poniedziałek, 25 listopada 2013

Początek końca, cz. 45

Szedł niewielką dróżką przez pola pełne wysokich, złotych kłosów zbóż. Była piękna, słoneczna pogoda. Po niebie sunęły nieliczne obłoczki, niestanowiące żadnego zagrożenia dla promieni słonecznych odbijających się w żółtych kłosach. Tylko gdzie nie gdzie można było zobaczyć czerwieniące się główki maków, dodające uroku temu całemu obrazowi. Sadiel odetchnął głęboko świeżym powietrzem. Nie wiedział czemu, lecz na jego twarzy zagościł spokojny uśmiech.
Spoglądał to na otaczający go sielankowy widok, to przed siebie, na rosnące z każdą chwilą wieże pobliskiego miasta. Wiedział, że spotka tam ludzi, wiedział, że nie ma na sobie swego płaszcza, a jednak nie czół niepokoju. Przez chwilę pomyślał nawet, że to właśnie ten niepokój rodził nienawiść ludzi względem niego. Może sam niejako prowokował ich zachowanie. Lecz teraz się nie obawia. Teraz nie będzie ukrywał swego pochodzenia. Wejdzie do miasta i przywita jego mieszkańców niczym dawno niewidzianych przyjaciół. 
- Na twoim miejscu zahaczyłbym o jakiś strumień nim wejdziesz do miasta – rozległ się znajomy głos za jego plecami.
Sadiel natychmiast odwrócił się na pięcie. To co zobaczył, sprawiło, że serce jego zaczęło bić radośnie, a w oczach pojawiły się łzy szczęścia.
- Wyglądasz jak siedem nieszczęść – parsknął Strzała. – Ludzie będą uciekać na twój widok
- Nie czyń mu uwag, przyjacielu. Długą drogę przebył, podczas której nie zaznał wygody. Ma prawo wyglądać niczym pielgrzym, bo też i jest pielgrzymem – rzekł Mistrz, siedząc na wierzchu konia i uśmiechając się delikatnie do swego ucznia.
Sadiel poczuł niezmierną ochotę podbiec do przybyłych i uścisną ich serdecznie, a najserdeczniej samego siwowłosego.
- Mistrzu – wyszeptał, gdyż mieszanka cudownych uczuć zawładnęła jego gardłem, nie pozwalając wyrzec innych słów.
- Nie rozczulaj się tak, tylko pędź przed siebie – znów do głosu doszedł Strzała. – W końcu należy ci się coś od życia.
Młodzieniec znów skierował swą twarz w stronę miasta. Nie wiedział, co go tam czeka, lecz był pewien, że nie będzie to nic przykrego. Gdy miał przy sobie swych największych przyjaciół, nic strasznego nie mogło się przytrafić. Początkowo więc szedł spokojnie, jednak z czasem jego krok przyspieszał, by ostatecznie biegiem ruszyć w stronę bramy. Pomimo dość dużego dystansu, który przebył, nie odczuwał żadnego zmęczenia. Wręcz przeciwnie, im bliżej był skupiska ludzi, tym więcej energii w sobie odkrywał, bo w końcu był szczęśliwy.
Mężczyźni przy bramie, pełniący funkcję strażników, nie zatrzymali go. Skłonili się delikatnie, po czym stanęli na baczność.  Sadiel chciał wejść do środka, lecz wpierw postanowił zaczekać na swych najbliższych. Chciał dzielić się tymi wspaniałymi chwilami ze swymi jedynymi przyjaciółmi. Odwrócił się więc, chcąc pomachać do nich, i gestami poprosić ich, by się pospieszyli. Jednak nie uczynił nic, prócz stania tam i spoglądania na teren, który jeszcze przed chwilą obsypany był złotymi kłosami zbóż. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Tam, gdzie były żyzne pola wydające sowite plony, pojawiła się wyschnięta, popękana gleba. Tam, gdzie stały drzewa, których zielone liście pieścił letni wiatr, rosły teraz wysuszone knieje, przypominające śmiertelne pułapki na zgubione dusze. A najgorsze było to, że tam gdzie Sadiel spodziewał się zauważyć swych przyjaciół, widniały jedynie ich cienie na drodze, które w jednej chwili rozwiał zimny wiatr. Spojrzał ku górze. Nie było już błękitnego nieba. Burzowe chmury pozsuwały się po nieboskłonie, jakby ścigając się w wyścigu, którego i tak nikt nie wygra. Po chwili półmrok zapanował nad całym terenem.
- Co jest? – mruknął do siebie chłopiec drżącym głosem. – Mistrzu?! Strzało?! – zaczął wołać swych przyjaciół, oddalając się od bram miasta. Nikt jednak nie odpowiedział. Sadiel poczuł ból w sercu. Jakaś jego część zaczęła krzyczeć, że już nigdy nie zobaczy tych, co tak blisko niego byli. Ale przecież oni nie umarli! Przecież muszą gdzieś być… Może odeszli, może uciekli od niego, ale na pewno wciąż żyją. Mistrz na pewno nadal istnieje gdzieś we wielkim świecie. To, że rozeszli się tamtego dnia i to, że… potem… zobaczył go…
„Mistrz przecież nie żyje, kretynie!” – warczało coś w jego głowie. „Zapomniałeś już? Pozwoliłeś mu odejść i oni… Wybawiciele go zabili! Gdybyś wtedy z nim był… Gdybyś czuwał nad jego bezpieczeństwem…!”
- To nie moja wina! Ja nic nie uczyniłem. To Mistrz mnie zostawił, nie ja jego… To on…
„To on? – przerwał mu głos. – To on?! Zawsze zwalasz winę na innych! Nigdy nie przyznajesz się do błędów! To, że twój Mistrz nie żyje spowodowane było tym, że cię poznał, wziął cię pod opiekę i wychował! Wychował cię na prawego, dobrego Syrianina, a ty pozwoliłeś mu odejść!”
- A co miałem uczynić? Był ode mnie starszy… Był moim nauczycielem… Nie mogłem go powstrzymać…
„Nie mogłeś? A może nie chciałeś?! Przecież wciąż powtarzałeś, że jesteś już dorosły. Powtarzałeś, że nie potrzebujesz jego pomocy. Jak on miał postąpić?! Jak sam postąpiłbyś, gdybyś wciąż wysłuchiwał, że nie jesteś nikomu potrzebny?!”
- Ale przecież powiedziałem mu w karczmie, że nie poradzę sobie bez niego – głos Sadiela był coraz bardziej drżący i czasami zmieniał się w cichy szloch.
„Powiedziałeś, zgadza się. Tylko powiedziałeś to stanowczo za późno! Jedna chwila nie zmieni miesięcy utyskiwania na to, jaki to ograniczany przez Mistrza jesteś!”
- Nigdy nie utyskiwałem, że jestem ograniczany! Nigdy nie powiedziałem, że nie potrzebuję Mistrza! Nigdy… Nie wmówisz mi tego, kim kol wiek jesteś!
