piątek, 16 stycznia 2015

Początek końca, cz. 49

Podobno im dłużej na coś czekasz, tym lepiej to coś smakuje. Ciekawe, czy to prawda. Ale jeśli tak, to stali czytelnicy mojego bloga będą mieli królewską ucztę, gdy tu zajrzą... :D O ile w ogóle jeszcze tu zaglądają ;)


Noc przejęła całkowitą władzę nad terenami królestwa. Rycerze spoczywający na rozległej polanie, oddawali się spokojnemu snu, wierząc w to, że ci nieszczęśnicy, którym przypadło trzymanie straży nocnej, wypełniają odpowiednio swoje obowiązki. Tylko gdzie nie gdzie widać było mężczyzn, którzy najwidoczniej mieli znacznie ważniejsze sprawy na głowie niż odpoczywanie.  Słychać więc było, choć z rzadka, przyciszone rozmowy i śmiechy mieszające się z cichym rżeniem koni. Sadiel też nie szczególnie rwał się do wpadnięcia w objęcia morfeusza. Siedział pośrodku klatki, wpatrując się w rycerzy z zazdrością. Ich były tysiące, on jeden. Oni znali siebie i czuli się jak wśród swoich, on zawsze i wszędzie czuł się obco, jak istota wyrzucona poza nawias życia i świata. Oni byli pewni dnia jutrzejszego, przynajmniej dopóki tego dnia jutrzejszego nie miała odbywać się żadna bitwa. On? On odkąd pamiętał musiał przyjmować do siebie tą prawdę, że być może gdzieś za jego plecami czyha nieprzychylny my człowiek, chcący skrócić radykalnie jego życie. Oni byli dumni z tego, że byli rycerzami, on przestawał być dumny z tego, że był syrianinem, choć starał się wmawiać sobie, że to nie przywara, lecz wyjątkowa zaleta.
Z zazdrością spoglądał na leżących rycerzy, a nawet na tych, którzy właśnie przygotowywali się do objęcia nocnej warty. Dla niego wszyscy oni byli wielkimi szczęściarzami, bo wszyscy oni byli wolnymi ludźmi. Mogli robić, co tylko chcą. Jeśli przestałoby odpowiadać im życie w koszarach i na ciągłych wędrówkach na pola bitwy, to mogli w każdej chwili oddać do składnicy swoje pancerze i zbroje, by następnie zająć się innym, bardziej dla nich ciekawym zawodem. Może i część ich znajomych przyjęłaby z niesmakiem tą ich rezygnację z rycerskiego życia, lecz i tak większość nadal trwałaby przy nich, wspierając byłych już wojaków w ich nowych postanowieniach. A on? Młody syrianin trzymany w jakiejś durnej klatce? Czy on ma jakikolwiek wybór? Czy może poczuć się wolny? O bezpieczeństwie nawet nie myślał.  Nawet jeśli jakimś cudem wydostał by się z tego prowizorycznego więzienia, to nadal nie mógł kierować własnym życiem, bo zamiast niego łapy na sterze trzymała jego przeszłość.  Uniewłasnowolniły go przyrzeczenia złożone tym, których kiedyś znał, a którzy zginęli z rąk wrogów syriańskiej rasy. W swoje pęta owinęło go samo jego pochodzenie i ta wiedza, że jego bracia i siostry żyją gdzieś na tym świecie, zniewoleni przez ludzi, którzy są przecież tak słabi, a jednak zachowują się jak jedyni prawomocni władcy tych krain. Zniewoliło go jeszcze, a może przede wszystkim, jego własne sumienie, które nie pozwoliło mu odpuścić sobie tego wszystkiego i spróbować osiąść gdzieś z dala od ludzkich skupisk, zajmując się przy tym swym w miarę spokojnym i bezpiecznym życiem, pozbawionych przygód, ciągłych ucieczek i chowania się przed wszystkimi.
