sobota, 4 kwietnia 2015

Przeciw Ciemności. Ziemska Walka, cz. 3

- Czy zamierzasz obrazić mnie jeszcze jakimiś niewybrednymi epitetami lub stwierdzeniami? - żąchnął się Asmodeusz.
- Nie. Nie zamierzałem uczynić tego również i wcześniej. Jeśli me słowa cię zraniły, to błagam o wybaczenie. - Cień lekceważąco poprawił swój kaptur, który przecież w żaden sposób nie przeszkadzał mu w konwersacji.
- Dobrze więc... - Upadły z powrotem spoczął na swym tronie. Na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmiech. - Moi poddani są do twojej dyspozycji. Rób z nimi co chcesz, aby tylko plan został wykonany.
- Przypominam, że nie do mnie z tymi żądaniami. To czy plan zostanie wykonany czy nie, nie zależy zupełnie ode mnie. Jeśli twoi podwładni postanowią działać na własną rękę, nie będę ich zatrzymywał.
- Aha... Rozumiem... Boisz się przegrać.
- Myślisz, że jestem jakimś świeżo upieczonym Upadlakiem, by nabrać się na te chwyty? - prychnął Mortus. - Nic z tego, mój kolego. Nadal stoję przy swoim. Pokaże im drogę, ale nie będę prowadził ich za rączkę. W końcu wybierzesz do tego swych najlepszych poddanych, którzy nie będą potrzebować czyjegoś nadzoru. Prawda?
Asmodeusz próbował skwitować słowa swego rozmówcy pobłażliwym uśmiechem, lecz grymas ten przypominał raczej ten, pojawiający się na twarzy po spróbowaniu soku cytrynowego.
- Tak, tak... Będą to najlepsi wysłannicy, chociaż... Nie wiem, czy mogę oddać ich pod twoje dowództwo.
- Wiesz dobrze, że nie musisz mi ich powierzać. Nie musisz mi powierzać żadnego ze swych podwładnych... Nie musisz nawet zlecać mi wykonania tego zadania. Przybyłem tu, bo mnie o to prosiłeś. Jeśli więc nie masz ochoty choć w ten sposób dostosować się pod moje wymagania, to... - Demon nawrócił się na pięcie. Kruk spoczywający na jego ramieniu zwrócił głowę w stronę Władcy Piekieł, by nie spuścić z niego wzroku. - Żegnam cię, Królu i do następnego, mam nadzieję, że o wiele milszego spotkania.
Asmodeusz zacisnął zęby. Na prawdę poważnie zaczął zastanawiać się nad tym, czy aby nie puścić tego bezczelnego Demona, by powrócił do swojej ciemnej, mokrej, zapluskwionej nory. Jakaś niewielka jego część szeptała mu, by sobie odpuścił. Jest przecież władną Piekieł... Osiągnie swój cel bez żadnej pomocy. Drugi głos podpowiadał, że jednak każda pomoc się przyda. A jeśli wykorzysta on do tego Demona, będzie mógł umyć ręce od wszystkiego, jeśli przyjdzie szukać kozła ofiarnego. Poza tym, jest przecież królem, a królowi nie wypada wykonywać brudnej roboty. Po naprawdę krótkiej chwili natężonego myślenia zatrzymał Mortusa.
- Dam ci ich... - westchnął teatralnie. - Dam ci ich i dam ci każdego, kto będzie ci niezbędny do osiągnięcia twojego... znaczy się, mojego celu - poprawił się natychmiast.
- Jeśli nalegasz - uśmiechnął się zakapturzony, kierując swą twarz ku Upadłemu. Kruk zakrakał, jakby podzielał radość swego właściciela. - Zajmę się więc przygotowaniami. Ty wybierz odpowiednich podwładnych i każ im jutro, w samo południe, wyjść przez wschodnią bramę i ruszyć w stronę terenów Niczyich. Spotkam się z nimi gdzieś po drodze. - Powiedziawszy te słowa, zniknął w ciemnym kącie komnaty.