„A może i Strzała nie cierpi teraz przez ciebie? – Głos zaczął wstrzykiwać zwątpienie w serce chłopca, wkłuwając się zębami jadowymi z innej strony. – Może nie ty pozwoliłeś mu zostać we wiosce?”
Sadiel odetchnął głęboko, zamykając oczy. I w tej kwestii też nie mógł zgodzić się z Głosem. Chciał wtedy wrócić. Chciał pobiec z powrotem, by uwolnić swego parzystokopytnego przyjaciela, ale Duriom i Ariana odwiedli go od tego pomysłu. A może Strzała ma tam lepiej niż podczas długiej i żmudnej podróży, podczas której nie ma pewności, czy aby dożyje się następnego dnia. U wieśniaków ma zapewniony posiłek i dach nad łbem. Wędrując z młodzieńcem i tak wiele wycierpiał. W dodatku te ciągłe niesnaski między nimi. Może… Nie, na pewno lepiej się stało, że pozostał tam, wśród ludzi, którzy się nim zaopiekują.
Westchnął jeszcze raz, przez chwilę nasłuchując, czy aby Głos znów nie postanowi zmieszać go z błotem. Cisza, która go ogarnęła miała w sobie coś niepokojącego, choć początkowo była niczym balsam na uszy chłopca.
Nie zastanawiając się dłużej, zawrócił na pięcie. Dobrze by było, gdyby jeszcze przed ulewą znalazł jakieś schronienie. Mieszczanie chyba nie odmówią dachu nad głową biednemu trzynastolatkowi, który wygląda zapewne jak siedem nieszczęść. Niestety, gdy spojrzał przed siebie, po raz drugi nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jego oczy rozszerzyły się, twarz pobladła, a przez nos zaczęły przechodzić hektolitry powietrza. Usta zaczęły drżeć, jakby chcąc coś powiedzieć, lecz nie mogąc wydać z siebie żadnego dźwięku.
Nie było bramy. Nie było murów miasta. Nie było samego miasta. Oczom Sadiela ukazał się las… ciemny, gęsty las z niewielką polanką, którą odgradzał od niego szpaler wysokich drzew. Jednak nie to było najgorsze. Przecież nie raz widział las i to w znacznie większej ciemności. Te wszelkie drzewa i krzaki nie wywołały na nim żadnego wrażenia. Jednak tlące się, niewielkie ogniska sprawiły, że poczuł gęsią skórkę na całym ciele. Nie było tam nikogo, żadnej osoby, a mimo to płomienie strzelały w niebo w najlepsze, jakby wciąż ktoś podsycał ogień. Sadiel nie wiedział co zrobić w zaistniałej sytuacji. Pozostać tam, gdzie stał, zawrócić i ruszyć biegiem drużką prowadzącą pomiędzy pustynnym terenem, czy jednak ruszyć do przodu i wybadać całe to zjawisko. „Przecież to może być zasadzka – próbował w myślach przeanalizować zaistniałą sytuację. – Może Wybawiciele czekają już w ukryciu, aż wyjdę na polanę i wtedy mnie złapią. A może wręcz przeciwnie. Może przy tych ogniskach odpoczywali zmęczeni podróżą wędrowcy i słysząc moje kroki ze strachu pochowali się pomiędzy krzakami. Skąd mogą wiedzieć, że jestem jedynie młodym syrianinem”. Pomimo tych słów nadal nie mógł się ruszył. Wtem zauważył, jak z jednego z ogniska wyłania się dziwny, tajemniczy kształt. Po chwili to samo dzieje się z kolejnymi dwoma paleniskami. W pierwszej chwili Sadiel pomyślał, że to wiatr podsycił płomienie, które ukształtowały się w taki niebywały sposób, jednak, gdy przyjrzał się bardziej, dostrzegł podobieństwo tych płomieni do ludzkich konturów.  Tak… To z pewnością były ludzkie kontury otulone blaskiem ognia. Ta wiedza jeszcze bardziej przeraziła chłopca. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć… Przede wszystkim nadal nie wiedział, co uczynić.
„Uciekaj… Uciekaj!” – kołatało mu się po głowie. Pomimo wszystko nie mógł się ruszyć. Nawet oddychał z ledwością. Serce to biło mu niczym osazlałe, to znów zatrzymywało się i Sadiel nie był do końca pewien, czy nadal żyje, czy dusza opuściła już jego ciało, lecz nie wiedząc do kąd ma się udać, dalej sterczała przy swej ludzkiej powłoce.
Człowiecze płomienie zaczynały powoli wychodzić spoza obrębów ogniska, jakby kierowane delikatnym wiatrem. Mimo to chłopiec dobrze wiedział, w którym kierunku zmierzają.
„Uciekaj do cholery!” – wrzeszczał jego instynkt.
Nie był pewien czy stoi tam kilka chwil, czy pół nocy. Płomienni ludzie wciąż zbliżali się ku niemu, nieomal rosnąc mu w oczach. Zaczął skomleć z przerażenia… A może tak mu się tylko wydawało. Gdy odległość między zjawami a nim zmalała do takiej, która pozwalała dostrzec szczegóły stworów, widział jedynie płomienie, wysokie, jasnopomarańczowe płomienie, które sięgały nieomal do niższych czubków drzew.  Co dziwne, on sam nie czuł na sobie gorąca. Wręcz przeciwnie… W swe ramiona chwycił go przeogromny mróz. Zatrząsł się… Nie zastanwaiał się, czy to z powodu lęku, czy zimna.
- Czym jesteście? – wyszeptał, starając się odzyskać panowanie przynajmniej nad swymi narządami mowy.
Nie usłyszał jednak odpowiedzi. Delikatny wietrzyk, który do tej pory szumiał gdzieś u szczytów drzew, zamienił się w porywisty wiatr miotający płomieniami, niczym płachtami delikatnego, lekkiego jedwabiu.  Sadiel cofnął się o krok, jednak nie ochroniło go to przed kontaktem z ogniem, który nieomalże w jednej chwili zajął całe jego ciało. Zawył, bardziej z przerażenia niż z bólu. Zacisnął powieki, z których zaczęły spływać wielkie łzy. Objął się rękoma w pół i rzucił się na kolana. Wycie zmieniło się w skomlenie. Płomienie choć z pewnością muskały jego ciało, nie pozostawiały po sobie żadnego śladu. Chciał uciec… Chciał wydostać się z tej koszmarnej pułapki, jednak coś trzymało go wciąż w miejscu, nakazując mu otworzyć oczy. Obawiał się, że blask bijących płomieni całkowocie go oślepi, jednak nie był w stanie walczyć z tajemniczą mocą. Uchylił powieki… Z trudem przyzwyczaił swe źrenice do rażącego światła. Jednak gdy tego dokonał, zauważył ciemniejsze postacie, które nieomal wtopiły się w sam ogień. Zacisnął zęby, starając się zidentyfikować istoty. Łzy nie ułatiwały mu osiągnięcia tego celu. Z kolejnymi sekundami źrenice dostrzegały coraz więcej szczegółów. Przed nim znajdowali się ludzie, a przynajmniej tak mu się zdawało. Byli o wiele wyżsi od niego. Stali nieruchomo, choć wciąż płonący ogień nadawał im demonicznego ruchu. Kolejnymi szczegółami były ciemne stroje, sięgające do samej ziemi. Gdy oczom chłopca ukazały się głowy zasłonięte kapturami, krzyknął z przerażenia. Istoty uniosły głowy ku górze. W Sadiela zaczęły wpatrywać się trzy pary żarzących się czerwienią oczu.
