Podobno im dłużej na coś czekasz, tym lepiej to coś smakuje. Ciekawe, czy to prawda. Ale jeśli tak, to stali czytelnicy mojego bloga będą mieli królewską ucztę, gdy tu zajrzą... :D O ile w ogóle jeszcze tu zaglądają ;)
Noc przejęła całkowitą władzę
nad terenami królestwa. Rycerze spoczywający na rozległej polanie, oddawali się
spokojnemu snu, wierząc w to, że ci nieszczęśnicy, którym przypadło trzymanie
straży nocnej, wypełniają odpowiednio swoje obowiązki. Tylko gdzie nie gdzie
widać było mężczyzn, którzy najwidoczniej mieli znacznie ważniejsze sprawy na
głowie niż odpoczywanie. Słychać więc
było, choć z rzadka, przyciszone rozmowy i śmiechy mieszające się z cichym
rżeniem koni. Sadiel też nie szczególnie rwał się do wpadnięcia w objęcia
morfeusza. Siedział pośrodku klatki, wpatrując się w rycerzy z zazdrością. Ich
były tysiące, on jeden. Oni znali siebie i czuli się jak wśród swoich, on
zawsze i wszędzie czuł się obco, jak istota wyrzucona poza nawias życia i
świata. Oni byli pewni dnia jutrzejszego, przynajmniej dopóki tego dnia
jutrzejszego nie miała odbywać się żadna bitwa. On? On odkąd pamiętał musiał
przyjmować do siebie tą prawdę, że być może gdzieś za jego plecami czyha
nieprzychylny my człowiek, chcący skrócić radykalnie jego życie. Oni byli dumni
z tego, że byli rycerzami, on przestawał być dumny z tego, że był syrianinem,
choć starał się wmawiać sobie, że to nie przywara, lecz wyjątkowa zaleta.
Z zazdrością spoglądał na
leżących rycerzy, a nawet na tych, którzy właśnie przygotowywali się do objęcia
nocnej warty. Dla niego wszyscy oni byli wielkimi szczęściarzami, bo wszyscy
oni byli wolnymi ludźmi. Mogli robić, co tylko chcą. Jeśli przestałoby
odpowiadać im życie w koszarach i na ciągłych wędrówkach na pola bitwy, to
mogli w każdej chwili oddać do składnicy swoje pancerze i zbroje, by następnie
zająć się innym, bardziej dla nich ciekawym zawodem. Może i część ich znajomych
przyjęłaby z niesmakiem tą ich rezygnację z rycerskiego życia, lecz i tak
większość nadal trwałaby przy nich, wspierając byłych już wojaków w ich nowych
postanowieniach. A on? Młody syrianin trzymany w jakiejś durnej klatce? Czy on
ma jakikolwiek wybór? Czy może poczuć się wolny? O bezpieczeństwie nawet nie
myślał. Nawet jeśli jakimś cudem
wydostał by się z tego prowizorycznego więzienia, to nadal nie mógł kierować
własnym życiem, bo zamiast niego łapy na sterze trzymała jego przeszłość. Uniewłasnowolniły go przyrzeczenia złożone
tym, których kiedyś znał, a którzy zginęli z rąk wrogów syriańskiej rasy. W
swoje pęta owinęło go samo jego pochodzenie i ta wiedza, że jego bracia i
siostry żyją gdzieś na tym świecie, zniewoleni przez ludzi, którzy są przecież
tak słabi, a jednak zachowują się jak jedyni prawomocni władcy tych krain.
Zniewoliło go jeszcze, a może przede wszystkim, jego własne sumienie, które nie
pozwoliło mu odpuścić sobie tego wszystkiego i spróbować osiąść gdzieś z dala
od ludzkich skupisk, zajmując się przy tym swym w miarę spokojnym i bezpiecznym
życiem, pozbawionych przygód, ciągłych ucieczek i chowania się przed
wszystkimi.
Zadrżał, gdy zimny podmuch
wiatru otulił jego ciało. Uniósł wzrok do góry, by sprawdzić, czy przypadkiem
nie zbliżają się deszczowe chmury. Wątpił, czy aby ktokolwiek zainteresowałby
się tym, czy na głowę kilkunastoletniego syrianina kapią zimne krople deszczu.