Zadrżał, gdy zimny podmuch wiatru otulił jego ciało. Uniósł wzrok do góry, by sprawdzić, czy przypadkiem nie zbliżają się deszczowe chmury. Wątpił, czy aby ktokolwiek zainteresowałby się tym, czy na głowę kilkunastoletniego syrianina kapią zimne krople deszczu. Westchnął głęboko okrywając się mocniej swym płaszczem. Przez chwilę zapragnął, by jego oczy zamknęły się, a jego duszę ogarnął sen. Wiedział, że jest to niemożliwe.  Jego podświadomość wciąż utrzymywała obraz z ostatnich marzeń sennych: płonących magów i wiszącego na szubienicy Durioma. Bał się, że ten cały sen morze się powtórzyć lub, co gorsza, przybrać o wiele gorszy przebieg. Wsłuchiwał się więc w odgłosy ludzi, które wydawały mu się nagle tak odległe i marzył o tym, by nadeszło już jutro. Miał wielką nadzieję, że następnego dnia cała ta głupia sytuacja się wyjaśni i albo zostanie wypuszczony razem z Duriomem na wolność, albo na zawsze zostanie uwięziony w podobnej klatce, lub po prostu ich zabiją. Wszystko było lepsze od tego uczucia niepewności i wahania między optymistycznym a pesymistycznym widokiem na przyszłość. Gdy zmorzył go sen, słońce zaczęło powoli wychylać się znad horyzontu.

Następny dzień nieomal cały spędził w prowizorycznym więzieniu. Wypuszczono go tylko dwa razy. Pierwszy, gdy jego klatkę pakowano na wóz; drugi – podczas południowego przystanku, by rozprostował swoje nogi. Za każdym razem rozglądał się dookoła, wyszukując wzrokiem swego przyjaciela. Kilka razy spróbował dopytać się rycerzy, co zrobili z Duriomem, lecz za każdym razem nie otrzymywał satysfakcjonującej odpowiedzi. Mówiono mu, że Duriom jest bezpieczny i lepiej by było dla niego, gdyby zaczął martwić się o siebie, bo w obecnej sytuacji jest on dla dowódcy większym problemem niż jego ludzki przyjaciel.
W czasie tego dnia omijali kilka wiosek. Gdy przechodzili obok jednej z nich, zatrzymali się by napoić swoje konie w pobliskim strumieniu. Tak duża ilość rycerzy nie mogła zostać niezauważona przez mieszkańców niewielkiego sioła. Natychmiast więc zleciała się grupka kilku i kilkunastolatków, która początkowo niepewnie, lecz z każdą kolejną chwilą coraz odważniej poruszała się między wojskiem. Jednak żaden z wojaków nie był w stanie zainteresować młodzieży, gdy zauważyli oni klatkę z syrianinem. Sadiel natychmiast stał się centrum uwagi. Młodzież wskazywała go palcami i szeptała sobie coś do uszu. Sadiel jedynie wywracał oczami i z niesmakiem kręcił głową. Jeden z chłopaków był nawet w jego wieku, lecz w obecnej sytuacji i przy sposobie zachowywania, wydawał się mu bardzo dziecinny. Juki – jak się szybko okazało – był święcie przekonany, że Sadiel potrafi czytać w ich myślach, dlatego też dobrze by było, by wszyscy oni w ogóle nie myśleli.
- Trudne to nie będzie, zważywszy na to, co mówicie – stwierdził Sadiel.
- On mówi w naszym języku! – pisnęła jedna z dziewczynek.
- Tak, mówię. I muszę was zmartwić, ale to nie są żadne nadludzkie umiejętności, tylko skutek tego, że wychowałem się wśród ludzi posługujących się tym językiem.
- Czy ty naprawdę jesteś demonem? – zapytał się ktoś inny.
- W takim samym stopniu jak wy.
- To dlaczego masz niebieskie oczy?
- A dlaczego ty masz brązowe?
Pucołowaty kilkulatek wzruszył ramionami.
- Moja odpowiedź brzmi identycznie.
- A potrafisz czarować? – Tym razem do przodu przepchnął się chłopiec z twarzą obsypaną piegami i długimi włosami związanymi w kitkę.