- Morderca… - tak brzmiały pierwsze słowa, które usłyszały młode uszy.
Zaczął płakać, starając się wycofać i jak najdalej odsunąć się od piekielnych zjaw.
- Morderca – powtórzyły istoty, zbliżając się do niego.
- Nie! – krzyczał. – Nie! Błagam! Zostawcie mnie! Proszę was! Wybaczcie mi! – krzyczał pomiędzy kolejnymi napadami płaczu. Mógł się co prawda poruszać, ale ruchy jego były powolne, jakby do jego ciała przywiązano masywne ciężarki.
- Morderca! – Głosy zdawały się przybierać na sile. Nie wpadały już do uszu Sadiela, lecz powstawały bezpośrednio w jego głowie. – Morderca! – Istoty zbliżały się do niego. Po chwili znajdowały się zaledwie na wyciągnięcie ręki od ciała chłopca.
- Błagam! Nie chciałem tego! Nie chciałem was zranić!
Do jarzących się źrenić dołączyły rozwarte usta zjaw, przez które wydostawały się kolejne płomienie, a razem z nimi zatrważające wycie.
 Sadiel poddał się. Stanął, opuściwszy swe ręce wzdłóż tłowia, złapał pełne płuca powietrza, rozszerzył swe oczy i z przerażeniem spoglądał na ciemne, płonące dłonie zbliżające się do jego twarzy.
W duszy modlił się, by koniec nie był przynajmniej przepłniony bólem. Gdy dłonie dotknęły jego pliczków, pociemniało mu przed oczami. Wszystko nagle się skończyło. Nie był pewien, czy żyje, czy znajduje się już po tej drugiej stronie. Spróbował się poruszyć. Czuł że pokonuje kolejne metry lasu, jednak nie słyszał chrzęstu gałęzi pod stopami, czy choćby szumu wiatru. W dodatku nie mógł dostrzec choćby małej gwiazdki na niebie, choć, mógłby przyznać, wpatrywał się nieustannie w kierunku nieba.
- Jest tu ktoś? – zapytał. Przestraszył się swego głosu, tak dziwnie lodowatego i pozbawionego wszelkich emocji, choć nadal jego serce ogarniało przerażenie. Jedyne, czego się dowiedział, to to, że znajduje się na otwartej przestrzeni, gdyż nie docierało do niego echo jego słów. – Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, gdzie ja jestem?
Zero odpowiedzi.
- Co tu się dzieje?! – ryknął, zaciskając pięści. – Mam dosyć! Co tu się dzieje?! – Miał dziwne wrażenie, że jeśli za chiwlę nie uzyska odpowiedzi, zwarjuje.
Postąpił kilka kolejnych kroków do przodu. Rozejrzał się dookoła, jednak jedyną rzeczą, którą widział, była ciemność… niczym niezmącona, nieomal namacalna ciemność.
Nagle usłyszał przeciągły świast dobiegający zza jego pleców. Odwrócił się na pięcie.
To, co zobaczył, zatrzymało bicie jego serca. Stał tak, wpatrując się w miejsce, dokładnie oświetlone promieniami księżyca, przedzierającymi się, wbrew logice, przez gęste korony drzew. Nogi ugieły się pod nim. Wiedział, że choć przetrzymał atak płonących zakonników, tego nie zdoła przeżyć.
Tuż przed nim stała wysoka, drewniana szubienica. Do jej ramienia przywiązana była lina z pętlą. To narzędzie mordu nie było puste. Zwisało z niego ciało. Głowa kołysała się delikatnie w boki, tak jak cała reszta powieszonego. Związane z tyłu ręce dawały jasno do zrozumienia, że nie było to zabójstwo, lecz wykonanie wyroku.
Sadiel nigdy nie widział wisielca. Jednak to nie sam fakt klęczenia przed wiszącymi zwłokami wydarł serce z jego piersi i wyżucił do bezdennej studni.
Promienie księżyca oświetlały również twarz martwego i to właśnie ta twarz napełniła chłopca przerażeniem.
- Duriom… - wyszeptał. – Duriom… Duriom. Duriom! DORIOM! – wykrzykiwał coraz głośniej, nie zwarzając na ból gardła. Zacisnął dłonie na swej głowie, zamknął oczy. – Duriom… - powtórzył.
Spojrzał ponownie przed siebie, z nadzieją, że wszystko to zniknie i znów obudzi się w środku lasu, u boku swego Mistrza. Nie miał jednak szczęścia. Ciało nadal delikatnie kołysało się na szubienicy.
Zaczął spazmatycznie chwytać powietrze. Jego spojrzenie błądziło to po zwłokach przyjaciela, to po ciemnym otoczeniu, to po promieniach księżyca oświetlających ten cały koszmarny widok.
Nie zauważył nawet, jak po jego policzkach popłynęły pierwsze łzy, a przez usta wydobyło się dzikie skomlenie.
- To nie może być prawda… Nie może… Nie może… Po prostu nie może… - powtarzał kręcąc głową.  – To jakiś pieprzony koszmar!  Duriom… - zakrył usta dłonią. Uniósł się na nogi i zataczając się podszedł powoli do szubienicy. Zatrzymał się kilka kroków przed nią. Spojrzał jeszcze raz na przyjaciela i… popłakał się… Najzwyczajnie w świecie się popłakał. Nie było to skomlenie, czy wycie. Pociągał nosem, ocierając dłonią spływające po policzkach łzy.  – Nie zostawiaj mnie, Duiromie. Proszę… Nie ty. Ja… Ja już nie mam nikogo… Jesteś jedynym moim przyjacielem… Nie możesz mnie tak zostawić. Proszę cię… Ocknij się… - szeptał słowa niczym modlitwę.
Ciało kołysało się nadal. Chłopiec miał już się odwrócić i odejść pozbawieni jakiejkolwiek nadzieji na szczęśliwe zakończenie tek historii, gdy zauważył, jak głowa Durioma powoli unosi się do góry. Padające na nią promienie księżyca, nadawały jej upiornego wyrazu.
- Duriom? – Sadiel ze szczęścia podbiegł do szubienicy, lecz w pewnym momencie się zatrzymał.
Duriom żył… Tego był pewien, lecz coś w jego spojrzeniu sprawiało, że chłopca znów ogarnęło zimno.
