środa, 21 grudnia 2011

Początek końca, cz. XXII

W drzwiach prowadzących do chaty Samira, dwójkę wędrowców powitał rosły mężczyzna o ciemnej, opalonej cerze i zmęczonych, zielonych oczach. Natychmiast rzucił się do wyściskania chłopca. Duriomowi uścisnął mocno dłoń, przedstawiając się przy okazji.
- Zwą mnie Natiah. Za ratunek pierworodnej podziękować chcę. Kobieta moja posiłek już szykuje. Razem z nami go zjecie, jeśli ani mi, ani jej przykrości nie chcecie zrobić.
- Nie chcemy, nie chcemy – upewnił go Duriom.
- A jak was zwą, wybawcy moi? – spytał Natiah, nieomal pchając Sadiela w kierunku swego domostwa.
-  Mnie zwą Duriom. A ten, kogo tak uparcie popychasz przed sobą, jest moim uczniem.
Mężczyzna nie drążył więcej kwestii imienia Sadiela. Za to wciąż powtarzał, że musi on mu opisać całe to zajście, podczas którego jego córeczka omal życia swego nie utraciła.
Domostwo Natiaha nie wyglądało okazale. Lata światłości umeblowania minęły już bezpowrotnie kilkanaście lat wcześniej. Stary stolik opierał się z ledwością na czterech nogach, w których korniki za pewne uwiły sobie miłe gniazdka. Blat obity był warstwą cieńszych i grubszych deseczek, spajających w jedno tą mizerną konstrukcję. Kominek stojący na jednej ze ścian nieomal rozsypywał się pod naporem spojrzeń gości. To, że nad ogniem, na metalowym pręcie, wisi jeszcze blaszany gar, uznawali za obecność w tym miejscu sił nadprzyrodzonych. Podłoga skrzypiała pod każdym, nawet najmniejszym ruchem mieszkańców. Szafa wypełniona glinianymi naczyniami chybotała się na wszystkie strony. A wiszący u sufitu drewniany świecznik? Sadiel podjął decyzję, że będzie starał się unikać przechodzenia bezpośrednio pod tym niepewnie wiszącym przedmiotem.
Drzwi do kolejnego pomieszczenia zostały zamknięte. I chyba to one były w tej całej chacie najbardziej porządnie.
Żona Natiaha wyglądała na dość młodą kobietę. Jasna, zdrowa cera nie przypominała tej, którą posiadają inni mieszkańcy wsi, spędzający większość swego życia na polach pod gołym niebem. Jej usta wykrzywiły się w szczery, szeroki uśmiech, gdy zobaczyła gości. Natychmiast wstała od kotła, w którym gotowała posiłek, wytarła ręce w szary, ale czysty fartuch i ruszyła w ich stronę.
- Chciałabym ci, chłopcze, podziękować… - uścisnęła dłonie Sadiela, próbując uchwycić jego wzrok spod nasuniętego na oczy kaptura.  – Gdyby nie ty, moja córeczka już by nie żyła. Nawet nie wiesz ile to dla mnie znaczy… Nie wiesz jak bardzo jestem ci wdzięczna.
- Dziękuję bardzo, ale… Nie musisz być mi wdzięczna, pani. Gdyby nie ja, Sonya nie znalazłaby się tak blisko śmierci. – Blondyn cieszył się, że jego twarz jest zasłonięta. Czuł jak zaczynają piec go policzki. Nie był przyzwyczajony do tak bliskiej obecności przy płci pięknej.
- Oh… - wtrącił się Natiah, kładąc rękę na ramieniu Durioma. – Nawet nie przedstawiłem naszych wybawców. Ten tu to Duriom – wskazał dłonią na znachora. – A ten to… - machnął głową w stronę błękitnookiego. – Nie wiem jak on się zwie. Jest uczniem Durioma i to chyba jedyna rzecz jakiej się o nim dowiemy.
- A więc… uczniu… - ponowiła rozmowę kobieta. – Jeszcze raz ci dziękuję. Tobie też, panie – zwróciła się w stronę Durioma. – Samir opowiedział mi, że wyrwałeś moją córeczkę z rąk kostuchy.
- Jestem znachorem. Taka już moja rola…
- Lecz nie mamy jak wam wynagrodzić waszej pomocy.
- Nie musicie, pani, niczego nam wynagradzać. Chociaż… - Duriom pociągnął nosem. – Miseczkę strawy z przyjemnością przyjmiemy.
- Co tam miseczkę! Cały gar dla was gotowy jest! Taki szczawik po takim wysiłku musi dostarczyć sobie porządną dawkę energii! – wybuchnął śmiechem Natiah, uderzając przyjaźnie Sadiela w plecy.
Chłopiec wypuścił całe powietrze z płuc. Nie mógł uwierzyć, że w takim chuderlawym ciele mężczyzny, znajduje się aż tyle siły. Z pewnością praca na roli robi swoje.