Westchnął głęboko okrywając się mocniej swym płaszczem. Przez chwilę zapragnął,
by jego oczy zamknęły się, a jego duszę ogarnął sen. Wiedział, że jest to
niemożliwe. Jego podświadomość wciąż
utrzymywała obraz z ostatnich marzeń sennych: płonących magów i wiszącego na
szubienicy Durioma. Bał się, że ten cały sen morze się powtórzyć lub, co
gorsza, przybrać o wiele gorszy przebieg. Wsłuchiwał się więc w odgłosy ludzi,
które wydawały mu się nagle tak odległe i marzył o tym, by nadeszło już jutro.
Miał wielką nadzieję, że następnego dnia cała ta głupia sytuacja się wyjaśni i
albo zostanie wypuszczony razem z Duriomem na wolność, albo na zawsze zostanie
uwięziony w podobnej klatce, lub po prostu ich zabiją. Wszystko było lepsze od
tego uczucia niepewności i wahania między optymistycznym a pesymistycznym
widokiem na przyszłość. Gdy zmorzył go sen, słońce zaczęło powoli wychylać się
znad horyzontu.
Następny dzień nieomal cały
spędził w prowizorycznym więzieniu. Wypuszczono go tylko dwa razy. Pierwszy,
gdy jego klatkę pakowano na wóz; drugi – podczas południowego przystanku, by
rozprostował swoje nogi. Za każdym razem rozglądał się dookoła, wyszukując
wzrokiem swego przyjaciela. Kilka razy spróbował dopytać się rycerzy, co
zrobili z Duriomem, lecz za każdym razem nie otrzymywał satysfakcjonującej
odpowiedzi. Mówiono mu, że Duriom jest bezpieczny i lepiej by było dla niego,
gdyby zaczął martwić się o siebie, bo w obecnej sytuacji jest on dla dowódcy
większym problemem niż jego ludzki przyjaciel.
W czasie tego dnia omijali
kilka wiosek. Gdy przechodzili obok jednej z nich, zatrzymali się by napoić
swoje konie w pobliskim strumieniu. Tak duża ilość rycerzy nie mogła zostać
niezauważona przez mieszkańców niewielkiego sioła. Natychmiast więc zleciała
się grupka kilku i kilkunastolatków, która początkowo niepewnie, lecz z każdą kolejną
chwilą coraz odważniej poruszała się między wojskiem. Jednak żaden z wojaków
nie był w stanie zainteresować młodzieży, gdy zauważyli oni klatkę z
syrianinem. Sadiel natychmiast stał się centrum uwagi. Młodzież wskazywała go
palcami i szeptała sobie coś do uszu. Sadiel jedynie wywracał oczami i z
niesmakiem kręcił głową. Jeden z chłopaków był nawet w jego wieku, lecz w
obecnej sytuacji i przy sposobie zachowywania, wydawał się mu bardzo dziecinny.
Juki – jak się szybko okazało – był święcie przekonany, że Sadiel potrafi
czytać w ich myślach, dlatego też dobrze by było, by wszyscy oni w ogóle nie
myśleli.
- Trudne to nie będzie,
zważywszy na to, co mówicie – stwierdził Sadiel.
- On mówi w naszym języku! –
pisnęła jedna z dziewczynek.
- Tak, mówię. I muszę was
zmartwić, ale to nie są żadne nadludzkie umiejętności, tylko skutek tego, że
wychowałem się wśród ludzi posługujących się tym językiem.
- Czy ty naprawdę jesteś
demonem? – zapytał się ktoś inny.
- W takim samym stopniu jak wy.
- To dlaczego masz niebieskie
oczy?
- A dlaczego ty masz brązowe?
Pucołowaty kilkulatek wzruszył
ramionami.
- Moja odpowiedź brzmi
identycznie.
- A potrafisz czarować? – Tym
razem do przodu przepchnął się chłopiec z twarzą obsypaną piegami i długimi
włosami związanymi w kitkę.
