Taka krótka notka, żeby nie było, że blog zawieszony ;) Aha... I w najbliższym czasie zamierzam ogarnąć to wszystko i jakoś udostępnić tutaj wersje mobi i word wszystkich moich utworów, które zostały tu opublikowane i zakończone, oraz oczywiście dodać do tego wszystkie części Początku Końca (oczywiście te już tutaj zapisane ;) ). Jak to zrobię? Nie wiem. Jak ktoś ma pomysł, jak tego dokonać, to może mnie uświadomić :)
Opuszczając pagórek, oczom
wędrowców ukazały się rozległe połacie soczyście zielonej trawy, obrastające
łąki. Ciemne chmury nadpływające z nad horyzontu zwiastowały zbliżającą się
noc. Starszy zwiadowca, schodząc z pagórka, ciągnął za sobą związanych
wędrowców. Tuż za nim kroczył Ziriam, taszcząc na swych plecach dwie torby wraz
ze swym łukiem i kołczanem pełnym strzał. Ci, którzy zauważyli zbliżających
się, zaczęli wskazywać ich palcami. Jedynie łucznicy nie patyczkowali się,
krzycząc na całe gardła: „Hej, zwiadowcy!
Znów jelonki z lasu sprowadziliście?”. Lecz sami zwiadowcy w żaden
sposób nie reagowali na takie zaczepki. Wypinając dumnie piersi prowadzili
swych więźniów, jakby ciągnęli co najmniej dowódcę obcych wojsk. Kroki swe
kierowali bezpośrednio do zbliżającej się grupy konnych. Gdy zrównali się z
nimi, Ariwas chwycił delikatnie za uzdę jednego z koni, zatrzymując zwierzę.
- Co jest?! – oburzył się
jeździec, piorunując wzrokiem tego, kto ośmielił się mu przeszkodzić w dalszej
jeździe. Pozostali wojacy niespiesznie omijali powstały zator.
- Zawieziesz ich do dowódcy –
rozkazał zwiadowca. Nie czekając na odpowiedź ściągnął wierzchowca na skraj
drogi.
Mężczyzna dosiadający
zwierzęcia szybkim spojrzeniem przeleciał po całej czwórce, przy czym na
zakończenie powrócił wzrokiem do trzynastoletniego chłopca. Jego twarz stężała,
a oczy rozszerzyły się nienaturalnie.
- To Syrianin? – bardziej
stwierdził niż spytał. – Nie zamierzam mieć żadnej styczności z tymi parszywymi
mordercami.
Sadiel w pierwszej chwili
chciał już zaprzeczyć (kwestia przyzwyczajenia), ale ostatecznie doszedł do
wniosku, że i tak nikt nie weźmie pod uwagę jego słów. Poza tym, chyba lepiej w
tej sytuacji, gdy ci wszyscy wojacy będą się go obawiać. Być może będą starali
się nie nadepnąć mu za bardzo na odcisk, by nie wzbudzić w nim złości, która
przecież odbiłaby się bezpośrednio na długości ich życia.
- Nie obchodzi mnie to, co
zamierzasz. Masz ich oboje zawieźć do dowódcy.
- Nie jesteś moim
zwierzchnikiem, bym miał słuchać twych poleceń – oburzył się jeździec, po czym
schylił się do przodu, wyrwał uzdę z dłoni zwiadowcy i, jakby nigdy nic,
odjechał kłusem, starając się dogonić swoją grupę.
- A żeby go… - mruknął pod
nosem Ariwas. – Zitram, złap następnego konnego.
- A torby? – młody zwiadowca
potrząsnął pakunkami, jakby na znak, że ktoś tu chyba o nich zapomniał.
- Rzuć je. Przecież ci nie
uciekną. – Ariwas przełożył sobie linę oplatającą przeguby Durioma z lewej do
prawej dłoni, tak by każda dłoń w opiece miała koniec innych więzów. – Na
cholerę mi się napatoczyliście na oczy. Gdybyście mieli choć mały sztylecik,
mógłbym was bez mrugnięcia okiem zabić, a w razie jakichkolwiek pytań,
stwierdzić, że musiałem się bronić przed waszym atakiem. Ale nie… Wy
postanowiliście poukrywać waszą broń gdzieś w krzakach i utrudnić mi życie.