- Nie potrzebnie się chowasz, mój drogi przyjacielu - Asmodeusz wyszczerzył triumfalnie dwa rzędy białych zębów. - Dziś nie planowałem żadnych innych spotkań. Nic więc nie zyskasz na sterczeniu tutaj. - Zszedł ze swego tronu i, chwyciwszy jedną z płonących pochodni stojących pod wysoką kolumną, ruszył w stronę ciemnego kąta, gdzie chował się jego gość. - I coraz mniej czasu na planowanie ci zostanie. Zastanawiam się, czy aby wy, Demony, macie jeszcze co innego na głowie, niż podsłuchiwanie swych przyjaciół. Bo wiesz... Jeśli tak bardzo chcesz, to... - nie dokończył, gdyż światło z pochodni padło na miejsce, gdzie miał znajdować się Mortis. Nikogo tam jednak nie było. Asmodeusz zamknął oczy i potrząsnął głową. Gdy znów spojrzał przed siebie, nadal nie zauważył żadnego śladu bytności istoty myślącej. - Niech no tylko skończy tą robotę, a strącę mu głowę z karku. Zbyt dużo o mnie wie i jest bezczelny... aż nazbyt bezczelny - wysyczał do samego siebie, wracając w kierunku tronu.

                                                                                                 *             *             *

Estachiel leżał na posłaniu w swym pokoju. Spoglądał w okno, na toczące się po niebie białe obłoki. Minął kolejny dzień... Kolejny dzień pełen wyzwisk, szyderstw, podstawiania nóg i szturchań. Coraz mniejszą miał ochotę na wychodzenie poza mury zamku. Wiedział, że wujowie chcą, aby ich ulubieniec miał przyjazne kontakty z rówieśnikami, ale ich dobre chęci nie wystarczały. Nic nie mogło zmienić tego, że on nie miał tych wszystkich umiejętności, które dla pozostałych aniołów nie były niczym nadzwyczajnym. Był inny. Czuł, jakby cały, normalny świat zaczął go od siebie odpychać. Nie było dla niego miejsca ani poza terenem zamku, ani wewnątrz budynku, który należał do samych Regentów Światła. Bo nawet jego wujowie przestali go rozumieć. Wuj Gabryjel starał się, aby poczuł się potrzebny, kochany, ale jego starania czasami jeszcze bardziej doprowadzały Estachiela do złości. Nie chciał, by ktoś się nad nim litował i starał zasłonić nędzny świat kolorową kotarą. Chciał, aby to wszystko się zmieniło, aby w końcu opanował tych kilka anielskich umiejętności, które otworzyły by mu drzwi do normalnego życia. A jeśli nie jest to możliwe, to pragnął, by raz na zawsze zamknąć oczy i nigdy już nie móc ich otworzyć. Tak bardzo chciał przestać istnieć.
Westchnął, spoglądając po swoim pokoju. Poczuł niezmierną ochotę wydostać się z tych czterech, przytłaczających go ścian. Nic nie trzymało go w zamku. Wujowie za pewne znów gadali na jakiś temat, którego i tak by nie pojął, więc ani oni go nie zapraszali do uczestniczenia w zebraniach, ani on sam się nie wpraszał. Nie miał im tego za złe. Byli przecież Regentami Światła i na swej głowie mieli nie tylko dobro aniołów, ale też i tajemniczych istot, które nazywali "ludźmi". Czasami chciał, by poopowiadali mu coś o tych ludziach, lecz wujowie spoglądali wtedy po siebie i z mieszaniną lęku i niepewności stwierdzali, że w sumie to nie jest żaden ciekawy temat i lepiej gdyby on zajął się czymś bardziej przyziemnym, co dotyczy jego w bezpośredni sposób. I wtedy znów zaczynał czuć tą ochotę do bardzo długiego spaceru po rajskim ogrodzie i to najlepiej w ciszy i samotności. Wtedy mógł sobie pomarzyć... Pomyśleć, jakby to było, gdyby niczym nie odróżniał się od swych rówieśników i gdyby w przyszłości został Aniołem Stróżem, choć Archanioły konsekwentnie wybijali mu tą myśl z głowy.