Prawie że natychmiast zasiedli do stołu. Natiah przyniósł z dworu dwa drewniane pieńki. Sadiel chciał już zasiąść na jednym z nich, lecz Ariana, żona Natiaha, powstrzymała go natychmiast.
- Nie wypada, by tak czcigodni goście zasiadali na zwykłych pieńkach. Proszę… Usiądźcie na krzesłach.
Chłopiec zgodził się, lecz widok rozklekotanego siedziska wyprowadził go lekko z równowagi. Gdy jednak już zasiadł na swym miejscu, wyprostował się niczym struna, bojąc się choć minimalnie poruszyć.
Gdy Ariana nakładała posiłek do misek, Sadiel spoglądał pytająco na Durioma. Ten, uchwyciwszy wzrok młodego przyjaciela, ściągnął wymownie brwi. Chłopiec, niby to z przyzwyczajenia, poprawił swój kaptur. Znachor delikatnie pokręcił głową, po czym mrugnął porozumiewawczo. To wystarczyło Sadielowi. Złapał za drewnianą łyżkę i badawczo przyglądał się papce.
Nie wyglądała ona najlepiej. Miała ciemnozielony kolor i przypominała zmieloną trawę z dodatkiem białej fasoli i grzybów. Niepewnie więc zaczął mieszać w miseczce. Miał już spróbować tego specjału, gdy odezwała się do niego kobieta.
- A musisz, chłopcze, posiłek spożywać w kapturze głowę swą chowając?
- Musi, pani – odpowiedział znachor. – Takie panują u nas zasady. Uczeń nie może przy obcych swej twarzy ukazywać.
- Dziwny zwyczaj. A jakie są jego początki?
- Y… - Duriom stracił wiele ze swej pewności siebie. – To znaczy… Wiesz, pani… Często wszelkie zwyczaje żyją w kręgach od zamierzchłych czasów. Nie wiadomo co przyczyniło się do ich powstania, lecz nikt nie zamierza ich zmieniać. Mówią, że kto walczy z tradycją swego rodu, ten jakby ze sobą samym walczył.
- No cóż… Więc nie mi się z nią sprzeczać. – Ariana uśmiechnęła się i zajęła się swoim jedzeniem.
Po chwili w jej ślady poszli pozostali siedzący przy stole.
Sadiel zdziwił się, gdy pierwsze łyki papki przeleciały przez jego gardło. Smak niepomiernie różnił się od wyglądu. Może powodem tego było ciągłe oszczędzanie pożywienia podczas podróży, a może zwyczajnie zgłodniał po tak dużym wysiłku, jakim było ratowanie dziewczynki, ale całą zawartość swojej miski pochłonął w ułamku sekundy. Kobieta natychmiast włożyła mu dokładkę. I ta zniknęła w zatrważającym tempie. Niepewnie przysunął pojemniczek pod wielką misę stojącą na środku stołu. I tym razem Ariana nie żałowała mu potrawki.
- A nie za dużo tego, mój czeladniku? – Duriom gniewnie uniósł brwi.
- Być może, ale już dawno nie jadłem niczego tak smacznego. – Sadiel wyszczerzył swe zęby, zapisując jednak w pamięci, by podczas najbliższej rozmowy na osobności ze znachorem, nawiązać temat jego wywyższającego się zachowania. W ogóle musi spytać się go, po co to całe przedstawienie.
- Niech mu pan misek nie liczy. – Natiah wstał od stołu, ruszając do drugiej izby. Gdy powrócił po kilku minutach, usiadł na swym miejscu, kładąc na stole szklaną butelkę z ciemnoczerwonym płynem. – Szkrab głodny, to niech szkrab je. A my tym czasem rozgrzejmy się czyś mocniejszym.
Ostatnie zdanie jakby całkowicie odmieniło humor Durioma. Jego oczy zaiskrzyły się, a grdyka kilka razy podskoczyła do góry, choć sam znachor już dawno niemiał czego przełykać.
Gdy szkarłatny płyn lał się do kubków, które w mgnieniu oka znalazły się przy mężczyznach, cicho zaskrzypiały drewniane drzwi, przez które przechodził wcześniej Natiah. Między drewnianymi deskami, a framugą pojawiła się blada twarzyczka okolona długimi blond włosami.
Dziewczynka przyglądała się gościom ze strachem w oczach. Widać było, że przez chwilę miała wielką ochotę cofnąć się i znów zniknąć. Sadiel, widząc niewyraźną minę Sonyi, uśmiechnął się niepewnie. Po chwili uniósł dłoń, by do niej pomachać. Niestety ten gest jeszcze bardziej zawstydził dziewczynkę.
- Co się stało córeczko? – Matka postanowiła podejść do swego dziecka, gdy zrozumiała, że ono pierwsze nie uczyni żadnego kroku. Przykucnęła przy Sonyi i delikatnie pogłaskała ją po głowie. – Powinnaś cały czas leżeć w łóżeczku.