Mężczyzna pustymi oczami spojrzał na swego przyjaciela.
- Winny… - rzekł spierzchniętymi ustami. – Winny… Wszystkiemu winny ten syriański pomiot!
- Duriomie, co ty mówisz?  - Sadiel nieomal zaśmiał się przez łzy. – To ja… Sadiel… Twój przyjaciel…
- Winny jest całemu złu – kontynuował zwisający na szubienicy znachor, nie zwracając uwagi na słowa wypowiadane przez chłopca. – Winny jest tragediom, śmierci wielu ludzi. Winny jest łzom i krwi wsiąkniętej w ziemię, po której stąpają niewinni! Winny! WINNY! – wrzasnął, koncentrując spojrzenie na przerażonym Sadielu, który niczego nie rozumiał… Niczego nie mógł zrozumieć.
Chłopiec poraz drugi padł na kolana. W jego uszach dudniły słowa przyjaciela, które raniły jego serce, jego duszę. Wydawało mu się, że każdy dźwięk jest niczym szopn wbijający się w jego ciało, wyrywające niemiłosiernie duszę.
Nie wiedział co się stało. Nie rozumiał, dlaczego jego przyjaciel wyraża się o nim w taki sposób. I czemu wisi na szubienicy?
- Dlaczego? – wysyczał przez zaciśnięte zęby.
- WINNY! – wrzasnął poraz kolejny Duriom, a do jego krzyku dołączyły krzyki magów.
Uniósł spojrzenie przed siebie. Przed przyjacielem stały płonące postacie. Wszystkie one wskazywały na chłopca palcami. Wwiercały się do jego umysłu. Na nic były mentalne obrony młodzieńca.
Szala przerażenia i rozpaczy sięgnęła apogeum, gdy do tej całej zbieraniny dołączył się jego Mistrz, Broul, Natiah, Strzała oraz Minkus. Nie mógł zapanować nad swym ciałem, które zaczęło drżeć niczym osika na wietrze.
Czego od niego chcieli? Przecież nie uczynił im niczego złego… nie chciał niczego takiego uczynić. Jest przecież tylko kilkunastoletnim chłopcem! Dlaczego mu to czynią?! Dlaczego oskarżają go o całe zło?! Dlaczego wskazują na niego palcami, niczym sztyletami skierowanymi w jego pierś?!
Te cholerne moce! To cholerne pochodzenie!
On nie jest przecież zły. Starał się żyć zgodnie z zasadami miłości i szacunku do każdej żyjącej istoty. Dlaczego tego nie widzą? Dlaczego nie szanują?! Dlaczego zabijają?!
Już nie płakał. Nie mógł wydobyć z siebie choćby małej, słonej łzy. Chciał się po prostu obudzić z tego koszmaru. Chciał znaleźć się ponownie na szerokim szlaku, u boku Mistrza, jego mentora, przyjaciela i ojca.
Nie uczynił nic złego! Niech zostawią go w spokoju! Niech odejdą, znikną, przepadną! Lub niech spojrzą w jego serce… czyste serce. Niech uczynią cokolwiek, byleby tylko przestali wykrzykiwać te raniące słowa. Byleby tylko przestali wskazywać na niego palcami.
Usłyszał za sobą cichy szum. Bezwiednie odwrócił się za siebie. Jego oczom ukazała się twarz nieznajomego mężczyzny poorana zmarszczkami i bliznami. Wielkie, głębokie oczy spoglądały z szyderstwem na chłopca. Usta wykrzywiały się w ironicznym uśmiechu. Nagle, między twarzą obcego i Sadiela, pokazało się zakrwawione ostrze, w którym odbijał się blask księżyca oraz płomieni. Chłopiec mimowolnie opuścił swą głowę, by oczy jego zauważyły strumyk posolki spływający po jego piersi. Gdy ponownie spojrzał na mężyznę, ten wybuchnął przerażającym śmiechem, unosząc narzędzie mordu ku niebu.

Sadiel przewrócił się do tyłu. Nie czuł bólu, jednak ciemność otaczająca go, zdawała się z każdą kolejną chwilą coraz bardziej gęstnieć. Ostatnie co usłyszał, to nadal dudniące w jego głowie słowo: „Winny! WINNY!”.

piątek, 8 listopada 2013

Początek końca, cz. 44

Zerwał się z posłania. Był cały spocony. Nie mógł złapać oddechu. Powiódł oczami dookoła, by zorientować się gdzie jest i co w ogóle się stało. Słońce jeszcze nie dotarło na sam środek nieboskłonu. Delikatny wiatr ruszał koronami drzew. Cichy szum liści działał kojąco, tak jak śpiew ptaków.
Chłopiec odetchnął z ulgą.
A więc to był sen. Głupi koszmar.
Uśmiechnął się do siebie. Naprawdę przeraziła go ta cała wizja. Trzech martwych magów… i to martwych z jego powodu. Kiedyś słyszał, jak w jednej z karczm lekko podchmielony mężczyzna mówił, że sny wyrażając nasze podświadome pragnienia, lęki. Niby słyszał, jak potem mężczyznę tego nazywają miejscowym głupkiem, ale, jak to mawiał jego Mistrz, czasami i przez usta głupca mądrość może wypłynąć. Czy więc w głębi duszy Sadiel naprawdę czuje nienawiść do tych ludzi, którzy podnoszą rękę na jego najbliższych? Czy byłby w stanie nastać na życie innej osoby? Czy mógłby zabić?
Musiał się nad tym porządnie zastanowić i wyjaśnić sam przed sobą kilka kwestii. I musiał czym prędzej zapanować nad swymi mocami. Nie mógł pozwolić, by sen stał się jawą.
Ostatecznie, z westchnieniem ulgi padł z powrotem na ułożony, przemoczony już pled. Pozwolił sobie na jeszcze małą chwilę odpoczynku. Spojrzał na dwie torby leżące nieopodal jego głowy. Zaczął zastanawiać się, gdzie podział się Duriom. Miał wielką nadzieję, że mężczyzna wyruszył na poszukiwanie owoców leśnych. Sadiel miał wielką ochotę na świeże poziomki lub maliny. Starał się jednak nie napawać zbytnim optymizmem. Czas, w którym las obdarowywał ludzi swymi owocami minął kilkadziesiąt dni temu. Lato już się kończyło, jesień zaczęła powoli panować nad krainą. Zamiast jagód i poziomek, można będzie zbierać grzyby. Chłopiec nie przepadał za nimi. Kilka razy struł się, gdy, wędrując razem ze swym Mistrzem, sam postanowił przyrządzić sobie danie z tych tak niewinnie wyglądających roślinek. Następne dni upływały mu w męczarniach, ciągłych wymiotach, bólach brzucha i zawrotach głowy. Po tych kilku razach obiecał sobie, że nigdy nie tknie grzybów, a przynajmniej nie w takiej surowej postaci. Poza tym, że urządzić z nich jakiekolwiek, zdatne do spożycia danie, należałoby rozpalić ognisko, a trudno to uczynić, gdy w koło można znaleźć jedynie mokre runo i nie wiele suchszy chrust.