I tym razem nieomal bezwiednie zszedł ze swego posłania i narzucając na siebie biały płaszcz z doszywanym kapturem, opuścił swój pokój. Na korytarzach nie spotkał nikogo. Uradowało go to. Ponad wszystko, nie zamierzał tłumaczyć się nikomu ze swych planów na najbliższy czas. Oczywiście, zważywszy na późną porę, wszyscy zaczęliby go zawracać. Nie wiedział czemu. Przecież Upadli nie mieli dostępu do tak centralnych terenów Królestwa Niebieskiego, a rówieśnicy, jakkolwiek by go nie lubili, nie odważyliby się uczynić mu większej krzywdy. Bo ponad to, że byli jego kolegami, byli przede wszystkim sługami Bożymi.
Zbiegając po wysokich schodach prowadzących bezpośrednio na plac zamkowy, jeszcze kilka razy rozglądał się dookoła, próbując znaleźć jakiś dowód, że został przyłapany na tej pseudo ucieczce. Nikt jednak za nim nie biegł, nikt go nie wołał i nikt nie szarpnął go za kołnierz z wyrzutem w oczach. Przez plac przebiegł niczym młody pegaz. Szybko schował się za murem, który oddzielał Rajski Ogród od reszty królestwa. Stamtąd już zaledwie kilkaset metrów dzieliło go od zielonych terenów. Wiedział, że to właśnie na tą część Nieba skierowane są okna głównej sali narad. Ale on nie z takimi problemami umiał sobie poradzić. Przez te kilka lat nauczył się, w jaki sposób się skradać, by nie zaalarmować stojących w oknach wujów. Wiedział, że cała roślinność jest mu przychylna i dokona wszelkich starań, by ukryć go przed niepowołanymi spojrzeniami.
Przyroda go kochała... I on kochał przyrodę. Kochał leżeć pod drzewami, tulić się do zielonej trawy, spoglądać w błękitne niebo. Nawet deszcz, który co prawda rzadko tu gościł, zdawał się rozczulać jego serce, bo wtedy wydawało mu się, że świat płacze razem z nim. Przemykał pomiędzy kolejnymi drzewami. Nie myślał nad tym, gdzie kieruje swoje kroki. Chciał znaleźć się jak najdalej od wszystkich aniołów. Przez kilka chwil chciał pobyć sam... Na prawdę sam... Bo tylko wtedy mógł być sobą, mógł przestać myśleć o mocach, o tym, w jaki sposób poruszyć kamieniem, czy podsunąć z daleka patyk pod nogi przechodzącego Cherubina. On wolał uczyć się pisania i czytania. Spędzał nieomal każdą wolną chwilę na to, by przyzwyczaić swe dłonie do posługiwania się piórem. Marzył o tym, by kiedyś potrafić czytać tak biegle, jak wujek Rafael, by móc zaczytywać się w wielkich, interesujących księgach. I ponad wszystko, chciał kiedyś spotkać się z ludźmi. Słyszał o nich dobre i złe rzeczy, chciał się więc przekonać, jaka jest prawda. Czy są oni strasznymi potworami, czy po prostu zagubionymi istotami, którym należy pomóc. Być może byli tak samo zagubieni jak on. Być może też znaleźli się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie, nie wiedząc co mają teraz z tym zrobić. Biedne istoty. Nie znał ich lecz poczuł względem nich sympatię. Byliby zapewne jedynymi istotami, które rzeczywiście by go rozumiały, bo ci, co wciąż nad nim stoją, powtarzając, że współczują, nie mieli zielonego pojęcia jak czuje się ktoś, kto został odepchnięty na bok przez całą społeczność w której przyszło mu się narodzić i wychować. Z pewnością ludzie byliby znacznie lepszymi kompanami zabaw. Szkoda, że nie spotyka się takich wysłanników Pana. Tak pragnął, by go wszyscy może nie tyle lubili, co po prostu szanowali. Nie wyzywali od dziwadeł, głupków i niemot, nie popychali i nie przewracali, nie naśmiewali się i nie odpychali podczas zabaw. Czy on pragnął czegoś wielkiego? Chciał żyć normalnie. Chciał wstawać kolejnego ranka z radosnym uśmiechem na twarzy, nie mogąc doczekać się kolejnego dnia spędzonego z rówieśnikami.