- Wiem, mamusiu… Ale boli mnie brzuszek…
- Brzuszek! – krzyknął Duriom, uderzając się dłonią w czoło. Jego nagły wybuch sprawił, że wszyscy podskoczyli na swych miejscach, a blondyneczka omal się nie rozpłakała. – Miałem dać syrop, a go schowałem i zupełnie o nim zapomniałem. Już pamięć u mnie słaba – spróbował zażartować, widząc do jakiego zamieszania doprowadził. Natychmiast chwycił za skórzaną torbę leżącą przy jego nogach, wyciągając z niej niewielki, brązowy flakonik. Podszedł do kobiety, wręczając jej ten mały podarunek. – Proszę dawać to swojej córeczce po pięć kropel, trzy razy dziennie. Najlepiej rano, w południe i przed samym spaniem.
- A cóż to takiego? – zainteresował się Natiah.
- Niegroźny wywar z kilku ziół. Niegroźny, pod warunkiem że używa się go według wskazań znachora. Sonya nałykała się rzecznej wody. Dla tak młodych dzieci nie jest to najlepszy napój. Teraz musi pozbyć się tego całego brudu, który zatrzymał się w jej brzuszku – mówiąc to, próbował uczynić gest podobny do tego, jaki kilka chwil wcześniej uczyniła Ariana – pogłaskać kilkulatkę po główce.
Dziewczynka odsunęła się od napastliwej dłoni nieznajomego, natychmiast rzucając się w objęcia matki.
- Coś nie masz podejścia do dzieci, mój Mistrzu – parsknął Sadiel, szczerząc szyderczo zęby.
- Za to mam podejście do swojego ucznia. – Duriom uniósł jeden kącik ust, mrużąc przy tym oczy. – Kiedy na przykład mówię mu, by zajął się naszymi wierzchowcami, ten bez żadnego „ale” podnosi się od stołu i rusza wykonać moje polecenie w sposób bardzo, ale to baaardzo dokładny. Rozumiemy się?
- A co, gdy uczeń nie może się ruszyć, bo go wciąż dreszcze trzymają po kontakcie z lodowatą wodą?
- Nic… Uczeń natychmiast rusza swój tyłek, by czym prędzej wykonać moje polecenie. Wie przecież, że im szybciej je wykona, tym szybciej będzie mógł ogrzać się pod grubym pledem.
- Radziłbym ci posłuchać swego Mistrza. – Natiach zwrócił się do chłopca teatralnym szeptem. – Jeśli twojemu opiekunowi wywietrzeje to coś, co znajduje się w jego kubku, to na zwykłej utarczce słownej się nie skończy.
- Zgadzam się z tobą, panie. Nawet nie wiesz, jaki mój Mistrz potrafi być upierd…
- Sadiel! – Duriom przerwał chłopcu. Zrozumiawszy jednak, co takiego właśnie wyjawił, zakrył dłońmi swoje usta.
- O! I dowiedzieliśmy się jednej ze strzeżonych tajemnic naszych gości – Natiach puścił oczko do blondyna.
- Sadiel… - powtórzyła kobieta, odliczając pięć kropel naparu na drewnianą łyżkę zgarniętą w międzyczasie ze stołu. – Piękne imię.
- Taaak… - Sadiel uniósł się z krzesła, wpatrując się bez ustanku na Durioma, który zaczynał przybierać naprawdę gniewny wyraz twarzy. Jakaś część jego podświadomości mówiła mu, że celem tego gniewu będzie jego postać. Uśmiechnął się więc przepraszająco ni to w stronę swego opiekuna, ni w stronę pana domu i zaczął powoli cofać się z chaty. – To może ja jednak pójdę zająć się naszymi końmi.
- Jeśli macie taką ochotę, możecie zaprowadzić je do naszej stajni – zaoferował Natiach. – Stoi ona po drugiej stronie placu, za chatami.
- Tak, tak… Wiem… Widziałem je przybywając w progi waszej wioski. Z pewnością przyda się naszym zwierzakom dach nad głową. Prawda Mistrzu?
Ale Mistrz nie odpowiedział,  zaciskając zęby i kręcąc głową ze złości.

piątek, 2 grudnia 2011

Początek końca, cz. XXI


- Czy więc i ja mogę to robić? Mogę rozmawiać z nimi w myślach? – Sadiel poczuł ciepło w okolicach serca. Czuł, że taka zdolność mogłaby mu dopomóc w dalszej wędrówce.
- Nie wiem. Być może. Otóż… wy jesteście pod tym względem jak ludzie. Różnicie się od siebie w zdolnościach tak jak i ja różnię się z pewnością od innego człowieka. Jeden pokonałby dystans kilku kilometrów bez większego zmęczenia, inny wybudowałby solidny most w przeciągu kilku dni… Ja bez problemu zapamiętuję składniki na napary i maści, o których inni ludzie nawet nie słyszeli i… nie ma szans bym się w nich pogubił. Nie przebiegłbym jednak odległości dłuższej niż kilometr i nie zbudowałbym niczego, co by przetrzymało choćby dzień. Tak jak i wy. Jeden potrafi rozmawiać telepatycznie z ludźmi, inny syrianin z pewnością jest lepszy w innej nadludzkiej umiejętności, ukazując jednak niewielkie uzdolnienia w przypadku innych.