- Gdybym potrafił, to bym tu
nie siedział – westchnął Sadiel. Westchnienie to było spowodowane uczuciem
zażenowania. Pytania wychodzące z ust tej młodzieży nie napawała go większą
radością. Nie przypominał sobie, by kiedyś zawarł jakąkolwiek znajomość z ludźmi
w jego wieku, ale zawsze uważał, że są oni bardziej rezolutni.
- A może to wcale nie syrianin
– mruknęła dziewczynka.
- No jak nie, jak ma całe oczy
niebieskie – stwierdził stanowczo Juki. – Poza tym trzymają go w klatce.
Zwykłego dzieciaka by tak nie trzymali.
- A nie widziałeś, Juki, jak
ostatnio w Suwirri wieźli w podobnej klatce chłopca, który podobno własnego
ojca zabił? – Pucołowaty uniósł dumnie głowę do góry.
- Nie, bo mnie tam nie było.
- Właśnie. A ja byłem… i
widziałem.
- Więc, że on… - Juki wskazał
na Sadiela i w jednej chwili cała zgraja odsunęła się od klatki ze strachem
wymalowanym na kilkunastu twarzach.
- Morderca! - krzyknął ktoś z
tyłu gramadki.
- Syriański morderca! – dodał
ktoś inny.
- Nikogo nigdy nie zabiłem! –
zaprzeczył syrianin, przypominając sobie po chwili trzech magów, którzy z
pewnością nie zgodziliby się z jego słowami, gdyby mieli szansę go usłyszeć.
- To dlaczego cię tu trzymają?
– znów odezwał się pucołowaty chłopiec.
- Bo maskotki potrzebowali, a
akurat ja im się pod rękę napatoczyłem. – Sadiel bardzo chciał by zebrani
zauważyli sarkazm w jego głosie i oddalili się czym prędzej. Miał i tak już
zbyt mocno zepsuty humor, by pogarszać go sobie rozmową z kimś, kto zadaje
pytania nie szczególnie się chyba wcześniej nad nimi zastanawiając.
- No dobrze, moi milusińscy. –
Za gromadą pojawił się Madarsin, jeden z rycerzy, którzy morze nie pałali do
syrianina większą sympatią, ale przynajmniej też nie ukazywali względem niego
swego wrogiego nastawienia. – Wracajcie do siebie. My się musimy zbierać do
dalszej podróży.
Słychać było westchnienia
rozczarowania. Zgraja dzieciaków i młodzieży nie kwapiła się do opuszczenia
obozowiska. Rycerze byli jednak nieprzejednani. Po chwili do Madarsina dołączył
inny wojak, który wspierał go w tej nierównej walce z potomkami chłopów. Dopiero gdy rycerze powiedzieli z całą
powagą, że jeśli dziatwa za chwile nie zniknie, to oni przejdą się do ich ojców
i opowiedzą, jakich to niesfornych i niegrzecznych młodych ludzi wydali na
świat. Najwidoczniej widok rozgniewanych rodzicieli dał dzieciakom wiele do
myślenia, gdyż już po chwili wszyscy rozbiegli się, hałasując niczym niewielki
oddział wojska.
Sadiel spoglądał za nimi z
zazdrością. Kilku jego rówieśników hasało po łące oddzielającej tereny zajęte
przez szykujących się do dalszej podróży wojaków, od wioski. Widok ten zranił
jego serce. Tak bardzo chciał choć raz poczuć się jak oni. Doświadczyć tego
uczucia bezpieczeństwa i dziecinnej radości… I tego poczucia, że zawsze obok
jest ktoś, kto przytuli i pocieszy, ale też i skarci, gdy będzie taka potrzeba.
Znów poczuł, jak ogarnia go tęsknota za Mistrzem. Co dziwne… przestał odczuwać
nieodpartą ochotę zemścić się za jego śmierć. Może i ten ktoś, kto pchnął
sztylet w serce Mistrza nie zasługiwał na życie, ale… trzynastoletni chłopiec
nie powinien przecież zajmować się wymierzeniem sprawiedliwości, choćby i
dotyczyła ona mordercy opiekuna. A może wręcz przeciwnie… Może właśnie powinien
się tym zająć, bo kto jak nie on ma to uczynić? Jeśli pozostawi tą zbrodnię za
sobą, być może złoczyńca nigdy nie zostanie ukarany. Nie może przecież zgodzić
się na to, by sprawiedliwość przegrała ze strachem i brakiem siły. A jednak nadal miał nieodpartą ochotę wyjść z
tej klatki, dołączyć się do gromady dzieciaków i jego rówieśników, oraz oddać
się całkowicie beztroskiej zabawie. Westchnął głęboko, gdy ostatni chłopiec
niknął między niskimi budynkami okrytymi strzechą. Jeszcze przez długą chwilę
słychać było gromkie śmiechy i okrzyki radości.