Jego rozmyślenia przerwał szelest dobiegający zza jego pleców. Zerknął za siebie, próbując wypatrzeć zbliżającego się Durioma. Po kilku chwilach zauważył ciemnobrązowy płaszcz prześwitujący pomiędzy szczupłymi pniami drzew.
- Już się obudziłeś… - stwierdził Duriom, gdy jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem chłopca. Ominął ostatnie krzaki i wyszedł wprost na niewielką, oświetloną ciepłym słońcem, polanę. Nie wyglądał na kogoś, kto spędził noc na regenerującym śnie. Przypominał raczej człowieka, który ma za sobą kilka bardzo trudnych dni, podczas których niemiał szans choć na krótki odpoczynek.
- Nie dawno – uśmiechnął się Sadiel. – I tak zbyt długo się wylegiwałem. Teraz mam wielką ochotę coś przegryźć.
- Zaraz spróbuję rozpalić niewielkie ognisko. Przyniosłem bukłaki z czystą wodą. Może zrobimy zupę z sucharów… Wyjmij z mojej torby misę od Tiriama i przygotuj ją do gotowania. W swoim stanie nie powinieneś siedzieć bezczynnie i myśląc nad tym, czego i tak zmienić się już nie da.
Sadiel wstał z mokrego pledu i ruszył w stronę ich niewielkiego dobytku. Zaczął grzebać w torbie Durioma, gdy coś zaświtało w jego głowie. Nieomal wyszarpał niewielką misę z worka i trzymając ją aż nazbyt mocno w dłoniach, spojrzał niepewnie na swego przyjaciela.
- O jakim stanie mówisz?
- Nie wiem. Pewnie jesteś roztrzęsiony.
- Czy ja wyglądam na roztrzęsionego? I dlaczego miałbym być roztrzęsiony?
Znachor spojrzał na chłopca spod ściągniętych brwi, jakby chciał w ten sposób upewnić się, czy aby młodzieniec nie kpi sobie z niego.
- To, co się wczoraj wydarzyło, musiało źle na ciebie wpłynąć.
- To, co się wczoraj… - nie dokończył Sadiel, gdyż w tym samym momencie pojął jedną, tragiczną prawdę: to nie był sen!
Nagle jego nos wychwycił zapach spalenizny, doprowadzający go do mdłości. W uszach rozbrzmiały krzyki konających w cierpieniach mężczyzn. Oczami wyobraźni widział płonące ciała i zakrwawioną twarz jednego z Magów, którego jedyną winą było to, że wychowywał się w świecie, w którym nienawiść wpajana jest ludziom od małego. Poczuł suchość w gardle. Nagle rzeczywistość przestała mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Doszło do niego, że zamordował ludzi. ZAMORDOWAŁ LUDZI! Był mordercą, choć jeszcze dzień wcześniej, sam tymi słowami obrażał osoby nastające na jego życie. Był mordercą… Uniósł dłonie przed swe oczy, upuszczając misę. Widział, jak po palcach spływała ciemnoczerwona krew… krew tych, którzy mieli przed sobą jeszcze tyle lat życia. Byli Magami, chcieli go zabić. Miał prawo się bronić, ale… czy miał również prawo decydować, czy to jego istnienie jest ważniejsze? A może ci mężczyźni mieli w przyszłości ocalić królestwo. Może od ich życia zależeć miał cały świat. A on sam jest tylko kilkunastoletnim syrianinem, który musi wciąż ukrywać się przed spojrzeniami innych, by nie dostać się do niewoli. Będzie prawdziwy cud, jeśli dożyje do swoich dwudziestych urodzin. I taki ktoś jak on ma czelność chodzić po tej ziemi, podczas gdy trójka mężnych, odważnych Magów, a raczej to, co z nich pozostało, spoczywa w błocie gdzieś na krańcach lasu? Jego bóg, jeśli takowy istnienie, nie wybaczy mu tego przestępstwa. Będzie cierpiał przez wieki, a przed jego oczami stać będą przerażające dusze tych, których tak lekkomyślnie wygnał z tego świata swoją przeklętą mocą, mocą… o którą przecież nikogo nie prosił. Czy nie mógłby się jej pozbyć? Czy nie mógłby z niej zrezygnować? Być może wtedy takie tragedie nie miałyby miejsca.
A może…
Może wystarczy się poddać? Skoro cały świat jest przeciw niemu, a on sam potrafi jedynie krzywdzić i to nie tylko nastających na jego życie ludzi, ale też bliskie mu osoby, to… może powinien ustąpić? Świat nie wiele na tym straci, a na pewno wiele na tym zyska.
Po jego policzkach popłynęły łzy. Ciche początkowo szlochanie zmieniło się w donośny płacz.
Duriom nieomal natychmiast usiadł tuz przy nim i przytulił go do siebie.
- Sadiel… Nie płacz. To nie twoja wina. – Znachor próbował pocieszyć swego młodego przyjaciela, lecz bez większego skutku.
- Jak… Jak nie moja? Prz-przecież to ja… to ja ich zabiłem..! – łkał chłopiec.
- Nie ty, lecz twoja moc. Uwierz mi, Sadielu. – Duriom uniósł głowę młodzieńca, by ich spojrzenia spotkały się. – Gdy się wtedy uwolniłem i doszedłem do ciebie… To nie byłeś ty, chłopcze. Widziałem przerażającą pustkę i szaleństwo w twoich oczach, lecz nie widziałem w nich ciebie.
- Ale… Ale to moje myśli… Moje myśli im to zrobiły… Gdyby nie ja, nadal by żyli!
- Mylisz się… Żyliby, gdyby nie ich durne przekonanie o twoim diabelskim pochodzeniu. Sami się o to prosili.
- Ale mogłem… mogłem ich nie zabijać. – Sadiel otarł dłonią twarz, lecz po chwili znów była cała zapłakana, a łkanie stawało się głośniejsze.
- Wtedy oni zabiliby ciebie.
- I co z tego?! Byłoby lepiej, gdyby to zrobili! Powinni mnie zabić… Teraz… teraz sam będę musiał to zrobić.
Po tych słowach Duriom złapał młodzieńca za ramiona i, ku zdziwieniu Sadiela, potrząsnął nim mocno.
- Nawet tak nie mów, słyszysz?! – wrzasnął znachor.
Syrianin w jednej chwili przestał płakać, rozszerzając oczy ze zdziwienia, a zarazem i przerażenia.
- Nawet tak nie mów! – powtórzył Duriom. – Tak postępują jedynie tchórze, a ty nie jesteś tchórzem, rozumiesz?!