- Gdybym potrafił, to bym tu nie siedział – westchnął Sadiel. Westchnienie to było spowodowane uczuciem zażenowania. Pytania wychodzące z ust tej młodzieży nie napawała go większą radością. Nie przypominał sobie, by kiedyś zawarł jakąkolwiek znajomość z ludźmi w jego wieku, ale zawsze uważał, że są oni bardziej rezolutni.
- A może to wcale nie syrianin – mruknęła dziewczynka.
- No jak nie, jak ma całe oczy niebieskie – stwierdził stanowczo Juki. – Poza tym trzymają go w klatce. Zwykłego dzieciaka by tak nie trzymali.
- A nie widziałeś, Juki, jak ostatnio w Suwirri wieźli w podobnej klatce chłopca, który podobno własnego ojca zabił? – Pucołowaty uniósł dumnie głowę do góry.
- Nie, bo mnie tam nie było.
- Właśnie. A ja byłem… i widziałem.
- Więc, że on… - Juki wskazał na Sadiela i w jednej chwili cała zgraja odsunęła się od klatki ze strachem wymalowanym na kilkunastu twarzach.
- Morderca! - krzyknął ktoś z tyłu gramadki.
- Syriański morderca! – dodał ktoś inny.
- Nikogo nigdy nie zabiłem! – zaprzeczył syrianin, przypominając sobie po chwili trzech magów, którzy z pewnością nie zgodziliby się z jego słowami, gdyby mieli szansę go usłyszeć.
- To dlaczego cię tu trzymają? – znów odezwał się pucołowaty chłopiec.
- Bo maskotki potrzebowali, a akurat ja im się pod rękę napatoczyłem. – Sadiel bardzo chciał by zebrani zauważyli sarkazm w jego głosie i oddalili się czym prędzej. Miał i tak już zbyt mocno zepsuty humor, by pogarszać go sobie rozmową z kimś, kto zadaje pytania nie szczególnie się chyba wcześniej nad nimi zastanawiając.
- No dobrze, moi milusińscy. – Za gromadą pojawił się Madarsin, jeden z rycerzy, którzy morze nie pałali do syrianina większą sympatią, ale przynajmniej też nie ukazywali względem niego swego wrogiego nastawienia. – Wracajcie do siebie. My się musimy zbierać do dalszej podróży.
Słychać było westchnienia rozczarowania. Zgraja dzieciaków i młodzieży nie kwapiła się do opuszczenia obozowiska. Rycerze byli jednak nieprzejednani. Po chwili do Madarsina dołączył inny wojak, który wspierał go w tej nierównej walce z potomkami chłopów.  Dopiero gdy rycerze powiedzieli z całą powagą, że jeśli dziatwa za chwile nie zniknie, to oni przejdą się do ich ojców i opowiedzą, jakich to niesfornych i niegrzecznych młodych ludzi wydali na świat. Najwidoczniej widok rozgniewanych rodzicieli dał dzieciakom wiele do myślenia, gdyż już po chwili wszyscy rozbiegli się, hałasując niczym niewielki oddział wojska.
Sadiel spoglądał za nimi z zazdrością. Kilku jego rówieśników hasało po łące oddzielającej tereny zajęte przez szykujących się do dalszej podróży wojaków, od wioski. Widok ten zranił jego serce. Tak bardzo chciał choć raz poczuć się jak oni. Doświadczyć tego uczucia bezpieczeństwa i dziecinnej radości… I tego poczucia, że zawsze obok jest ktoś, kto przytuli i pocieszy, ale też i skarci, gdy będzie taka potrzeba. Znów poczuł, jak ogarnia go tęsknota za Mistrzem. Co dziwne… przestał odczuwać nieodpartą ochotę zemścić się za jego śmierć. Może i ten ktoś, kto pchnął sztylet w serce Mistrza nie zasługiwał na życie, ale… trzynastoletni chłopiec nie powinien przecież zajmować się wymierzeniem sprawiedliwości, choćby i dotyczyła ona mordercy opiekuna. A może wręcz przeciwnie… Może właśnie powinien się tym zająć, bo kto jak nie on ma to uczynić? Jeśli pozostawi tą zbrodnię za sobą, być może złoczyńca nigdy nie zostanie ukarany. Nie może przecież zgodzić się na to, by sprawiedliwość przegrała ze strachem i brakiem siły.  A jednak nadal miał nieodpartą ochotę wyjść z tej klatki, dołączyć się do gromady dzieciaków i jego rówieśników, oraz oddać się całkowicie beztroskiej zabawie. Westchnął głęboko, gdy ostatni chłopiec niknął między niskimi budynkami okrytymi strzechą. Jeszcze przez długą chwilę słychać było gromkie śmiechy i okrzyki radości.