- No dobra… Skończyłem swoją
robotę. Mam teraz trochę wolnego czasu. – Jak spod ziemi przy Sadielu znów
pojawił się Madarsin, którego wzrok również koncentrował się na pobliskich
chatach.
Chłopiec spojrzał na rycerza
pustymi oczami, po chwili ponownie zmieniając kierunek swego spojrzenia.
- I? – stęknął bez większego
entuzjazmu.
- Nie wiem… Może pójdziemy
razem na krótki spacer. Przydałoby ci się rozprostować swoje nogi, bo nie
wiadomo kiedy teraz pojawi się taka okazja.
- I że niby sam chcesz mnie,
panie, pilnować?
- A czemu nie? W razie jakichkolwiek
problemów pod ręką jest pełno moich kolegów po fachu, więc… - Madarsin spojrzał
pytająco na chłopca.
Sadiel nie zastanawiał się
długo. Już po chwili wychodził z klatki, wzdychając z ulgi. Klatka była na tyle
niska, że nie był w stanie stanąć w niej wyprostowany. Jeśli więc chciał
wyprostować swe nogi, to po chwili wyznaki dawały mu jego wciąż zgarbione
plecy. Każda więc chwila na wolności była dla niego niczym balsam na napięte
mięśnie.
Okrążyli całą wioskę, nie
zwracając większej uwagi na zaciekawionych mieszkańców sioła, którzy co i rusz
wyglądali ze swych chat na syrianina i towarzyszącego mu wojaka. Sadiel był
wdzięczny Madarsinowi, że ten nie rozpoczyna z nim rozmowy na temat zajścia,
które miało miejsce pierwszego dnia jego niewoli, gdy to zbrojni pochwycili
jego i Durioma, chcąc zaciągnąć ich do klatki. Miał już dość tych oskarżeń
padających z ust mężczyzn. Co gorsze,
nie czuł się wcale winny za tamten incydent. Miał prawo tak zareagować. Ktoś
przecież oskarżył go wraz z jego przyjacielem, o coś… czego nie był pewien.
Przecież dowódca sam stwierdził, że nie uważa ich za szpiegów. Logicznie rzecz
biorąc, powinien więc ich wypuścić i zapomnieć o tej całej sprawie. Tym czasem
osadził ich w jakichś durnych klatkach z zamiarem przetrzymania swych
„więźniów” dopóki wszyscy nie dotrą do Malencji. Niby to dobrze, bo są tu
bezpieczni i nie muszą pokonywać tej całej drogi na piechotę. Ale bycie wolnym
jest po stokroć cenniejsze od każdej wygody.
- Nie boisz się, panie, sam tak
ze mną spacerować? – zagadał niepewnie Sadiel.
- A czemu miałbym się bać?
- Przecież mógłbym znów użyć
swych mocy, by…
- Nie radziłbym ci – przerwał
mu zbrojny. – W końcu tak daleko nie odeszliśmy od obozowiska, bym nie mógł
zwołać swych towarzyszy. Zresztą, chyba drugi raz nie postąpisz tak haniebnie.
Sadiel stanął, spoglądając z
niedowierzaniem na swego towarzysza.
- Haniebnie? – wystękał w końcu
po długiej chwili ciszy.
- Haniebnie – powtórzył rycerz.
– Nie wiesz co znaczy to słowo?
- Myślałem, że wiem, ale teraz…
Haniebnie? Haniebnie to uczynili twoi przyjaciele z waszym dowódcą na czele,
postępując z nami jak z jakimiś… mordercami! – wybuchnął chłopiec, zaciskając
pięsci z wściekłości. Zaczął żałować, że rozpoczął tą całą rozmowę.