- A jeszcze inny potrafi rozmawiać z koniem… - mruknął pod nosem Sadiel.
- Taaak… - westchnął przeciągle Duriom. – A inny potrafi rozmawiać ze Strzałą.
Blondyn, słysząc te słowa, natychmiast zogniskował swój wzrok na znachorze.
- Wiedziałeś? – spytał niepewnie.
- Domyślałem się już wtedy gdy u mnie przebywałeś. Potrafiłeś siedzieć godzinami u swego parzystokopytnego przyjaciela, nie pokazując się u mnie ani na chwilę. Nie wierzyłem, że spędzasz z nim aż tyle czasu, patrząc się jak on pochłania kolejne snopki siana. Musiało więc łączyć was coś więcej. Umiejętność porozumiewania się między wami była jedynie jedną z możliwości, które brałem pod uwagę. Czekałem więc, aż uświadomisz mnie, co takiego tajemniczego was łączy. Dzisiaj otrzymałem upragnioną odpowiedź. – Spojrzał wymownie na Strzałę, który posilał się soczyście zieloną trawą. – Mam nadzieję, że nie obgadywaliście mnie wtedy.
- Nie, nie… - natychmiast zaprzeczył Sadiel. – Rozmawialiśmy wtedy zazwyczaj o planach na najbliższą przyszłość. – Miał już zapytać się o sytuację, którą przekazał Strzale wierzchowiec znachora. Chciał wiedzieć dlaczego został pobity przez dziwnych ludzi, którzy wypytywali go o tajemnicze Mu. Postanowił jednak zaczekać z tym pytaniem. Będą mieli przed sobą jeszcze całą noc, podczas której padnie zapewne wiele pytań i odpowiedzi. Teraz wolał usłyszeć o dalszych losach Broula.
Duriom nie pozwalał się długo prosić. Prawie że natychmiast zaczął kontynuować przerwaną powieść.
- Gdy więc zrozumiał, że połączył się ze mną telepatycznie, natychmiast spytał się mnie, czy może wpaść do mnie w odwiedziny. Nawet nie wyobrażasz sobie, jaki wtedy poczułem się szczęśliwy. Po pięciu latach przebywania pomiędzy obcymi ludźmi miałem okazję zobaczyć znajomą twarz. Gdy się spotkaliśmy, nie mogłem uwierzyć, że oto stoi przede mną ten sam wesoły, zawsze uśmiechnięty Broul. Widać było, że wiele przeżył i wycierpiał przez ten okres, gdy nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu. Choć miał wtedy dwadzieścia trzy lata, wyglądał na o wiele starszego. Jego twarz poorana byłą pierwszymi, drobnymi zmarszczkami, ramiona przygarbiły się, a oczy stały się jakby bardziej szare. Nawet sposób jego mówienia… Na niektóre zadane przeze mnie pytania reagował grymasem twarzy, inne zbywał zwykłym „Nie chcę mi się o tym gadać”. Głupio więc mi było, gdy ja sam z radością opowiadałem mu o tym, jak zmieniło się moje życie przez te kilka lat. Oczywiście pozwoliłem mu przespać się w mojej chatce. Chciałem nawet, by został u mnie na dłużej, jednak on stwierdził stanowczo, że nie chce narażać życia swojego brata. Wtedy zrozumiałem, że jego codzienność polegała na ukrywaniu się przed bandami Sprzymierzeńców bądź Wybawców, oraz na próbie przeżycia z dnia na dzień. Było mi go okropnie żal. Nie mogłem jednak mu nijak pomóc. Gdy wyjeżdżał następnego dnia ofiarowałem mu prowiant na czas podróży, kilka talarów i paczkę z leczniczymi specyfikami. Podziękował mi za nie i… odszedł. Później nie kontaktował się ze mną ani razu. Choć wyjaśnił mi, że ta umiejętność działa jedynie na niewielkich odległościach, jednak nie wierzyłem by tak szybko je przekroczył. Potem wiele razy o nim myślałem. Czasami chciałem wyruszyć w świat, by go odnaleźć i towarzyszyć mu w tak trudnym życiu. Innym razem zamierzałem wytruć wszystkich tych, którzy nastawali na szczęście i zdrowie syrianinów. Jeszcze innym razem po prostu się modliłem… Modliłem by jakaś pozaziemska siła opiekowała się moim bratem. Ostatecznie zrezygnowałem z tego wszystkiego. Miałem inne problemy na głowie. Ludzie wciąż przychodzili do mnie, prosząc o leki, bądź poskładanie w jedną całość swoich braci i przyjaciół. Teraz tego żałuję…  - Zamknął oczy. Kąciki jego ust drżały delikatnie. – Pamiętasz dzień, gdy przyłapałeś mnie na cichej rozmowie?