- Tak! – Tym razem to chłopiec podniósł głos, wyrywając się z rąk mężczyzny. – Za to ty niczego nie rozumiesz! Od kiedy skończyłem te cholerne trzynaście lat, wszyscy dookoła mnie cierpią. – Zerwał się na proste nogi. - Najpierw Mistrz, potem Sonya, Strzała, ty… Teraz Magowie… Nie wliczając w to tych wszystkich ludzi, których nawet nie znałem! I to w ciągu tych kilku miesięcy! A jak stanę się dorosłym syrianinem?! Wiesz ile krzywdy mogę jeszcze wyrządzić?! Lepiej, żeby nikt się tego nie dowiedział!
- Więc twoim zdaniem to cały twój lud powinien wyginąć, tak? – Znachor również wstał z ziemi. Odwrócił się od przyjaciela i idąc w stronę najbliższego drzewa kontynuował. – Bo każdy z twego ludu może mordować? Tak myślisz? To, zastanów się, kto tu kogo niewoli: ludzie syrian, czy syrianie ludzi? Kto tu więcej krzywdy czyni drugiej rasie? Której rasie można przypisać więcej morderstw, wojen i zła? Co?
Sadiel poruszył bezdźwięcznie ustami, chcąc najwyraźniej odpowiedzieć na zadane mu pytanie, jednak zrezygnował z takiego ruchu. Gdy mężczyzna zwrócił się znów ku niemu, opuścił swą głowę, jakby wszystkie te winy przypisane były jemu.
- Otóż, mój drogi chłopcze, ludziom… To całe bestialstwo dotyczy ludzi i ich splugawionych serc! To moja rasa dokonuje rzezi, o których nawet nigdy nie słyszałeś, a której ja byłem świadkiem! To moja rasa morduje się nawzajem, tylko po to, by przejąć po drugim człowieku skrawek ziemi, który to i tak po śmieci właściciela nie będzie należał do nikogo! To moja rasa wypowiada nowe wojny, udając, że czyni to w imię praw człowieka i wolności! Ale czy to oznacza, że ja, będąc jednym z nich, mam się na to wszystko godzić?  Że mam być taki sam jak oni? Nie, mój chłopcze. Ja mam własny rozum i własne serce, i to ich zamierzam słuchać, nie jakichś głosów z zewnątrz, które najchętniej wcieliłyby mnie do wojska tylko po to, by mieć kolejnego rycerza gotowego polec w walce o coś, czego w najlepszym razie w ogóle nie rozumie. Powinieneś być dumny z tego kim jesteś. Powinieneś szczycić się swoją mocą, bo gdy dorośniesz i w pełni nad nią zapanujesz, będziesz mógł zdziałać wiele dobrego dla całego naszego świata. Przed tobą jest jeszcze całe życie.  Musisz w końcu uratować swych braci. Musisz w końcu znaleźć swoje miejsce na naszej planecie, gdzie stworzysz swoją własną oazę spokoju i szczęścia. Masz dopiero trzynaście lat i już tyle przeszedłeś. Wiesz co to znaczy śmiech i radość, ale wiesz też co to znaczy rozpacz i gniew. Czujesz też ból po zabiciu tych magów. Wiesz więc, że nie jest to żadne, dobre rozwiązanie i z pewnością, gdybyś nie musiał chronić własnego życia, nigdy byś się do tego nie posunął. Inni, bez znaczniejszego powodu są w stanie poderżnąć gardło niewinnej istocie. A jeśli chodzi o samo morderstwo, to… - Oczy Durioma zaszły mgłą, jakby spoglądały w inny, niematerialny świat. - Ja też zamordowałem człowieka – dodał niepewnie, jakby jedna jego część nakazywała mu wyjawić całą prawdę, inna natomiast przekonywała go, by zachował tą informacje wyłącznie dla siebie.

- Jesteś znachorem.  Są takie choroby, których nikt by nie wyleczył. Nie oznacza to, że to ty zabiłeś tego chorego – nieomal prychnął Sadiel. Dla niego te oba morderstwa nie miały niczego wspólnego, prócz efektu i w związku z tym to on ma większe prawo czuć się bestią, bez powodu zabijającą ludzi… tak, jakby zależało mu na byciu bardziej winnym od swego przyjaciela.
- Nie… Akurat jeszcze żaden chory, którego do mnie przyprowadzono, nie zmarł z powodu przypadłości.  Ten, o którym mowa, choć w inny sposób zginął niż magowie, to jednak również przypadek tym kierował.
Sadiel jeszcze kilka dni wcześniej rzuciłby się pewnie z pięściami na znachora, wyzywając go od najgorszych potworów i odchodząc od niego, nie chcąc mieć nic wspólnego z podłym mordercą. Ale przez te kilka dni sytuacja radykalnie się zmieniła. Zamiast więc bólu i złości, poczuł narastające w sobie niedowierzanie. Bo jak to? Duriom, który co prawda wybuchał czasem gniewem, ale nigdy nie skrzywdził choćby muchy, przyznaje się przed nim do popełnienia tak karygodnego czynu? On? Znachor i człowiek, który wbrew panującemu przekonaniu, nie był nigdy uprzedzony do rasy syriańskiej? Jak to?
- Jak to? – rzekł na głos.
- Pamiętasz dzień, w którym znalazłeś Minkusa?
Chłopiec przytaknął głową.