- Nie chciałbyś nawet wiedzieć,
jak postępujemy z mordercami. Z wami postąpiliśmy bardzo delikatnie. Gdybyś nas
nie zaatakował, nie musiałbyś z pewnością przesiadywać teraz w klatce.
- Sam, panie, nie wierzysz w
swe słowa.
Madarsin minął chłopca,
ruszając dalej, w stronę pobliskiej drzewnej gęstwiny.
Chłopiec obejrzał się w około.
Zaczął zastanawiać się, czy mógłby w tej chwili uciec, zostawiając rycerza i
całą tą jego bandę z dala. Nikt przecież nie trzymał go na uwięzi. Zbrojny,
zanim zorinetowałby się, że więzień gdzieś zniknął, straciłby ostatnią szansę
na schwytanie go. Czemu więc tak bardzo okazywał chłopcu, że ten nie jest
niczym ograniczany? Może gdzieś ukrywają się bracia broni Madarisa, gotowi w
każdej chwili posłać za nim strzały ze swych łuków, gdyby młody syrianin
postanowił dobrowolnie udać się w sobie tylko znanym kierunku. A może wiedzą,
że gdyby Sadiel samotnie ruszył w dalszą podróż, niechybnie spotkałaby go
śmierć z rąk okolicznych wieśniaków, gdyby ci go dostrzegli, więc pewni są, że
nic takiego nie zrobi. A może po prostu wiedzą, jak wielka nić przyjaźni wiąże
go z Duriomem, więc nie martwią się o to, że młodzieniec zostawi swego druha w
ich rękach. Fakt faktem, że nawet gdyby chciał, nie ucieknąłby w tej chwili.
Musiał jeszcze jakoś przetrzymać tą całą podróż do Malencji. Tam z pewnością
wymyśli jakiś sposób, by uratować Durioma i razem opuścić tą całą rycerską
„eskortę”.
- Pewnie nie wiesz, panie,
gdzie przetrzymywany jest mój towarzysz? – Spojrzał kątem oka na rycerza, gdy
wyrównał z nim krok.
- Nie wiem. Podobno go z tyłu
kontyngentu trzymają. – Zbrojny wzruszył ramionami, dając jasno do zrozumienia,
że w gruncie rzeczy niewiele go to interesuje. – Zresztą i tego pewny nie
jestem, bo mogli podać mi fałszywe informacje. Dobrze wiedzą, że mam z tobą
kontakt i mógłbyś wykorzystać swoje moce, by wyciągnąć ze mnie tą informację.
Sadiel przeszedł kilkanaście
metrów w całkowitej ciszy, po czym zadał kolejne pytanie:
- A mogę wiedzieć przynajmniej,
czy wszystko z nim w porządku?
- Nie wiem. Nie widziałem go…
przecież ci to mówiłem. Mogę jedynie powiedzieć, że jestem przekonany iż twój
przyjaciel jest cały i zdrów, bo też i nie katujemy swych więźniów bez
osądzenia ich win.
- Ale my niczym nie
zawiniliśmy. No może ja odrobinę tym wybuchem. - Chłopiec spuścił głowę na znak
wstydu. – Ale musisz mi przyznać, panie, że nie sprawiedliwe było zatrzymanie
nas na siłę przez waszego dowódcę. Nie postępuje się tak z przypadkowo
spotkanymi wędrowcami.
Zbrojny zatrzymał się,
przewrócił oczami i zwrócił się z głębokim westchnieniem ku Sadielowi.
- Musisz to pojąć – zaczął – że
jesteśmy w trakcie przemarszu do ważnego dla naszej walki punktu docelowego.
Jesteśmy więcej niż pewni, że nasz wróg czyni wszystko co w jego mocy, by
pokrzyżować nam nasze plany. Już i tak kilkunastu braci straciliśmy w ich przemyślnych
pułapkach. Nie możemy dopuścić do tego, by liczba ta jeszcze się powiększyła.
- A co to ma wspólnego z nami?