Sadiel przytaknął głową.
- To właśnie z Broulem wtedy rozmawiałem. Był niedaleko i postanowił się ze mną skontaktować. Gdy opowiedziałem mu o tobie, nakazał mi z tobą porozmawiać, wyjaśniając przy tym, w jakim niebezpieczeństwie się znalazłeś. Nie mogłem się jednak z nim zgodzić. Wystarczająco wiele wtedy przeżyłeś, by straszyć cię Wybawcami. Powtarzał mi, że jesteś już wystarczająco dorosły i przyjmiesz te wieści ze spokojem i powagą. Ale… Przecież ty masz dopiero… ile? Czternaście lat?
- Trzynaście – poprawił go chłopiec.
- Trzynaście… I jak ty masz w tym wieku sprostać ponurej rzeczywistości?
- Tak naprawdę, to sprostałem jej w dniu, gdy został zamordowany mój Mistrz. Teraz staram się dotrzymywać jej kroku.
- Tak… - Duriom spojrzał w górę.
Szare obłoki sunęły leniwie po niebie, przybierającym ciemno pomarańczową barwę. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. „Pora wspaniała na rozklejanie się nad swym położeniem” – uśmiechnął się w duchu.
Sadiel też nie wyglądał na kogoś, kto ma zamiar zerwać się nagle z przewalonego drzewa i tańczyć z radości dookoła niewielkiej polanki.
- No to teraz weselsza część naszej rozmowy.
- Weselsza? – Błękitnooki spojrzał na znachora rozkojarzonym wzrokiem.
- No… Do tej pory powiedziałem ci, co mi na żołądku leżało. Teraz czas nas coś radośniejszego. – Duriom postarał się, by jego uśmiech wyglądał jak najbardziej naturalnie. Gdy zobaczył, że i chłopcu zaczyna udzielać się to nikłe szczęście, rzekł niby od niechcenia – Zamierzam towarzyszyć ci podczas dalszej podróży.
Sadiel nijak nie zareagował na te słowa. Wpatrywał się w swego rozmówce, niczym w arcydzieło sztuki, które niewiele go interesowało.
- Nie cieszysz się?
- E… To znaczy… Nie… Chciałem powiedzieć, tak… Ale… - potok słów zaczął płynąć z ust chłopca, niczym woda w pobliskiej rzece. I z pewnością nie dałoby się go w żaden sposób zatrzymać. – Bo ja… I ja obiecywałem… Ale nie żeby… No chyba rozumiesz mnie, prawda…? Rozumiesz mnie?
- Tak szczerze powiedziawszy, to zrozumiałem jedynie ostatni znak zapytania. – Duriom wyszczerzył dwa rzędy białych, równych zębów. – Byłbym ci wdzięczny, gdybyś przetłumaczył to wszystko na nasz wspólny język. Wydaje mi się, że będzie mi wtedy łatwiej połączyć to wszystko w jedną całość.
Sadiel westchnął głęboko. Przez chwilę zastanawiał się, jakby przekazać Duriomowi to, co w tym momencie myśli. Ostatecznie wzruszył ramionami i zaczął mówić bez żadnych ogródek.
- Bo ja nie potrzebuję żadnego opiekuna. Jestem już dorosłym syrianinem. Poza tym to ja sam obiecałem, że pomszczę swojego Mistrza i moich braci… i siostry. Sam obiecałem, więc i sam muszę tą obietnicę wypełnić. W dodatku nie chcę cię narażać na żadne niebezpieczeństwo. Dobrze wiem, jaki los spotkał mojego opiekuna. To samo może niedługo spotkać i ciebie, jeśli ze mną wyruszysz w dalszą drogę. I… W sumie to się już przyzwyczaiłem do tej swojej małej samotności. Mam Strzałę i on mi zupełnie do szczęścia wystarczy. No i masz przecież swoje obowiązki. Co zrobią chorzy ludzie, gdy zobaczą, że niema ciebie w twojej chatce?
- O nich martwić się nie musisz. – Mężczyzna postanowił przystąpić do obrony swojej racji. – Nie tylko ja jestem znachorem. Nie ja, to zajmą się nimi pozostali uzdrowiciele. Będą jeszcze szczęśliwi z tego powodu. Nie wiem czemu, ale większość chorych mieszczan i wieśniaków przybywało do mnie. Dziwne jest to tym bardziej, że jestem najmłodszym znachorem w okolicy. Co do pozostałych twoich prawd, to… Jeśli pomogę ci odrobinę w wypełnieniu obietnicy to, uwierz mi, twoja rola w tym całym spektaklu nie zostanie umniejszona. Narażony i tak już jestem wystarczająco. Jeśli w księdze mojego życia zapisane zostało, że mam zginąć ze sztyletem w sercu, to czy zamknę się w swej chacie, czy będę wędrował po świecie, i tak mnie to nie ominie. A jeśli mam dożyć starości, to żaden człowiek tego nie zmieni, choćby stał przede mną z mieczem w ręku i wymachiwał tym całym żelastwem z zamiarem skrócenia mnie o głowę. Mogą też przydać ci się moje umiejętności. Nie będziesz musiał martwić się już, że jakaś nieznośna choroba pomoże ci przeprawić się na ten drugi świat. A jeśli chodzi o twoją samotność, to… Ty może i jesteś do niej przyzwyczajony, ale wydaje mi się, że Strzała będzie uradowany myślą, że tuż koło niego stąpać będzie mój konik.