Chlipnął kilka razy, rozglądając się dookoła. Znów zawędrował w to samo miejsce. Za każdym razem, gdy postanawia ukoić skołatane nerwy poprzez długi spacer po Rajskim Ogrodzie, jego nogi samowolnie przyprowadzały go tutaj, w miejsce, gdzie spoczywają dwa wielkie kamienie. Wiele razy dopytywał się wujów, co to za głazy, lecz w odpowiedzi słyszał jedynie stwierdzenie, że to nic takiego, nie powinien się tym interesować i w ogóle nie powinien tu przebywać. Zresztą ostatnio słyszał takie słowa bez przerwy. Zastanawiał się, czy jeszcze ma jakiekolwiek prawo interesować się czymkolwiek i chodzić gdziekolwiek. Podszedł do jednego z kamieni i oparł się o niego siadając na ziemi. Zachód słońca był już w swej ostatniej fazie. Niebo zrobiło się nieomal krwistoczerwone. Hałasy dobiegające z niższych kręgów królestwa, zdawały się cichnąć z każdą kolejną chwilą. Wszystko powoli przygotowywało się do spokojnego, nocnego snu. Tylko on, mały aniołek odepchnięty przez świat, nigdy nie zazna spokoju... a na pewno nie tej, ani innej nocy.
A gdyby tak zniknąć - rozmarzył się z uśmiechem na twarzy. Chciałby zobaczyć, czy jeszcze komuś na nim zależy, czy jeszcze ktokolwiek prócz jego wujów, zacznie poszukiwać go po królestwie. Czy jeszcze ktoś stanąłby wtedy i pomyślał sobie: "Biedny Estachiel... Wciąż wyszydzany i ośmieszany przez innych... Biedny Aniołek...  Żeby tylko mu się żadna krzywda nie stała.". A może niech się mu właśnie jakaś wielka krzywda stanie. Może niech wróci raz na tereny królestwa cały we krwi, połamany... Może wtedy wszyscy zaczną patrzeć na niego jak na kogoś, kto też jest istotą boską, potrzebującą choć odrobiny współczucia. Albo w ogóle przestać istnieć... Być jak te dwa kamienie, które sterczą tu pewnie od niepamiętnych czasów, nie martwiąc się o nic. Właśnie... Może by tak umrzeć...
Nagle poczuł jak kamień, o który opierał swe plecy, zaczął się rozgrzewać. Ale nie to ciepło było dziwne, choć z pewnością nie miało racji bytu. Znacznie bardziej tajemnicze było to uczucie, oblewające powoli Estachiela: uczucie spokoju, ulgi i wiary w lepsze jutro. Chłopiec, gdyby tylko mógł, jeszcze bardziej wtuliłby się w głaz, by utopić się w tych cudownych doznaniach, które spadły na niego niczym wiosenny, rześki, radosny deszcz. Spojrzał przez ramię na kamień. Nie zauważył żadnej różnicy, a jednak... Coś zaczęło łaskotać go w brzuchu. Uśmiechnął się szeroko. Przestał myśleć o bólu, jaki doświadczał przez ten ostatni okres, zapomniał o przyjaciołach, którzy zaczęli go od siebie odsuwać, zapomniał o wujach, którzy bez przerwy wszystkiego mu zabraniali. Zapomniał o całym świecie. Był tylko on i ten kamień. Przez krótką chwilę wydawało mu się, jakby właśnie ten głaz chciał coś do niego powiedzieć. Zdawało mu się, jakby uszy jego w szumie delikatnego wiatru wychwytywały kolejne, niezbyt zrozumiałe słowa, których jednak sens był dla niego oczywisty: 
"Nie poddawaj się... Są na świecie jeszcze ci, którzy oddaliby za ciebie swe życie...".