- Jeśli powtórzę, że nie
jesteśmy żadnymi szpiegami, uwierzycie nam w końcu? – uśmiechnął się szeroko
Duriom.
- Że też masz ty jeszcze humor,
panie… Być może do końca dnia będziecie zwykłymi ścierwami rzuconymi do lasu na
pożarcie dzikim bestiom, a tobie jeszcze na żarty się zbiera – westchnął
głęboko zwiadowca.
Kolejny jeździec również nie
był zachwycony prośbą, a raczej rozkazem skierowanym w jego stronę. Szybko
jednak został uświadomiony, że jeśli nie postanowi pomóc w doprowadzeniu
pojmanych do dowódcy, nie ominął go przykre konsekwencje.
- Ale jak wy to sobie
wyobrażacie? Całą dwójkę na swego konia mam wziąć? Poza tym, już niedługo
będziemy zatrzymywać się na nocny postój. Nie lepiej poczekać? – mówiąc te
słowa, konny wciąż spoglądał na Sadiela. Widać było, że widmo jazdy z Syrianinem za plecami nie przepełnia go radością.
Ostatecznie wojak złapał
jeszcze jednego konnego, który również zgodził się pomóc im, pod groźbą
stanięcia oko w oko z dowódcą i wyjaśnienia mu, czemu nie chciał pomóc
zwiadowcom w dostarczeniu możliwych szpiegów. Kolejnym etapem było uzgodnienie,
z kim to resztę drogi ma przemierzyć chłopiec. Żaden z konnych nie chciał wziąć
go na własnego wierzchowca, jednak koniec końców to młodszy z zbrojnych musiał
wziąć ten ciężar na swoje barki, z racji tego, że… był młodszy i, jak
stwierdził jego starszy kolega po fachu: „Nie masz tu nic do gadania”.
Oczywiście wiadomość, że w
pobliżu znajduje się Syrianin nie przeszedł niezauważony wśród tłumów
kroczących wojaków. Gdy więc Sadiel, z nadal związanymi z tyłu rękoma,
przemierzał kolejne metry na karym koniu, wszyscy przyglądali się mu z
zaciekawieniem, ale i ze strachem. A on tylko siedział i nadal starał się
odnaleźć w zaistniałej sytuacji. Nie było to proste w sytuacji gdy dziesiątki
mężczyzn uzbrojonych w miecze lub łuki spoglądało na niego z chęcią mordu w
oczach, a przynajmniej on sam tak to wszystko odbierał.
Tak bardzo chciał choć przez
chwilę zostać sam na sam z Duriomem, by ten powiedział mu spokojnie, że
wszystko będzie dobrze. Byli tak blisko swego celu… Gdyby teraz to wszystko się
skończyło…
Ach… Ileż to już razy Sadiel
znajdował się w podobnej sytuacji? Ile razy przeczuwał, że szczęście odwróciło
się do niego tyłem? Ile to razy czuł oddech śmierci na swym karku? I za każdym
razem udawało mu się wyjść cało z zaistniałych opresji. Nie… Nie ma co od razu
załamywać rąk. Trzeba walczyć, póki jest taka możliwość i póki jest choć mała
szansa na ratunek. Choćby i samo piekło
sprzysięgło się przeciw niemu, on się nie podda i wypełni obietnice, które
złożył Mistrzowi i Broulowi. Wypełni misję, którą zesłało na jego barki życie.
Podczas podróży kilka razy
spadłby z konia. Na szczęście mijani wojacy zaraz wykrzykiwali do konnego, by
ten baczył, czy aby syriański ptaszek przypadkiem nie uciekł zza jego
pleców. Ten tylko międlił w ustach
jakieś słowa, po czym łapał wolną dłonią za szaty chłopca i z niesmakiem, a
nawet ociąganiem, przyciągał go bliżej siebie. Sadiel zamierzał dojrzeć
Durioma, by choć w taki sposób sprawdzić, czy aby jego przyjacielowi krzywda
się nie dzieje. Czasami zastanawiał się, czy aby moc, która pozwalała mu na
kontaktowanie się ze Strzałą i Minkusem, nie pozwala mu również na
kontaktowanie się w ten sam sposób z ludźmi, a przede wszystkim Duriomem.