- A jednak… Wolę iść sam – nie dawał za wygraną młodzieniec. – W pojedynkę zawsze łatwiej wtopić się w tłum. Jeśli będę wędrował z tobą, może więcej osób zwracać na nas uwagę. A uwaga obcych osób jest tym, czego mi najmniej akurat potrzeba.
- Tak… Dzisiejszym popisem pokazałeś właśnie, że nierzucanie się innym w oczy jest przez ciebie perfekcyjnie opanowane. Poza tym… - Duriom wstał z drzewa i, zwracając się w stronę chłopca, przybrał marsowy wyraz twarzy. – Jestem od ciebie o dwanaście lat starszy. W takim wypadku nie masz tu nic do gadania. Od dziś twoja droga jest moją drogą. A teraz skończmy to i ruszajmy na posiłek. Chyba obydwóm nam przyda się miska ciepłej strawy.
- Dobrze… - Sadiel również wstał na równe nogi. – Ale i tak podróżować będziemy sami – wymamrotał pod nosem.
- Coś mówiłeś? – zmarszczył brwi znachor.
- Mówiłem, że najchętniej zjadłbym konia z kopytami.
„I to stwierdzenie było nie na miejscu.” – Strzała nagle przerwał konsumowanie świeżej trawy, dając o sobie znak.
- Nie ma to jak włączenie się do rozmowy w najbardziej odpowiednim momencie, nie? – burknął Sadiel.
Duriom spojrzał na niego, przeniósł swój wzrok na wierzchowca, po czym ruszył w stronę bramy prowadzącej na teren wioski, unosząc do góry swe dłonie w błagalnym geście.

niedziela, 20 listopada 2011

Początek końca, cz. XX


- Czyli, że rzeczywiście na świecie jest jeszcze wiele moich braci i sióstr. – Sadiel uśmiechnął się, z rozmarzeniem wznosząc wzrok ku niebu. – Naprawdę mam szansę się z nimi spotkać.
- Na twoim miejscu nie byłbym taki uradowany. – Ponury ton Durioma natychmiast otrzeźwił błękitnookiego. – Powiadają, że lepiej trafić na Wybawców. Ci po prostu zakończą twój żywot, gdy tylko cię zobaczy. Sprzymierzeńcy… Jeśli cię dopadną, czekają ciebie długie lata nadludzkiej pracy i śmiertelnego wysiłku. Nie słyszałem, by ktokolwiek wyszedł stamtąd żywy.
- Lecz mam pewność, że nie jestem sam… Muszę ich tylko uwolnić.
Duriom zerwał się nagle z pnia, rzucając się w stronę jednego z drzew. Stanął tuż za nim i niepewnie wyglądał na chłopca.
- Przepraszam, ale… co robisz, Duriomie?
- No… Skoro uważasz, że pokonasz tysiąc uzbrojonych ludzi, to musisz być naprawdę niebezpieczny. A z niebezpiecznym syrianinem wolę nie mieć nic wspólnego.
- Oh… Tak tylko powiedziałem – westchnął Sadiel. – Chociaż przecież muszę coś z tym zrobić. Nie mogę pozostawić swych braci na pastwę tych Wspólników.
- Sprzymierzeńców – poprawił go znachor, wracając na uprzednie miejsce.
„A nie za dużo tego wszystkiego?” – po raz pierwszy odezwał się Strzała.
Chłopiec spojrzał na niego znacząco.
„Niech pomyślę… Zemsta za Mistrza, znalezienie Błękitnej Księgi, pomsta syrianina sprzed miasta, dowiedzenie się, co oznacza Mu… A teraz uratowanie swych braci i sióstr z rąk bezdusznych ludzi. Nie za dużo tego jak na jednego trzynastoletniego chłopca?”
- Ale przecież muszę coś z tym wszystkim zrobić. Nie mogę przecież tak po prostu osiąść gdzieś i żyć spokojnie, gdy moi najbliżsi cierpieć katusze będą. Poza tym obiecałem to przecież umierającemu syrianinowi. Nie mógłbym spojrzeć sobie potem w oczy, gdybym tak po prostu o tym wszystkim zapomniał.
 - Obiecywałeś… co? I jakiemu syrianinowi? – Tym razem mężczyzna nadstawił swych uszu.