Nie wiedział kiedy łzy zaczęły płynąć po jego polikach. Nie były to jednak łzy smutku, lecz łzy całkowitej radości. Estachiel poczuł, jakby wpadł w objęcia dawno niewidzianej, ukochanej osoby. Skulił się, nadal jednak nie odrywając swych pleców od głazu. Pragnął, by ta chwila trwała wieczność, by nigdy się nie kończyła. Chciał, by to uczucie ogrzewające jego serce, nigdy nie stało się zaledwie przebłyskiem wspomnień. Chciał tam zostać i nie wracać już do zamku regentów. Chciał na zawsze połączyć się z tym kamieniem. Jak przez mgłę widział siebie odwracającego się twarzą do głazu, i obejmującego go swymi chudymi, niewielkimi rękami. Łzy spływały po policzkach na ciepłą, chropowatą powierzchnię, w której po chwili pojawiały się kanaliki biegnące w głąb kamienia. Estachiel spojrzał na nie nietrzeźwym wzorkiem. Nie był tym zdziwiony, bo też nie zastanawiał się nad tym, co ukazywało się jego oczom. Był otępiały, zanurzony w magicznym powietrzu przesyconym miłością. I stałby tak chyba do końca wszechświata, gdyby nie tajemnicza dłoń, która znalazła się na jego ramieniu.
Niczym lunatyk odwrócił twarz w kierunku właściciela reki. Jego oczom ukazał się Rafael. Twarz Archanioła wyrażała smutek, ale i współczucie.
- Estachielu, ile razy mamy ci powtarzać, byś tu nie przychodził? - słowa te nie posiadały w sobie ani odrobiny wyrzutu.
Rozkojarzony chłopiec spojrzał na swego wuja, starając się skupić na nim całą uwagę. Przez dłuższą chwilę miał problemy z osiągnięciem tego celu i tylko dzięki temu, że kamień przestał zachowywać się tak irracjonalnie, w jego młodym umyśle zaczął rysować się obraz przestawiający rzeczywistość.
- ... wtedy na prawdę nie chciałbym być na twoim miejscu - dokończył Rafael. Po chwili dodał jednak - Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
- Tak wuju. Bardzo przepraszam. Po prostu chciałem trochę pochodzić po ogrodzie.
- Ogród jest wielki, a ciebie zawsze można znaleźć w tym jednym miejscu. Na prawdę masz wielkie szczęście, że to ja ciebie tu spotkałem.
- Tak, wiem o tym. Ale nie powiesz nic wujowi Michałowi, prawda?
- Ani Michałowi, ani Gabryjelowi. Ale czynię to po raz ostatni. - Tym razem zadźwięczała w tych słowach nutka nagany. - Co ciebie tak ciągnie do tego miejsca?
- Nic wuju - odpowiedział Estachiel aż nazbyt szybko.
Ten fakt nie został przegapiony przez Rafaela. Archanioł przyjrzał się uważniej swemu podopiecznemu, a następnie swój wzrok przeniósł na kamienie. Nie skomentował jednak niczego. Złapał Estachiela za rękę i zaczął ciągnąć w stronę zamku Regentów.
Chłopiec nie opierał się, lecz co i rusz spoglądał z utęsknieniem na oddalające się głazy. Wiedział dobrze, że jeszcze nie raz zawita w te progi i żadne kary czy zakazy nie przeszkodzą mu w tym.
- A jakby ktoś się ciebie pytał - rzekł Archanioł nie odwracając się nawet w stronę kilkulatka - to znalazłem cię przy bramie prowadzącej do niższego kręgu.
- Ale wujo Michał będzie na mnie zły. Zakazał mi przecież przebywać tam w wieczornej porze.
- To lepiej by było, gdyby dowiedział się prawdy? - Rafael zatrzymał się mówiąc te słowa i spojrzał przeciągle na Estachiela.
Ten tylko westchnął, opuszczając głowę.
- Właśnie... Więc jak wuj Michał będzie cię pytał to...
- Byłem przy bramie i bardzo tego żałuję - dokończył chłopiec, po raz kolejny zerkając za siebie.

Wcale nie żałował... Ale wujowie nie musieli o tym wiedzieć.

Brak komentarzy: