stronę jednego z drzew. Stanął tuż za nim i niepewnie wyglądał na chłopca.
- Przepraszam, ale… co robisz, Duriomie?
- No… Skoro uważasz, że pokonasz tysiąc uzbrojonych ludzi, to musisz być naprawdę niebezpieczny. A z niebezpiecznym syrianinem wolę nie mieć nic wspólnego.
- Oh… Tak tylko powiedziałem – westchnął Sadiel. – Chociaż przecież muszę coś z tym zrobić. Nie mogę pozostawić swych braci na pastwę tych Wspólników.
- Sprzymierzeńców – poprawił go znachor, wracając na uprzednie miejsce.
„A nie za dużo tego wszystkiego?” – po raz pierwszy odezwał się Strzała.
Chłopiec spojrzał na niego znacząco.
„Niech pomyślę… Zemsta za Mistrza, znalezienie Błękitnej Księgi, pomsta syrianina sprzed miasta, dowiedzenie się, co oznacza Mu… A teraz uratowanie swych braci i sióstr z rąk bezdusznych ludzi. Nie za dużo tego jak na jednego trzynastoletniego chłopca?”
- Ale przecież muszę coś z tym wszystkim zrobić. Nie mogę przecież tak po prostu osiąść gdzieś i żyć spokojnie, gdy moi najbliżsi cierpieć katusze będą. Poza tym obiecałem to przecież umierającemu syrianinowi. Nie mógłbym spojrzeć sobie potem w oczy, gdybym tak po prostu o tym wszystkim zapomniał.
 - Obiecywałeś… co? I jakiemu syrianinowi? – Tym razem mężczyzna nadstawił swych uszu.
Sadiel przez chwilę zastanowił się, czy aby jego rozmówca nie zauważył, że słowa te nie były skierowane do niego. Mógłby co prawda wyjaśnić, że jego nadludzką zdolnością jest rozumienie tego oto konia, lecz miał opory przed wyjawieniem tej tajemnicy. Wciąż po głowie krążyły mu słowa Mistrza:
„Nie rozmawiaj ze zwierzęciem, gdy pośród ludzi będziemy. Zostanie odkryta twoja prawdziwa tożsamość albo że chory jesteś pomyślą.” Więc zawsze starał się, by ta umiejętność nie zobaczyła światłą dziennego.
Duriom nie zadał jednak pytania, do kogo zwracał się błękitnooki, więc nie było powodu by zacząć to wyjaśniać. Powinien jednak opowiedzieć o sytuacji, jaka miała miejsce przed jednym z mijanych przez młodzieńca miast.
Opowiedział więc, starając się opisać jak najwięcej szczegółów. Początkowo nie był pewien, czy wspomnieć też o latających kamieniach, być może kierowanych jego własną wolą. Szybko jednak doszedł do wniosku, że tłumaczenie jakoby sam przegonił napastników, używając jedynie siły fizycznej, byłoby mało przekonywujące. Ostatecznie postanowił mówić całą prawdę… a przynajmniej w większości.
- Nie mogę uwierzyć… - Znachor spojrzał przed siebie nieobecnym wzrokiem. Gdy Sadiel opisywał wygląd poturbowanego syrianina, wyraz twarzy jego rozmówcy zmieniła się nie do poznania. – Nie mogę, a jednak… Jednak wszystko wskazuje na to, że to był Broul… Stary, dobry, poczciwy Broul. – Jego napięta mina rozluźniła się, pozwalając na pojawienie się delikatnego uśmiechu. – Był tak blisko, a nawet nie odwiedził swojego przyjaciela.
- Przyjaciela? – uniósł brwi trzynastolatek.
- Tak… Znaliśmy się nieomal od… - Duriom uniósł dłoń pół metra nad ziemią – takiego brzdąca. Pierwszy raz spotkaliśmy się, gdy razem ze swoimi rodzicami zmierzał na coroczne spotkanie z całym syriańskim rodem. Już wtedy Sprzymierzeńcy zaczęli wyłapywać błękitnookich. Chociaż jego rodzina bała się dostać do niewoli, zaryzykowała i, przechodząc obok naszej chaty, poprosiła o schronienie na noc. Moi życiodawcy nie byli nigdy do nikogo uprzedzeni, dlatego też bez oporu uszykowali im miejsca do spania pod naszym dachem. Od razu polubiliśmy się z Broulem. Chociaż byłem od niego o trzy lata młodszy, a wtedy była to niemała różnica, spędził ze mną cały wieczór na wspólnej zabawie. Śmialiśmy się, wygłupialiśmy… Wtedy poczułem w nim bratnią duszę, choć może to zbyt patetyczne stwierdzenie jak na czterolatka. Gdy następnego dnia nas opuszczali, życzyłem im z całego serca, by dotarli do celu swej podróży cali i zdrowi. Po kilku miesiącach zapomniałem o tej rodzinie. W tak młodym wieku odległość zaledwie kilku dni staje się nieomal równa wieczności. Jednak gdy i następnego roku zawitali oni u nas, natychmiast wszystko sobie przypomniałem. Znów spędziłem z Broulem wspaniałą noc. Od tamtego momentu odwiedzali nas regularnie. Szybko się więc zaprzyjaźniłem z radosnym, szczerym syrianinem, będącym dla mnie nieomal jak brat, którego nie miałem. Pewnego dnia, gdy zbliżał się dzień w którym on i jego rodzina miała znów zagościć w naszych progach, wyglądałem zniecierpliwiony przez okno. Miałem wtedy może z dziesięć lat. Gdy zobaczyłem Broula zbliżającego się do naszej chaty, zrozumiałem, że coś jest nie tak. Nie było przy nim jego rodziców. Wyjaśnił nam potem, że jego ojciec wyruszył miesiąc wcześniej do miasta i słuch po nim zaginął. Kilka dni później jego matka została schwytana przez Sprzymierzeńców. Przez cały ten okres, dzielący te tragiczne wydarzenia z podróżą Broula na spotkanie z innymi syrianinami, rozpaczał nad swym położeniem, nad tym, że mimo iż nigdy jego rodzina nie uczyniła niczego złego żadnej istocie, spotkał ją taki los. Sam sobie się dziwił, gdy postanowił jednak wyruszyć w coroczną podróż. Moi rodzice natychmiast zaproponowali mu, by z nami zamieszkał. Miał już co prawda czternaście wiosen, wiek w którym syrianin staje się pełnoprawnym dorosłym, jednak jego stan ducha wymagał opieki i ciepła rodzinnego. Nie chciał nam początkowo przeszkadzać i sprowadzać na głowę kolejnych problemów. Jednak pod namową moją i mojego ojca zgodził się przystać na naszą propozycję. Tamtego dnia zyskałem nieomal prawdziwego brata. Trzy lata później nadszedł dzień, gdy miałem wyruszyć na nauki do zaprzyjaźnionego z moim ojcem znachora. Pamiętam, jak noc wcześniej zwierzałem się Broulowi, że niezbyt odpowiada mi przyszłość w otoczeniu ziół, maści i innych specyfików. Ja wolałem podróże… Podróże, podczas których mógłbym walczyć z potworami i wrogimi armiami… Zdobywać niewieście serca i szacunek wśród mężczyzn. Chciałem być po prostu bohaterem. Broul zaśmiał się wtedy i powiedział pewne słowa, które do dziś dźwięczą w mojej głowie: „Czasami bohater byłby nikim… zostałby zapomniany przez ludzi i historię świata, gdyby nie zwykły znachor, który znalazł się na ścieżce jego losu i uratował mu życie. A wtedy to ten znachor staje się cichym, nieznanym nikomu bohaterem. I choć może ludzie o nim wspominać nie będą w pieśniach i wierszach pięknych, to jednak historia  wdzięczna mu będzie aż po wieczność. I ta wdzięczność często po wielokroć droższa jest, niż sława wśród śmiertelników.” Nigdy nie mogłem zrozumieć tych słów i jeszcze dziś mam trudności z ich pojęciem. Następnego dnia miałem opuścić domowe zacisze. Nie byłem z tego powodu zachwycony. Nie zostałem przygotowywany do takiej długiej rozłąki z rodzicami. I wtedy Broul rzekł, że może ze mną wyruszyć do znachora. Nie chciał już więcej przesiadywać w naszym domu, żyjąc na koszt moich rodzicieli. Miał już szesnaście wiosen, lecz nie miał szans na jakiekolwiek stałe zatrudnienie. Gdyby tylko jego pracodawca zrozumiał, że oto stoi przed nim syrianin, z pewnością nasłałby na niego odpowiednich ludzi. Dlatego też doszedł do wniosku, że przynajmniej w taki sposób odwdzięczy się swym przybranym rodzicom. Początkowo nie popierałem tego pomysłu. Miałem się w końcu usamodzielnić, a nie nadal spoczywać pod opiekuńczym skrzydłem swojego starszego brata. Ostatecznie jednak moi rodzice zgodzili się na wszystko. Oznaczało to dla nich, że nie poślą swego ukochanego synka na pastwę losu. A i ja w głębi serca cieszyłem się, że więź łącząca mnie z moimi najbliższymi, nie zostanie w tak nagły sposób zerwana. Wiele dni maszerowaliśmy, nim dotarliśmy do chatki znachora. Ten przyjął mnie niemal z otwartymi rękoma. Na widok Broula skrzywił się jednak. Natychmiast zaznaczył, że nie będzie ofiarował mu ani jedzenia, ani dachu nad głową. Broul nie nalegał. Poprosił tylko o przenocowanie go przez najbliższą noc. Następnego dnia znalazł rozwaloną chatkę znajdującą się kilka kilometrów od mojego nowego domu. Naprawił ją szybko i w niej zamieszkał. Aby zdobyć pieniądze zaciągał się do dorywczej pracy w pobliskim mieście i niedalekich wioskach. Nie zarabiał fortuny, ale starczało mu na spokojne przeżycie z dnia na dzień. I wszystko dalej toczyłoby się tak sielsko, gdyby nie coraz częstsze odwiedziny strażników, którzy usilnie poszukiwali syrianina zamieszkującego pobliskie tereny. Oboje ze znachorem zaprzeczaliśmy, kiedy pytano nas, czy nie wiemy nic na ten temat. Z czasem strażników zastępowali wysyłani przez wrogie stowarzyszenie ludzie, a potem i sami Wybawcy zaglądali do naszej chatki. Kilka razy porządnie skatowali mojego mistrza. Widząc to, Broul postanowił opuścić nasze królestwo. Nie chciał bezsensownie narażać życia mojego oraz mojego opiekuna. Przed wyjazdem nie pożegnał się ze mną. Wtedy byłem wściekły na niego, teraz zrozumiałem jego postępowanie. Jednak kilka lat temu zdarzyło się coś, co doprowadziło mnie do szoku. Byłem już wtedy pełnoprawnym znachorem. Wyprowadziłem się od swego mistrza, osadzając się w chatce, w której mieszkam do dziś. Wstałem pewnego poranka i usłyszałem tajemniczy głos w mojej głowie.
Choć Sadiel słuchał wywodu Durioma z nieukrywanym zaciekawieniem, to w tym momencie przysunął się jeszcze bliżej rozmówcy, by nie ominąć choćby jednego słówka padającego z jego ust. Znachor, widząc napięte mięśnie twarzy chłopca, uśmiechnął się delikatnie, nie przerywając przy tym swego opowiadania.
- Początkowo myślałem, że zwariowałem. Czasami zdarzało się to ludziom, którzy pełnili rolę znachorów. Wystarczyło nawąchać się nadmiaru oparów gotowanych przez nas wywarów i… Może się od tego świństwa w głowie namieszać. Jednak potem doszedłem do wniosku, że znam skądś ten głos. Co prawda był on o wiele niższy i zachrypnięty, a jednak mogłem odnaleźć w nim znajome dźwięki.
- Nie był to chyba Broul… - Mina chłopca wyrażała dość dużą dozę niewiary w słowa, które, jego zdaniem, miały zaraz paść.
- Otóż to był on. – Duriom uśmiechnął się szerzej. – Wtedy też nie mogłem w to uwierzyć, a jednak… Gdy zrozumiał, że go słyszę, natychmiast upewnił mnie, że nie zwariowałem. Po prostu Broul jest… był – poprawił się po chwili znachor, delikatnie opuszczając kąciki ust – syrianinem. Najwidoczniej miał zdolność do porozumiewania się z ludźmi.

środa, 2 listopada 2011

Początek końca, cz. XIX


Obydwoje dorosłych wieśniaków zaproponowali Duriomowi i Sadielowi odpoczynek w ich domostwie. Bądź co bądź, uratowali dziewczynkę należącą do ich wielkiej rodziny. Nietaktem byłoby nakazanie im opuszczenia terytorium wioski.
- Przygotuję coś ciepłego dla Sonyi i chłopca – rzuciła kobieta, wchodząc do drewnianej chatki. – Powinni rozgrzać swe ciała.
Sadiel z uśmiechem na twarzy podążył w ślad za nią. W wyobraźni czuł już smak gorącej potrawki na języku. Chodził już w suchych ciuchach, ale wnętrze organizmu nadal utrzymywało niską temperaturę, którą ofiarowała mu woda rzeczna. Jednak od przestąpienia progu powstrzymała go dłoń na ramieniu.
- My poczekamy na zewnątrz. – Duriom wymownie spojrzał na chłopca.
- Ale mi jest zimno…
- Nic ci się nie stanie. Poza tym… chyba musimy porozmawiać. – Zmrużył oczy.
- Nie możemy uczynić tego w pomieszczeniu?
- Nie, nie możemy. Nie zostaliśmy zaproszeni do środka.
- Rzeczywiście… – Mężczyzna natychmiast podszedł do znachora. – Zupełnie zapomniałem o podstawach kultury. – Uśmiechnął się szeroko, wyciągając rękę do Durioma. – Na imię mam Samir. A ta kobieta – tu wskazał wejście do swego domostwa, za którym zniknęła białogłowa – jest moją żoną. Jej imię brzmi Lumia.
Znachor natychmiast uścisnął dłoń. Delikatnie skinął głową.
- Ja jestem Duriom, a to… - przysunął do siebie blondyna. – To jest mój uczeń.
- Uczeń? – Uniósł brwi wieśniak.
- Tak, panie… - Sadiel skłonił się niepewnie.
- A można znać twoje imię, młodzieńcze? W końcu uratowałeś bliskie memu serce dziecko. Chciałbym wiedzieć, komu mam prawo i obowiązek serdecznie podziękować za ten czyn.
- Sa… - chłopiec chciał już odpowiedzieć na zadane pytanie, lecz poczuł jak Duriom mocniej przyciska go do siebie.
- Uważam, że ta wiadomość nie jest nikomu potrzebna. – Znachor uśmiechnął się szeroko.
Samir zmarszczył delikatnie czoło. Widać było, że trybiki w jego głowie zaczynają pracować, jednak ostatecznie zrezygnował z dalszego drążenia tego tematu.
- Zapraszam więc do środka. – Na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. – Jakkolwiek ma na imię nasz bohater, z pewnością należy mu się sowity posiłek. Oczywiście gwarantuję też miejsce do spania na najbliższą noc. Jeśli nie u nas, to z pewnością ugoszczą was rodzice Sonyi.
Sadiel spojrzał błagalnie na swojego wybawiciela. Po tylu nocach spędzonych na zimnej, twardej ziemi, choćby jeden sen na miękkim, ciepłym posłaniu byłby nie lada ulgą dla jego pleców.
Ten i bez tego natychmiast skinął przytakująco głową.
- Będziemy zaszczyceni. A teraz pozwolisz, panie, że porozmawiam na osobności ze swym uczniem.
- Czyżby szykowało się mycie głowy urwisowi?
- Tak… - westchnął Duriom. – Muszę przyznać, że wybrałem sobie dość niesfornego podopiecznego. Niestety powiedziało się „A”… - Zamaszystym ruchem poprawił kaptur spoczywający na głowie chłopca, a który groźnie zsunął się z oczu. – Ale zważając na fakt, że ocalił człowieka… Nie będzie chyba aż tak źle. No nie? – mrugnął do Sadiela. – Jak tylko skończymy, natychmiast przybędziemy na poczęstunek – potwierdził.

- Czy ten koń musi tu być? – Duriom niepewnie spojrzał na wierzchowca, który stał nieopodal nich.
- To jest Strzała – mruknął Sadiel. – Już nie pamiętasz? Sam jakiś czas temu karmiłeś go sianem.
- Nie mam pamięci do imion. Jednak nie pytałem o to.
- Ale czy on ci w czymś przeszkadza?
- Niby nie, ale… Tak mu dziwnie z pyska patrzy. Czasami zdaje mi się, jakby rozumiał każde moje słowo. – stanął przy przewalonym drzewie, znajdującym się za tylną bramą wioski. Po chwili usiadł na nim, klepiąc miejsce obok siebie.
Chłopiec natychmiast przysiadł się do znachora.
- Rozumie każde twoje słowo? – Uniósł pytająco brwi. – Koń? Przesadzasz… - Musiał powstrzymać się, by nie wybuchnąć śmiechem.
„Nie zamierzasz mu o tym powiedzieć?” – zdziwił się Strzała. Słychać było zniesmaczenie w jego głosie.
- Przecież to jest tylko głupie zwierze – dodał z przekąsem młodzieniec.  – Może i posłuszne, ale i z pewnością głupie.
„Wiesz, że to wcale śmieszne nie jest? Nie mówi się w taki sposób o przyjaciołach… nawet w żartach.”
- No może jednak nie aż tak głupi – poprawił się natychmiast Sadiel. – Ale czy przyszliśmy tutaj, by rozmawiać o moim wierzchowcu?
- Nie… Chciałem porozmawiać z tobą o twojej dalszej podróży.
Chłopiec nagle całkowicie skupił się na słowach znachora. Ten, widząc że osiągnął oczekiwany cel, zaczął kontynuować:
- Po tym jak odjechałeś, to znaczy kilka dni później, przyszedł do mnie Sarivian. W sumie… to prawie się czołgał. – Widząc zaskoczone spojrzenie chłopca, mówił dalej. – Nocą po waszej rozmowie miał nieproszonych gości... Bardzo nieprzyjemnych, nieproszonych gości – zaakcentował ostatnie zdanie. – Pytali się o ciebie. Dokładniej to pytali się o syrianina, z którym przyszło mu rozmawiać. Sarivian oczywiście nie był skłonny do pogawędki z nimi. Najwidoczniej zauważyli to i chcieli mu uświadomić, że więcej zyska z współpracy z nimi, niż siedząc w swym fotelu i udając durnia. Ale mój przyjaciel nie takim ludziom się przeciwstawiał. Jak na zrzędliwego staruszka, to ma on całkiem zwinne ruchy. Oberwało mu się podczas starcia, ale i napastnicy nie wyszli z niego bez szwanku. Tak czy inaczej… Po aż nazbyt długiej kontemplacji postanowił odwiedzić mnie i opowiedzieć o tym całym zajściu. Pewnie nie dowiedziałbym się niczego, gdyby nie rany na jego ciele, które zaczęły puchnąć. Sarivian nie ufa tak żadnemu znachorowi jak mi. Przyszedł więc do mnie po pomoc, a ja przy okazji wyciągnąłem od niego kilka informacji.
- Jakich informacji?
- Na przykład takich, że grozi ci niebezpieczeństwo.
- No jakoś tego nie zauważyłem – Sadiel z przekąsem zmrużył oczy. – Myślałem, że ten liścik i ten mój niedoszły morderca… no i ten syrianin, którego nie zdążyłem ocalić, to takie zwykłe zbiegi okoliczności.
- Liścik? Syrianin? – Tym razem Duriom spojrzał pytająco na młodzieńca.
- Nie ważne… - machnął ręką Sadiel. – Ale kim byli ci napastnicy?
- No tak się składa, że kultura u nich leżała i nawet się nie przedstawili – mruknął znachor, przewracając oczami.
- Oh… Nie pytam się przecież o ich imiona.
- Wiem, wiem… - Duriom spojrzał na blondyna, potem na Strzałę. Przymknął oczy i westchnął głęboko. – Chyba przyszedł czas, aby ci wyjaśnić pewne kwestie.
- No w końcu… - Sadiel uśmiechnął się krzywo. – Nadstawiam więc uszu.
- Otóż… - zaczął mężczyzna. –  Ludzie dzielą się na dwie grupy: ci, którym syrianie nie przeszkadzają i ci, którzy są wrogo nastawieni do waszej rasy. Ten podział zresztą pewnie znasz. Jednak w grupie waszych wrogów są trzy… jakby to powiedzieć… podgrupy. Jedna z nich zajmuje się wyszukiwaniem takich jak ty i odsyłaniem ich w odpowiednie miejsce. I tu pojawiają się kolejne dwie podgrupy: Wybawcy i Sprzymierzeńcy.
- Wybawcy i sprzymierzeńcy? I że niby oni nas nie znoszą?
- Po pierwsze, nie znosić to można zupy jarzynowej. Oni was… nienawidzą, niecierpią. Po drugie, to choć nazwy wydają się całkiem sympatyczne, to jednak ludzie należący do tych grup już tacy sympatyczni nie są. Wybawcy… - Duriom podrapał się kciukiem i palcem wskazującym po brodzie. Zastanawiał się najwidoczniej, jak opisać tą wspólnotę. – Wybawcy – zaczął po krótkiej przerwie – mają jeden, jedyny cel: wybawić nasz świat od waszej ingerencji. Znaczy to, że chcą was po prostu stąd usunąć. – Spojrzał na chłopca, a widząc jego niepewny wyraz twarzy pokręcił głową z rezygnacją. – Chcą was po prostu zabić... Wszystkich bez wyjątku. Zrozumiałeś?
Sadiel przytaknął gorliwie.
- Druga grupa zwie się Sprzymierzeńcami. Tu już sprawa wygląda bardziej złożenie. Sprzymierzeńczy początkowo mieli stać się organizacją, która doprowadzić miała do zjednoczenia naszych obu ras. Chcieli, byśmy żyli razem w zgodzie. Jedynym warunkiem była współpraca między obiema rasami. I początkowo nawet zdawało to swój egzamin. Nawet we władzach była równa ilość przedstawicieli ludzi i błękitnookich. A potem wszystko zaczęło się psuć. Nasza rasa i tak nie wiele miała do przekazania syrianinom. Za to oni wspierali nas na każdym kroku. Z czasem ludzie zorientowali się, że równie dobrze mogą nic nie robić, opierając się wyłącznie na wykorzystywaniu potencjału syrianinów. Usunięto błękitnookich z władz i wszystkich tych, którzy pracowali dla Sprzymierzeńców, pojmano i ulokowano w specjalnych zagrodach otoczonych wielkimi murami. Jednak nie zatrzymało się to tylko na tych byłych współpracownikach. Zaczęto polować na tych błękitnookich, którzy jeszcze czuli ten powiew całkowitej wolności.