Sadiel przez chwilę zastanowił się, czy aby jego rozmówca nie zauważył, że słowa te nie były skierowane do niego. Mógłby co prawda wyjaśnić, że jego nadludzką zdolnością jest rozumienie tego oto konia, lecz miał opory przed wyjawieniem tej tajemnicy. Wciąż po głowie krążyły mu słowa Mistrza:
„Nie rozmawiaj ze zwierzęciem, gdy pośród ludzi będziemy. Zostanie odkryta twoja prawdziwa tożsamość albo że chory jesteś pomyślą.” Więc zawsze starał się, by ta umiejętność nie zobaczyła światłą dziennego.
Duriom nie zadał jednak pytania, do kogo zwracał się błękitnooki, więc nie było powodu by zacząć to wyjaśniać. Powinien jednak opowiedzieć o sytuacji, jaka miała miejsce przed jednym z mijanych przez młodzieńca miast.
Opowiedział więc, starając się opisać jak najwięcej szczegółów. Początkowo nie był pewien, czy wspomnieć też o latających kamieniach, być może kierowanych jego własną wolą. Szybko jednak doszedł do wniosku, że tłumaczenie jakoby sam przegonił napastników, używając jedynie siły fizycznej, byłoby mało przekonywujące. Ostatecznie postanowił mówić całą prawdę… a przynajmniej w większości.
- Nie mogę uwierzyć… - Znachor spojrzał przed siebie nieobecnym wzrokiem. Gdy Sadiel opisywał wygląd poturbowanego syrianina, wyraz twarzy jego rozmówcy zmieniła się nie do poznania. – Nie mogę, a jednak… Jednak wszystko wskazuje na to, że to był Broul… Stary, dobry, poczciwy Broul. – Jego napięta mina rozluźniła się, pozwalając na pojawienie się delikatnego uśmiechu. – Był tak blisko, a nawet nie odwiedził swojego przyjaciela.
- Przyjaciela? – uniósł brwi trzynastolatek.
- Tak… Znaliśmy się nieomal od… - Duriom uniósł dłoń pół metra nad ziemią – takiego brzdąca. Pierwszy raz spotkaliśmy się, gdy razem ze swoimi rodzicami zmierzał na coroczne spotkanie z całym syriańskim rodem. Już wtedy Sprzymierzeńcy zaczęli wyłapywać błękitnookich. Chociaż jego rodzina bała się dostać do niewoli, zaryzykowała i, przechodząc obok naszej chaty, poprosiła o schronienie na noc. Moi życiodawcy nie byli nigdy do nikogo uprzedzeni, dlatego też bez oporu uszykowali im miejsca do spania pod naszym dachem. Od razu polubiliśmy się z Broulem. Chociaż byłem od niego o trzy lata młodszy, a wtedy była to niemała różnica, spędził ze mną cały wieczór na wspólnej zabawie. Śmialiśmy się, wygłupialiśmy… Wtedy poczułem w nim bratnią duszę, choć może to zbyt patetyczne stwierdzenie jak na czterolatka. Gdy następnego dnia nas opuszczali, życzyłem im z całego serca, by dotarli do celu swej podróży cali i zdrowi. Po kilku miesiącach zapomniałem o tej rodzinie. W tak młodym wieku odległość zaledwie kilku dni staje się nieomal równa wieczności. Jednak gdy i następnego roku zawitali oni u nas, natychmiast wszystko sobie przypomniałem. Znów spędziłem z Broulem wspaniałą noc. Od tamtego momentu odwiedzali nas regularnie. Szybko się więc zaprzyjaźniłem z radosnym, szczerym syrianinem, będącym dla mnie nieomal jak brat, którego nie miałem. Pewnego dnia, gdy zbliżał się dzień w którym on i jego rodzina miała znów zagościć w naszych progach, wyglądałem zniecierpliwiony przez okno. Miałem wtedy może z dziesięć lat. Gdy zobaczyłem Broula zbliżającego się do naszej chaty, zrozumiałem, że coś jest nie tak. Nie było przy nim jego rodziców. Wyjaśnił nam potem, że jego ojciec wyruszył miesiąc wcześniej do miasta i słuch po nim zaginął. Kilka dni później jego matka została schwytana przez Sprzymierzeńców. Przez cały ten okres, dzielący te tragiczne wydarzenia z podróżą Broula na spotkanie z innymi syrianinami, rozpaczał nad swym położeniem, nad tym, że mimo iż nigdy jego rodzina nie uczyniła niczego złego żadnej istocie, spotkał ją taki los. Sam sobie się dziwił, gdy postanowił jednak wyruszyć w coroczną podróż. Moi rodzice natychmiast zaproponowali mu, by z nami zamieszkał. Miał już co prawda czternaście wiosen, wiek w którym syrianin staje się pełnoprawnym dorosłym, jednak jego stan ducha wymagał opieki i ciepła rodzinnego. Nie chciał nam początkowo przeszkadzać i sprowadzać na głowę kolejnych problemów. Jednak pod namową moją i mojego ojca zgodził