„Duriom… Słyszysz mnie? …
Duriomie… Jeśli mnie słyszysz, powiedz coś… odchrząknij… cokolwiek…”. Nie było
jednak żadnej reakcji. Tak samo jak w przypadku kilkuset tysięcy wcześniejszych
prób.
Kołysanie na koniu zaczęło go
powoli usypiać. Nawet gromkie okrzyki i hałas stwarzany przez całą zgraję
zbrojnych nie mógł powstrzymać jego powiek przed powolnym, lecz systematycznym
obniżaniem się. Początkowo dziwił się, że pomimo przespanej całej nocy i połowy
dnia, nadal miał niezmożoną ochotę na drzemkę. Szybko sobie jednak wytłumaczył,
że w sumie to sen ostatniej nocy wcale nie był taki relaksujący i obudziwszy
się w południe czół się bardziej zmęczony niż przed ułożeniem głowy na
prowizoryczną poduchę. W dodatku ostatnie dni pory letniej pozwalały, a nawet
zachęcały do spędzenia w rozleniwieniu wieczornej pory.
Był już bliski całkowitemu
odpłynięciu, gdy nagle kołysanie ustało. Nagłe szarpnięcie sznura związującego
jego dłonie, nieomal zwaliło go z konia. Jeszcze zdezorientowany spojrzał
pytająco na mężczyznę, który chciał mu pomóc w mało delikatny sposób zejść z
wierzchu. Był to kolejny zwiadowca. Sadiel doszedł do tego wniosku, gdy
zauważył ciemno zielony płaszcz i czapkę z wąskim daszkiem. W dodatku krótki
łuk znajdujący się na plecach młodego mężczyzny również nie dawał szansy na
jakąkolwiek pomyłkę.
- Co się stało?
- Tutaj poczekacie aż przybędą
po was ci, którzy was złapali – odrzekł zwiadowca.
- Złaź szybciej z mojego konia
– warknął jeździec, choć przez całą podróż nie zwrócił się do chłopca choćby
słówkiem. – Muszę zdążyć wrócić do swej grupy przed zachodem słońca.
Sadiel przerzucił nogę przez
wierzch zwierzęcia i tylko pomoc zwiadowcy uchroniła go przed upadnięciem na
twarz w piach.
- Ogarnij się chłopcze. –
Zwiadowca nie czekając aż chłopiec rzeczywiście się ogarnie, zaczął ciągnąć go
ku najbliższym drzewom.
- A mój przyjaciel? – niepewnie
spytał się Sadiel.
- Twój przyjaciel jest w innym
miejscu.
Chłopiec zatrzymał się nagle,
jednak szarpnięcie za dłonie zmusiło go do dalszego marszu.
- Zabiliście go?
Mężczyzna zatrzymał się i
odwrócił w jego stronę.
- W innym miejscu, nie świecie…
MIEJSCU! Nie wiem gdzie zamierzają go przywiązać, ale zważywszy na miejsce naszego
spoczynku, to pozostały im do wyboru inne drzewa tego parszywego lasu.
- Czy mogę zostać… przywiązany
gdzieś… obok niego?
- No oczywiście… I może
zostawić was samych byście mogli sobie w spokoju porozmawiać?
- A jest taka możliwość?
- Nie! – wrzasnął zwiadowca.
Taki wybuch gniewu zaskoczył chłopca. – Żadni szpiedzy nie będą knować przeciw
naszemu dowódcy tuż pod naszym nosem… nosem zwiadowców!
- Nie jesteśmy szpiegami.
- O tym zadecyduje dowódca.
- A dlaczego akurat on?
Dlaczego jakiś obcy mi człowiek ma decydować o moim dalszym losie?
- Bo to mądry i światły
człowiek – fuknął mężczyzna, przewracając oczami.
- Światły i mądry? A skąd ta
pewność?
- Bo gdyby nie był światły i
mądry – zwiadowca zaczął kolejne słowa syczeć przez zaciśnięte zęby – to by nie
został dowódcą wojska, czy to jasne? – szarpnął mocniej za sznur, przywiązując
chłopca do drzewa.
- Niezupełnie, ale nie chcę cię
już bardziej denerwować, panie, kolejnymi pytaniami.