- Na przykład to, że w naszych
oczach szansa na to, że jesteście szpiegami jest równie wielka, co szansa, że
nimi nie jesteście. A znajdując się w takim położeniu, w jakim się znajdujemy,
wolimy nie ryzykować i przedsięwziąć wszelkie możliwe środki ostrożności, w tym
zatrzymywanie możliwych szpiegów.
- To dziwne… - Młody syrianin
gniewnie ściągnął brwi. – Przez ten cały czas nie widziałem żadnego innego
więźnia, a sam wasz dowódca mówił, że nie raz zwiadowcy dostarczali mu takich
możliwych szpiegów. Dlaczego więc nas się więzi, a tamtych puściliście wolno?
Mężczyzna cmoknął na znak
aprobaty dla spostrzegawczości młodzieńca. Po chwili zastanowienia
odpowiedział:
- Otóż… Tamci byli zwykłymi
ludźmi. Ty…
- No tak! – krzyknął Sadiel
tupiąc nogą o ziemię. – Znów to samo! Znów ta cała niesprawiedliwość i głupia
nietolerancja! Uwięziony tylko dla tego, że jest się syrianinem! Piękne mi
rycerstwo wychowała ta ziemia! Jak nie Wybawiciele to Sprzymierzeńcy, jak nie
Sprzymierzeńcy to wy!
- Nie dramatyzuj. – Rycerz
uśmiechnął się półgębkiem. – My, w przeciwieństwie to tych dwóch grup, nie
zamierzamy cię więzić do śmierci, czy też haniebnie zabić.
- A skąd mam to wiedzieć? –
mruknął Sadiel. – Jak mogę wam wierzyć po tym, co uczyniliście mi i Duriomowi?
- Po prostu musisz nam
zaufać. W obecnej sytuacji… - zbrojny
spojrzał w górę, koncentrując wzrok na nadciągających deszczowych chmurach –
…nie macie innego wyboru. A teraz pora wracać do kontyngentu. Zbliża się ulewa
i pewnie trzeba będzie się zastanowić, czy ruszać dalej, czy przeczekać ją
tutaj.
- To ty idź panie – mruknął
Sadiel – a ja jeszcze chwilę pospaceruję sobie.
- Nie tym razem. Nie chodzi tu
o to, czy ci wierzę czy nie, ale o to, że dowódca mnie ze skóry obedrze, jak
się dowie, że wróciłem bez ciebie.
- Powiedz mu, Panie, że zaraz
do was dołączę. Niech się już tak nie martwi. I tak pewnie dobrze wie, że
nigdzie się bez Durioma nie ruszę.
- No cóż… O tym, że wróciłbyś,
dobrze wszyscy wiemy, tylko, że… martwemu trudno tej obietnicy dotrzymać.
- Jak to martwemu? – Sadiel
poczół jak oblewa go zimny pot. Szybko spojrzał na dłonie mężczyzny, by
przekonać się, że nie ma w nich żadnej broni. Po chwili jednak się opanował.
Przecież rycerz sam stwierdził, że zamierza doprowadzić go do pozosałych całego
i zdrowego. Czym on się tak przejmuje? – Dla czego mam byś martwy?
- Nie wiesz, czy nie ma w
pobliżu jakiejś osady, mieszkańcy której bez żadnych skrupułów schwytaliby cię
i oddali odpowiednim ludziom za odpowiednią cenę.
- Wydaje mi się, że dam sobie
radę. Jest na tyle tu cicho, że z penwością usłyszę nadchodzącego, możliwego
mordercę, a jak usłyszę, to… Nogi mam sprawne. Poza tym, sam przed chwilą
stwierdziłeś, że aż nazbyt daleko od twoich przyjaciół nie odeszliśmy, więc
wydaje mi się, że jakby zaczął wołać pomocy, ktoś z was przybiegłby do mnie z
odsieczą.
Rycerz westchnął głęboko,
ocierając twarz dłonią.
- Czy ty nie rozumiesz, że ja
ci nie proponuję powrotu do oddziału, tylko ci to rozkazuje? Więc jeśli nie
chcesz, żebym cię tam zaciągnął siłą, to weź się i s… - nie dokończył, gdyż
ostatnie słowo przerwał mu przenikliwy donośny świst strzały, która wbiła się w
jego pierś.