- No dobra… Skończyłem swoją robotę. Mam teraz trochę wolnego czasu. – Jak spod ziemi przy Sadielu znów pojawił się Madarsin, którego wzrok również koncentrował się na pobliskich chatach.
Chłopiec spojrzał na rycerza pustymi oczami, po chwili ponownie zmieniając kierunek swego spojrzenia.
- I? – stęknął bez większego entuzjazmu.
- Nie wiem… Może pójdziemy razem na krótki spacer. Przydałoby ci się rozprostować swoje nogi, bo nie wiadomo kiedy teraz pojawi się taka okazja.
- I że niby sam chcesz mnie, panie, pilnować?
- A czemu nie? W razie jakichkolwiek problemów pod ręką jest pełno moich kolegów po fachu, więc… - Madarsin spojrzał pytająco na chłopca.
Sadiel nie zastanawiał się długo. Już po chwili wychodził z klatki, wzdychając z ulgi. Klatka była na tyle niska, że nie był w stanie stanąć w niej wyprostowany. Jeśli więc chciał wyprostować swe nogi, to po chwili wyznaki dawały mu jego wciąż zgarbione plecy. Każda więc chwila na wolności była dla niego niczym balsam na napięte mięśnie.
Okrążyli całą wioskę, nie zwracając większej uwagi na zaciekawionych mieszkańców sioła, którzy co i rusz wyglądali ze swych chat na syrianina i towarzyszącego mu wojaka. Sadiel był wdzięczny Madarsinowi, że ten nie rozpoczyna z nim rozmowy na temat zajścia, które miało miejsce pierwszego dnia jego niewoli, gdy to zbrojni pochwycili jego i Durioma, chcąc zaciągnąć ich do klatki. Miał już dość tych oskarżeń padających z ust mężczyzn.  Co gorsze, nie czuł się wcale winny za tamten incydent. Miał prawo tak zareagować. Ktoś przecież oskarżył go wraz z jego przyjacielem, o coś… czego nie był pewien. Przecież dowódca sam stwierdził, że nie uważa ich za szpiegów. Logicznie rzecz biorąc, powinien więc ich wypuścić i zapomnieć o tej całej sprawie. Tym czasem osadził ich w jakichś durnych klatkach z zamiarem przetrzymania swych „więźniów” dopóki wszyscy nie dotrą do Malencji. Niby to dobrze, bo są tu bezpieczni i nie muszą pokonywać tej całej drogi na piechotę. Ale bycie wolnym jest po stokroć cenniejsze od każdej wygody.
- Nie boisz się, panie, sam tak ze mną spacerować? – zagadał niepewnie Sadiel.
- A czemu miałbym się bać?
- Przecież mógłbym znów użyć swych mocy, by…
- Nie radziłbym ci – przerwał mu zbrojny. – W końcu tak daleko nie odeszliśmy od obozowiska, bym nie mógł zwołać swych towarzyszy. Zresztą, chyba drugi raz nie postąpisz tak haniebnie.
Sadiel stanął, spoglądając z niedowierzaniem na swego towarzysza.
- Haniebnie? – wystękał w końcu po długiej chwili ciszy.
- Haniebnie – powtórzył rycerz. – Nie wiesz co znaczy to słowo?
- Myślałem, że wiem, ale teraz… Haniebnie? Haniebnie to uczynili twoi przyjaciele z waszym dowódcą na czele, postępując z nami jak z jakimiś… mordercami! – wybuchnął chłopiec, zaciskając pięsci z wściekłości. Zaczął żałować, że rozpoczął tą całą rozmowę.
- Nie chciałbyś nawet wiedzieć, jak postępujemy z mordercami. Z wami postąpiliśmy bardzo delikatnie. Gdybyś nas nie zaatakował, nie musiałbyś z pewnością przesiadywać teraz w klatce.
- Sam, panie, nie wierzysz w swe słowa.
Madarsin minął chłopca, ruszając dalej, w stronę pobliskiej drzewnej gęstwiny.
Chłopiec obejrzał się w około. Zaczął zastanawiać się, czy mógłby w tej chwili uciec, zostawiając rycerza i całą tą jego bandę z dala. Nikt przecież nie trzymał go na uwięzi. Zbrojny, zanim zorinetowałby się, że więzień gdzieś zniknął, straciłby ostatnią szansę na schwytanie go. Czemu więc tak bardzo okazywał chłopcu, że ten nie jest niczym ograniczany? Może gdzieś ukrywają się bracia broni Madarisa, gotowi w każdej chwili posłać za nim strzały ze swych łuków, gdyby młody syrianin postanowił dobrowolnie udać się w sobie tylko znanym kierunku. A może wiedzą, że gdyby Sadiel samotnie ruszył w dalszą podróż, niechybnie spotkałaby go śmierć z rąk okolicznych wieśniaków, gdyby ci go dostrzegli, więc pewni są, że nic takiego nie zrobi. A może po prostu wiedzą, jak wielka nić przyjaźni wiąże go z Duriomem, więc nie martwią się o to, że młodzieniec zostawi swego druha w ich rękach. Fakt faktem, że nawet gdyby chciał, nie ucieknąłby w tej chwili. Musiał jeszcze jakoś przetrzymać tą całą podróż do Malencji. Tam z pewnością wymyśli jakiś sposób, by uratować Durioma i razem opuścić tą całą rycerską „eskortę”.
- Pewnie nie wiesz, panie, gdzie przetrzymywany jest mój towarzysz? – Spojrzał kątem oka na rycerza, gdy wyrównał z nim krok.
- Nie wiem. Podobno go z tyłu kontyngentu trzymają. – Zbrojny wzruszył ramionami, dając jasno do zrozumienia, że w gruncie rzeczy niewiele go to interesuje. – Zresztą i tego pewny nie jestem, bo mogli podać mi fałszywe informacje. Dobrze wiedzą, że mam z tobą kontakt i mógłbyś wykorzystać swoje moce, by wyciągnąć ze mnie tą informację.
Sadiel przeszedł kilkanaście metrów w całkowitej ciszy, po czym zadał kolejne pytanie:
- A mogę wiedzieć przynajmniej, czy wszystko z nim w porządku?
- Nie wiem. Nie widziałem go… przecież ci to mówiłem. Mogę jedynie powiedzieć, że jestem przekonany iż twój przyjaciel jest cały i zdrów, bo też i nie katujemy swych więźniów bez osądzenia ich win.
- Ale my niczym nie zawiniliśmy. No może ja odrobinę tym wybuchem. - Chłopiec spuścił głowę na znak wstydu. – Ale musisz mi przyznać, panie, że nie sprawiedliwe było zatrzymanie nas na siłę przez waszego dowódcę. Nie postępuje się tak z przypadkowo spotkanymi wędrowcami.
Zbrojny zatrzymał się, przewrócił oczami i zwrócił się z głębokim westchnieniem ku Sadielowi.
- Musisz to pojąć – zaczął – że jesteśmy w trakcie przemarszu do ważnego dla naszej walki punktu docelowego. Jesteśmy więcej niż pewni, że nasz wróg czyni wszystko co w jego mocy, by pokrzyżować nam nasze plany. Już i tak kilkunastu braci straciliśmy w ich przemyślnych pułapkach. Nie możemy dopuścić do tego, by liczba ta jeszcze się powiększyła.
- A co to ma wspólnego z nami?
- Na przykład to, że w naszych oczach szansa na to, że jesteście szpiegami jest równie wielka, co szansa, że nimi nie jesteście. A znajdując się w takim położeniu, w jakim się znajdujemy, wolimy nie ryzykować i przedsięwziąć wszelkie możliwe środki ostrożności, w tym zatrzymywanie możliwych szpiegów.
- To dziwne… - Młody syrianin gniewnie ściągnął brwi. – Przez ten cały czas nie widziałem żadnego innego więźnia, a sam wasz dowódca mówił, że nie raz zwiadowcy dostarczali mu takich możliwych szpiegów. Dlaczego więc nas się więzi, a tamtych puściliście wolno?
Mężczyzna cmoknął na znak aprobaty dla spostrzegawczości młodzieńca. Po chwili zastanowienia odpowiedział:
- Otóż… Tamci byli zwykłymi ludźmi. Ty…
- No tak! – krzyknął Sadiel tupiąc nogą o ziemię. – Znów to samo! Znów ta cała niesprawiedliwość i głupia nietolerancja! Uwięziony tylko dla tego, że jest się syrianinem! Piękne mi rycerstwo wychowała ta ziemia! Jak nie Wybawiciele to Sprzymierzeńcy, jak nie Sprzymierzeńcy to wy!
- Nie dramatyzuj. – Rycerz uśmiechnął się półgębkiem. – My, w przeciwieństwie to tych dwóch grup, nie zamierzamy cię więzić do śmierci, czy też haniebnie zabić.
- A skąd mam to wiedzieć? – mruknął Sadiel. – Jak mogę wam wierzyć po tym, co uczyniliście mi i Duriomowi?
- Po prostu musisz nam zaufać.  W obecnej sytuacji… - zbrojny spojrzał w górę, koncentrując wzrok na nadciągających deszczowych chmurach – …nie macie innego wyboru. A teraz pora wracać do kontyngentu. Zbliża się ulewa i pewnie trzeba będzie się zastanowić, czy ruszać dalej, czy przeczekać ją tutaj.
- To ty idź panie – mruknął Sadiel – a ja jeszcze chwilę pospaceruję sobie.
- Nie tym razem. Nie chodzi tu o to, czy ci wierzę czy nie, ale o to, że dowódca mnie ze skóry obedrze, jak się dowie, że wróciłem bez ciebie.
- Powiedz mu, Panie, że zaraz do was dołączę. Niech się już tak nie martwi. I tak pewnie dobrze wie, że nigdzie się bez Durioma nie ruszę.
- No cóż… O tym, że wróciłbyś, dobrze wszyscy wiemy, tylko, że… martwemu trudno tej obietnicy dotrzymać.
- Jak to martwemu? – Sadiel poczół jak oblewa go zimny pot. Szybko spojrzał na dłonie mężczyzny, by przekonać się, że nie ma w nich żadnej broni. Po chwili jednak się opanował. Przecież rycerz sam stwierdził, że zamierza doprowadzić go do pozosałych całego i zdrowego. Czym on się tak przejmuje? – Dla czego mam byś martwy?
- Nie wiesz, czy nie ma w pobliżu jakiejś osady, mieszkańcy której bez żadnych skrupułów schwytaliby cię i oddali odpowiednim ludziom za odpowiednią cenę.
- Wydaje mi się, że dam sobie radę. Jest na tyle tu cicho, że z penwością usłyszę nadchodzącego, możliwego mordercę, a jak usłyszę, to… Nogi mam sprawne. Poza tym, sam przed chwilą stwierdziłeś, że aż nazbyt daleko od twoich przyjaciół nie odeszliśmy, więc wydaje mi się, że jakby zaczął wołać pomocy, ktoś z was przybiegłby do mnie z odsieczą.
Rycerz westchnął głęboko, ocierając twarz dłonią.

- Czy ty nie rozumiesz, że ja ci nie proponuję powrotu do oddziału, tylko ci to rozkazuje? Więc jeśli nie chcesz, żebym cię tam zaciągnął siłą, to weź się i s… - nie dokończył, gdyż ostatnie słowo przerwał mu przenikliwy donośny świst strzały, która wbiła się w jego pierś.