- I właśnie wtedy, gdy szukałeś po lesie Świerzych jagód, wydarzyło się do wszystko. – Duriom przeniósł swój wzrok z twarzy młodzieńca, na szczyty koron drzew. W jego oczach odbijały się płynące po niebie obłoki. – Wyruszyłem na poszukiwanie chrustu. Na brzegu nie było tego wiele, więc bardziej zagłębiłem się w las. Znalazłem miejsce z kilkoma dawno uschniętymi i przewalonymi drzewami. Szybko więc uzbierałem naręcze suchych patyków. W drodze powrotnej do miejsca naszego odpoczynku, starałem się zapamiętać szlak jaki przebyłem, by w razie potrzeby jeszcze raz tam wrócić i dozbierać drew. Nie było to trudne, bo nieomal przez cały ten czas szedłem prosto, odbijając z kursu tylko po to, by ominąć jakieś drzewo. Gdy byłem już bardzo blisko swego celu, coś mnie zaniepokoiło. Zatrzymałem się i zacząłem nadsłuchiwać. Miałem rację… Ktoś był na drużce. Rzuciłem więc chrust na ziemię i po cichu, oczywiście na ile było to możliwe, podszedłem jeszcze kilka kroków. Przykucnąłem za jednym z krzaków rosnących pomiędzy drzewami. Gdy po chwili uniosłem się delikatnie znad zielonej osłony, zauważyłem mężczyznę, który grzebie w mojej torbie. Dopiero wtedy złajałem się w duchu za to, że zapomniałem wziąć ją ze sobą. – Znachor uśmiechnął się półgębkiem. - Było już jednak za późno na jakiekolwiek ukrycie naszej tam obecności. Ale w sumie nie to było najgorsze. Poczułem jak oblewają mnie zimne poty, gdy osoba ta wstała i ukazała mi swe oblicze. To był Natiah… - Tym razem skupił swój wzrok z powrotem na twarzy chłopca. – Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, a jednak… Nie odpuścił… Przez ten cały czas śledził nas, aż w końcu natrafił na nasze ślady. Wiedziałem, że nie odejdzie stamtąd, póki nas nie dorwie. W pierwszej chwili chciałem się wycofać i ominąć go z dala, by wyruszyć na poszukiwanie ciebie. Jednak zrezygnowałem z takiego posunięcia. Mogłeś przecież wrócić w każdej chwili i wpakować się bezpośrednio w jego ręce. Zostałem więc w ukryciu myśląc, że szybko da sobie spokój, weźmie moją torbę i wyruszy dalej. Nie chciałem pozbywać się mojej własności, ale byłaby to mała cena za życie twoje i moje. Nie pamiętam już, jak długo tam kucałem. Nogi zaczęły mi drętwieć. Musiałem się wyprostować. Delikatnie uniosłem się znad ukrycia. Pech chciał, że z powodu stanu moich nóg, straciłem równowagę i nieomal przeleciałem nad krzakiem. Ostatecznie jednak wyłożyłem się na nim jak długi, czując wbijające się gałęzie w mój brzuch. Szybko powróciłem do pionu, ale było już za późno. Zauważył mnie. Widziałem jak na jego brudnej, rozgorzałej twarzy pojawia się demoniczny uśmiech. Cofnął dłoń za swe plecy, by po chwili wysunąć ją do przodu, wraz z znajdującym się w niej nożem. Zapanowała długa, napięta cisza... Bałem się ruszyć, by go nie sprowokować. On też się nie ruszał. Patrzył się jedynie na mnie, jakby chcąc odgadnąć mój plan działania. I tylko był jeden szkopuł: żadnego planu działania nie posiadałem.  Nie mogąc wytrzymać już tego napięcia, odezwałem się jako pierwszy, pytając się do, czego od nas chce. Odpowiedział, że chce uwolnić świat od kolejnego czarciego pomiotu, którym jesteś ty. Starając się grać na czas zacząłem mówić, że wcale nie jesteś zły, że to wszystko, co mówią o syrianach, to tylko pomówienia i nieprawdziwe plotki. Wspomniałem też o Sonyi i o tym, jak ją uratowałeś. Nie sprawiło to jednak nad nim żadnego wrażenia. Wręcz przeciwnie. Powiedział, że chce oddać ciebie w łapy Sprzymierzeńcom za pełny mieszek srebrnych talarów. Za mnie nie otrzymałby od nich nic, więc nie chce mnie oddawać im za darmo. Nie może też jednak puścić mnie wolno. Jestem przecież twoim przyjacielem, a jak wiadomo, przyjaciel mojego wroga, jest moim wrogiem. Postanowił więc skrucić moje życie. Nim się spostrzegłem, biegł już w moim kierunku.  W jednej chwili zawróciłem napięcie, by uciec w stronę, z której przed kilkoma chwilami przybyłem. Po niedługiej chwili minąłem miejsce, gdzie nazbierałem uprzednio chrustu. Biegłem dalej. W pewnym momencie dotarłem nad dość niewysoki, ale bardzo stromy stok, cały obrośnięty drzewami. Bałem się, że zbiegając z niego przewrócę się i połamię sobie nogi. Ruszyłem więc w bok, nie zauważywszy jednak wystającego z ziemi korzenia. Padłem na ziemię jak długi. Nieomal w mgnieniu oka zerwałem się z powrotem na równe nogi, lecz było już za późno na wszelką ucieczkę.  Natiah stał niecały metr ode mnie. Gdyby tylko chciał, mógł bez problemu dosięgnąć mnie nożem… - Duriom zadrżał na samą myśl o tamtej chwili. – Byłem przerażony. Zacząłem przygotowywać się do własnej śmierci, która miała za chwilę nastąpić. Zapytałem się go drżącym głosem, o co mu chodzi? Czemu nie pchnie mnie nożem i nie zakończy tej całej żałosnej zabawy. Odpowiedział, że chce nacieszyć się moim strachem, lecz przede wszystkim chce zapamiętać każdy szczegół tej chwili, by móc przedstawić ją tobie, gdy będzie prowadził się do Wybawicieli. Jak on to stwierdził… „Chcę, by ten potwór cierpiał tak, jak cierpią osoby, które nie mogły uchronić swych najbliższych przed bezlitosną śmiercią zadaną syriańską dłonią”. Nie próbowałem mu nawet tłumaczyć po raz drugi, że to wszystko jest nie prawdą. Wiedziałem, że i tak nie przemówię mu do rozsądku. Zamiast tego, pozwalałem by złość rosnąca we mnie, przemieniała się w siłę do obrony przed nim. Zrozumiałem, że jeśli zginę, Natiah powróci na miejsce naszego spotkania, poczeka tam na ciebie, by spełnić swój cel. Nie mogłem pozwolić byś cierpiał za swą niewinność. Chciałem go jakoś ogłuszyć i zdobyć czas na to, by wrócić po ciebie i opuścić tamtą okolicę. I z każdą kolejną chwilą byłem coraz bardziej przekonany, że uda mi się go powstrzymać. A jeśli nawet nie udałoby mi się to, to przynajmniej miałbym czyste sumienie, bo przecież próbowałem. Przed oczami widziałem ciebie bladego, poobijanego, krwawiącego, pracującego dla Sprzymierzeńców… Widziałem jak padasz z bezsilności, nie mogąc ponownie się unieść… Widziałem jak kolejne razy padają na twe mizerne ciało i… - spojrzał na Sadiela, a w oczach jego pojawiły się łzy. – Nigdy bym sobie tego nie wybaczył… Nawet po tej drugiej stronie nigdy nie przestałbym o tym myśleć i wyrzucać sobie swoją głupotę. Bo też puściłem cię samego do lasu. Gdybyśmy wyruszyli razem…
- Razem wpadlibyśmy na Natiaha – dokończył chłopiec, choć słowa Durioma miały za pewne wyglądać zupełnie inaczej.