- I słuszna decyzja. I
radziłbym ci nie robić żadnego hokus-pokus. Może i mnie pokonasz, ale nie
zdołasz pokonać tych całych zgrai zbrojnych stojących za mną. Swoją drogą… Mam
coraz gorszy stosunek do Unotów. Żeby to wykorzystywać Syrianinów do walki z
wrogiem… Z samym diabłem by się sprzymierzyli, aby tylko nas pokonać.
- Nie chcę nikogo krzywdzić.
Czy trudno wam zrozumieć, że ja i mi podobni nie chcemy niczyjego nieszczęścia?
To wy czynicie zło na tym świecie – Sadiel zacisnął swe pięści ze złości.
- Po prostu chcemy was
wyprzedzić. Jeśli my nie zaczęlibyśmy tępić was, to wy zaczęlibyście robić to z
nami.
Sadiel zaśmiał się nieomal
przez łzy. To jest tak zwane „rozumowanie dorosłych”. Kto pierwszy, ten lepszy
i, w tym przypadku, żywy. Zadał jeszcze kilka pytań zwiadowcy, lecz ten nie
okazywał większej ochoty na udzielanie jakichkolwiek odpowiedzi. Widać było, że
zamierza czym prędzej przywiązać chłopca do drzewa i udać się na zasłużony
odpoczynek z dala od tego demona w ludzkiej skórze.
Niebieskooki czuł się co
najmniej nieswojo, gdy mijający go wojacy wskazywali na niego palcami, robili
dziwne gesty rękoma i pluli przez prawe ramię. Raz nawet usłyszał, jak jeden z
rycerzy kategorycznie domagał się przybycia kapłana, który wypędzi całe zło
czyhające w chłopcu, inaczej nie zamierza spać w granicach obozowiska. Szybko
jednak zmienił zdanie, gdy ktoś inny odpowiedział, że nie widzi przeszkód, by
trzęsidupa udała się w ciemny, gęsty las skoro uważa, że kilkulatek może być
znacznie groźniejszy niż wilk, niedźwiedź i inna leśna bestia.
Cały czas wypatrywał wśród
tłumu zbliżającego się, skrępowanego Durioma. O ile kilka chwil wcześniej nie
spieszyło mu się do stanięcia przed dowódcą, o tyle w tamtej chwili zgodziłby
się na wszystko, byleby tylko koło niego stanął jego jedyny przyjaciel. Z
nieukrywaną zazdrością spoglądał na wojaków, szykujących się do wieczornego
posiłku. Część z rycerzy zajęła się rozstawianiem prowizorycznych namiotów,
jeźdźcy zajęli się rozsiodłaniem swych koni, pozostali rozpalali ogniska,
stawiając nad nimi wielkie, żelazne kotły do których po chwili zaczęły wpadać
warzywa, suchary, woda oraz inne różności, których Sadiel nie mógł rozpoznać.
Miał cichą nadzieję, że nie odmówią mu miseczki strawy. Od kilku dni nie miał w
ustach niczego ciepłego. Co prawda
jesień dopiero zaczynała zbliżać się do krainy i to ciepło nadal wygrywało w
walce z jesienną aurą, jednak jego organizm jakby przeczuwał jak radykalnie
zmienić się może pogoda w przeciągu kilku kolejnych dni i, że w każdej chwili
kojące ciepło może być na wagę złota.
Nic się jednak takiego nie
zdarzyło. Nikt nie zwrócił większej uwagi na młodego Syrianina, który łakomym
wzrokiem śledził poczynania kuchcików polowych. Nikt więc też nie kwapił się do
tego, by poczęstować go posiłkiem. Sam Sadiel z każdą kolejną mijającą chwilą
zapominał o burczącym brzuchu, skupiając się na poszukiwaniu swojego
przyjaciela. Nie miał też pewności, czy aby jego przyjaciel na pewno znajduje
się w pobliżu cały i zdrowy. Już od pewnego czasu przestał wierzyć ludziom i
to bez różnicy czy ubrani byli w zbroje lub szaty magów, czy też w zwykłe
żebracze stroje. Człowiek to człowiek i w swej naturze skłonny jest czynić zło,
nawet jeśli nie jest to konieczne. Nic więc nie oznaczało, że jeden ze
zwiadowców stanowczo twierdził, że Duriom żyje, tylko ulokowano go w innym
punkcie obozowiska. Może obawiał się, że jeśli wyjawi prawdę, Sadiel, Syrianin
z krwi i kości, sam pomiot demona, zacznie ciskać w niego i jego towarzyszy
śmiercionośnymi piorunami. Chłopiec przez chwilę zastanowił się nad tym i
doszedł do wniosku, że nawet jeśli jego złe przypuszczenia okazałyby się
słuszne, nie miałby już ani ochoty, ani siły na dalszą walkę i zemstę. Każda
istota posiada taki punkt krytyczny, po przekroczeniu którego staje się ona
obojętna na otaczający ją świat. Sadiel zaczął obawiać się, że ten punkt, ta
chwila jest już bardzo blisko.
Ostatnie promienie słońca
podświetlały niewielką część nieboskłonu. Las okrył się ciemnością tak
tajemniczo gęstą, że zdawało się iż wkraczając na ten leśny teren, wkroczy się
jednocześnie w zimną, lepką maź. Co jakiś czas do uszu rycerzy znajdujących się
najbliżej Sadiela, docierały nieznane dźwięki połączone z szelestem krzaków. Z
minuty na minutę odległość między wojakami a przywiązanym do drzewa chłopcem
oraz krańcem lasu zdawała się powiększać. Syrianin zauważył to, jednak nie czół
żadnego strachu, a jedynie wstyd i współczucie z powodu zachowania tych, którzy
mają być przecież strażnikami ładu, spokoju i bezpieczeństwa w królestwie.
Rycerze, najedzeni i we w miarę
dobrym humorze, zaczęli przygotowywać się do nocnego spoczynku. Jednak nie
wszystkim dana była możliwość zregenerowania swych sił. Gdzieś z tego całego
tłumu dobiegały do uszu chłopca męskie wrzaski, które, o dziwo, wywołały na
jego twarzy nikły bo nikły, ale zawsze jakiś uśmiech.
- Mam to w dupie! Wczoraj też
nocą straż trzymałem! Ja też mam prawo do odpoczynku!
- A mam ci przypomnieć, kto
ostatnio brał twoje kolejki?!
- Byłem chory! Dobrze wiesz, że
wieziono mnie na wozie zaopatrzeniowym, bo ledwie na nogach utrzymać się
mogłem!
- Tak, a zwłaszcza wtedy, gdy
latałeś po nocy za dziewkami z wioski, myśląc, że nikt cię nie zobaczy!
- To nie byłem ja!
- Nie wiedziałem, że w naszej
armii jest dwóch rycerzy, co się Mielianir nazywają!
- Do czego zmierzasz?!
- Że jedna z dziewek latała za
nie-tobą i krzyczała: „Wracaj mój Mielianirku! Wracaj kochany!”! Później
musiałem za ciebie przed dowódcą oczami świecić!
Sadiel z miłą chęcią
posłuchałby dalszej części tej ciekawej rozmowy, jednak zbliżająca się
niewielka grupka ludzi skupiła na sobie całą jego uwagę. Wśród nich było dwóch
zwiadowców, którzy złapali ich na wzgórku, trzech rycerzy z piechoty i… Duriom,
który wyglądał na całego i zdrowego.
Gdy Ariwas podszedł do chłopca,
zaczął odwiązywać go od drzewa. Jego twarz delikatnie oświetlona płomieniami
bijącymi od bliżej i dalej znajdujących się ognisk, wyglądała makabrycznie.
Gdyby nie pewne szczegóły twarzy, Sadiel z pewnością by go nie rozpoznał.
- Dowódca na was czeka. Żadnych
jednak rozmów, nim ktoś z nas na to nie zezwoli.
- Duriomie… Już myślałem, że
nie… - nie dokończył Sadiel, gdyż zwiadowca mocniej pociągnął za linę wiążącą
jego nadgarstki.
- Żadnych rozmów, powiedziałem.
Chłopiec nie spojrzał na
Ariwasa, jednak dostosował się do polecenia.
Duriom uśmiechnął się blado.
Dopiero w tej chwili Sadiel zauważył, że lewe oko mężczyzny było całe zapuchnięte,
tak samo jak kącik ust, na którym widniała zastygła już krew. Wędrowcy mogli porozumiewać się wyłącznie
wzrokiem, do póki cała sytuacja nie wyjaśni się i to na ich korzyść.