-I wtedy rzucił się na mnie. W pierwszej chwili spanikowałem i omal nie przypłaciłem tego zmieszania utratą życia. Ostrze noża minęło moją szyję o kilka milimetrów. Cofnąłem się o krok, lecz Natiah znów był przy mnie. Znów zobaczyłem jego oczy płonące od gniewu i chęci zemsty. Widząc, jak przymierz się do zadania kolejnego ciosu, wyprzedziłem jego ruch. Złapałem go za uzbrojoną rękę. Chciałem przede wszystkim zmusić go, by wypuścił z niej nóż. Był jednak nieugięty. Szamotaliśmy się tak przed dłuższą chwilę i nie wiem, jakby się to skończyło, gdyby Natiah nie stracił w pewnym momencie równowagi. Było to niczym mrugnięcie okiem. Musiałem jednak wykorzystać tą okazję. Pchnąłem go do tyłu na tyle mocno, by się przewrócił. On jednak postąpił kilka kroków do tyłu, starając się powrócić do pionu. Gdy już myślałem, że zmarnowałem szansę, Natiah poleciał do tyłu, w kierunku zbocza pagórka. Zniknął mi z oczu. Słyszałem jedynie, jak jego ciało osuwa się po trawie i gałęziach. Słyszałem jego stęknięcia, gdy obijał się o kolejne kamieni. I nagle to wszystko ustało. Wiedziałem, że stało się coś złego. Byłem pewien, że stracił przytomność, być może złamał coś sobie… Ruszyłem ku zboczu, by zobaczyć w jakim stanie się znajduje i w razie potrzeby przystąpić do pomocy. Jednak to, co zobaczyłem… - Duriom przełknął ślinę. Jego wzrok skierował się ku niebu. Sadiel widział, jak klatka piersiowa przyjaciela porusza się w szybkim tempie, a drżące dłonie starają się skryć pod fałdami szaty.  – Natiah… Jego ciało… On wbił się na jeden ze złamanych pni młodego drzewa, które rosło nieomal równoległe do zbocza. Ostre części przebiły go na wylot Widziałem, jak krew spływa po korze, tworząc pomiędzy korzeniami makabryczną kałużę. Ale najgorszy był wyraz jego twarzy… - Znachor zamknął oczy. Przez długą chwilę panowała cisza zmącona jedynie odgłosami natury. – To przerażenie i niedowierzanie… Te usta otwarte jakby w niemym krzyku… Niemej prośbie o pomoc… Ale było już za późno.  Nie mogłem tego wszystkiego pojąć. Jaka jest szansa, że cholerne ciało wpadnie na ten jeden, pieprzony pień?! Mógł przecież jakoś się zatrzymać… zawadzić o coś… Nie wiem… A on po prostu wpadł na ten pień… To właśnie o tym rozmawiałem z Tiriamem.
Sadiel zmarszczył pytająco brwi.
- Powiedziałem mu o wszystkim i poprosiłem, by w jakiś sposób odnalazł ciało Natiaha i oddał je jego najbliższym, by ci mogli urządzić mu odpowiedni pochówek. Nie mogłem zostawić martwego człowieka na pastwę dzikich zwierząt. I… chciałem też się z kimś podzielić moim cierpieniem. Gdybym nadal to wszystko trzymał w sobie…
- A dlaczego nie porozmawiałeś o tym ze mną?
- Nie chciałem… – spojrzał na Sadiela. – Nie chciałem byś uważał mnie za mordercę. Ale w tym wypadku… Oboje postąpiliśmy właściwie. Broniliśmy się. To, że ci, z którymi walczyliśmy, teraz nie żyją, jest kwestią jakiegoś głupiego przypadku. Ty nie użyłeś swej mocy specjalnie po to, aby zabić magów, ja… ja wcale nie chciałem popchnąć Natiaha w taki sposób, by skończył wbity niczym na pal. Oboje jednak cierpimy z tego powodu. Nie każę ci wcale zapominać o tym, co się wydarzyło. Nie dość, że nie byłbyś w stanie tego uczynić, to w dodatku ja okazałbym się draniem bez serca, pragnąc zasiać w tobie ziarenko znieczulenia na krzywdę. Powtarzam więc: nie zapominaj, ale nie buduj na około siebie muru cierpienia składającego się z obrazów tych, którzy są już martwi. Nie pomoże ci to w dalszym życiu, a może na zawsze zamknąć ci drogę do celów, które sobie założyłeś.
- Może wam, dorosłym, łatwo jest tak uczynić. Ja mam dopiero trzynaście lat.
- My dorośli, różnimy się od was jedynie ilością doświadczenia. Jednak patrząc na to, co już przeżyłeś w swym życiu, to nawet tym nie odbiegasz od nas.
Sadiel nie wiedział co odpowiedzieć na takie słowa. Wiele razy powtarzał wpierw swojemu Mistrzowi, potem Strzale a ostatnio również i Duriomowi, że nie jest dzieckiem i nie chce by tak go traktowano. A jednak gdy znajdował się właśnie w takim położeniu jak teraz, pragnął by ktoś właśnie dorosły przytulił go do siebie, i wziął w swe ręce jego los.
Siedzieli w milczeniu jeszcze przez dłuższy czas. W końcu Duriom trochę aż nazbyt teatralnie przeciągnął, wstał z ziemi i poszukał blaszanej misy i swojej torby. Gdy obie rzeczy trzymał już w dłoniach, zwrócił się do chłopca z prośbą o pomoc w przygotowaniu posiłku. Sadiel początkowo niechętnie wziął się do roboty, jednak z czasem zrozumiał, że jeśli nie będzie robił nic, zupełnie popadnie w czarną rozpacz.
Po posiłku ruszyli w dalszą drogę. Pokonywali kolejne kilometry w totalnej ciszy, tak jakby jakiś przerażający bóg odebrał im nagle mowę. Nawet na siebie nie spoglądali. To dziwne, ale Sadielowi wydawało się, że pomimo kolejnego podobieństwa jakie pojawiło się między nim, a jego przyjacielem, a które opierało się dołożeniu swej ręki do śmierci człowieka, nagle stali się od siebie tak oddaleni. Wmawiał sobie, że to tylko przejściowy stan. Gdy tylko minie oszołomienie po tym całym makabrycznym wydarzeniu, wszystko wróci do normy. Tak… Na pewno znów pojawi się uśmiech na twarzy jego oraz twarzy Znachora. Znów będą żartować, a on sam dalej będzie wierzyć w to, że świat nie jest jednak do końca przegnity. Tak bardzo chciał, żeby to wszystko stało się prawdą.
Podczas wieczornego spoczynku Duriom próbował rozluźnić atmosferę. Zażartował sobie, że jeśli tak dalej pójdzie, to zupełnie zapomni jak brzmi ludzki język, a za stary jest na to, by sobie go od początku przyswajać. Sadiel uśmiechnął się, lecz równie dobrze mógłby pozostać z grobową miną.
Przy ledwie tlącym się ognisku, zasiedli również w całkowitym milczeniu, posilając się skromnym, wieczornym posiłkiem. Duriom nie miał zamiaru po raz kolejny tłumaczyć chłopcu, że to, co wydarzyło się dzień wcześniej nie było nikogo winą, a na pewno nie samego syrianina, a Sadiel nie chciał po raz drugi tego wysłuchiwać. Najchętniej już położyłby się spać, by tylko choć na chwilę oderwać się od tego świata. Kłopot polegał na tym, że czół, iż sen nie nadejdzie tak szybko, jakby tego chciał. Ale, na jego nieszczęście, przeczucia te okazały się bezpodstawne. Już niedługo po tym, jak położył swą głowę na zwiniętym płaszczu, poczuł ciężar swych powiek. Wystarczyło kilka chwil, by jego oddech stał się spokojny i głęboki, a źrenice pod powiekami zaczęły ruszać się niczym dwa małe chochliczki.