się przystać na naszą propozycję. Tamtego dnia zyskałem nieomal prawdziwego brata. Trzy lata później nadszedł dzień, gdy miałem wyruszyć na nauki do zaprzyjaźnionego z moim ojcem znachora. Pamiętam, jak noc wcześniej zwierzałem się Broulowi, że niezbyt odpowiada mi przyszłość w otoczeniu ziół, maści i innych specyfików. Ja wolałem podróże… Podróże, podczas których mógłbym walczyć z potworami i wrogimi armiami… Zdobywać niewieście serca i szacunek wśród mężczyzn. Chciałem być po prostu bohaterem. Broul zaśmiał się wtedy i powiedział pewne słowa, które do dziś dźwięczą w mojej głowie: „Czasami bohater byłby nikim… zostałby zapomniany przez ludzi i historię świata, gdyby nie zwykły znachor, który znalazł się na ścieżce jego losu i uratował mu życie. A wtedy to ten znachor staje się cichym, nieznanym nikomu bohaterem. I choć może ludzie o nim wspominać nie będą w pieśniach i wierszach pięknych, to jednak historia  wdzięczna mu będzie aż po wieczność. I ta wdzięczność często po wielokroć droższa jest, niż sława wśród śmiertelników.” Nigdy nie mogłem zrozumieć tych słów i jeszcze dziś mam trudności z ich pojęciem. Następnego dnia miałem opuścić domowe zacisze. Nie byłem z tego powodu zachwycony. Nie zostałem przygotowywany do takiej długiej rozłąki z rodzicami. I wtedy Broul rzekł, że może ze mną wyruszyć do znachora. Nie chciał już więcej przesiadywać w naszym domu, żyjąc na koszt moich rodzicieli. Miał już szesnaście wiosen, lecz nie miał szans na jakiekolwiek stałe zatrudnienie. Gdyby tylko jego pracodawca zrozumiał, że oto stoi przed nim syrianin, z pewnością nasłałby na niego odpowiednich ludzi. Dlatego też doszedł do wniosku, że przynajmniej w taki sposób odwdzięczy się swym przybranym rodzicom. Początkowo nie popierałem tego pomysłu. Miałem się w końcu usamodzielnić, a nie nadal spoczywać pod opiekuńczym skrzydłem swojego starszego brata. Ostatecznie jednak moi rodzice zgodzili się na wszystko. Oznaczało to dla nich, że nie poślą swego ukochanego synka na pastwę losu. A i ja w głębi serca cieszyłem się, że więź łącząca mnie z moimi najbliższymi, nie zostanie w tak nagły sposób zerwana. Wiele dni maszerowaliśmy, nim dotarliśmy do chatki znachora. Ten przyjął mnie niemal z otwartymi rękoma. Na widok Broula skrzywił się jednak. Natychmiast zaznaczył, że nie będzie ofiarował mu ani jedzenia, ani dachu nad głową. Broul nie nalegał. Poprosił tylko o przenocowanie go przez najbliższą noc. Następnego dnia znalazł rozwaloną chatkę znajdującą się kilka kilometrów od mojego nowego domu. Naprawił ją szybko i w niej zamieszkał. Aby zdobyć pieniądze zaciągał się do dorywczej pracy w pobliskim mieście i niedalekich wioskach. Nie zarabiał fortuny, ale starczało mu na spokojne przeżycie z dnia na dzień. I wszystko dalej toczyłoby się tak sielsko, gdyby nie coraz częstsze odwiedziny strażników, którzy usilnie poszukiwali syrianina zamieszkującego pobliskie tereny. Oboje ze znachorem zaprzeczaliśmy, kiedy pytano nas, czy nie wiemy nic na ten temat. Z czasem strażników zastępowali wysyłani przez wrogie stowarzyszenie ludzie, a potem i sami Wybawcy zaglądali do naszej chatki. Kilka razy porządnie skatowali mojego mistrza. Widząc to, Broul postanowił opuścić nasze królestwo. Nie chciał bezsensownie narażać życia mojego oraz mojego opiekuna. Przed wyjazdem nie pożegnał się ze mną. Wtedy byłem wściekły na niego, teraz zrozumiałem jego postępowanie. Jednak kilka lat temu zdarzyło się coś, co doprowadziło mnie do szoku. Byłem już wtedy pełnoprawnym znachorem. Wyprowadziłem się od swego mistrza, osadzając się w chatce, w której mieszkam do dziś. Wstałem pewnego poranka i usłyszałem tajemniczy głos w mojej głowie.
Choć Sadiel słuchał wywodu Durioma z nieukrywanym zaciekawieniem, to w tym momencie przysunął się jeszcze bliżej rozmówcy, by nie ominąć choćby jednego słówka padającego z jego ust. Znachor, widząc napięte mięśnie twarzy chłopca, uśmiechnął się delikatnie, nie przerywając przy tym swego opowiadania.
- Początkowo myślałem, że zwariowałem. Czasami zdarzało się to ludziom, którzy pełnili rolę znachorów. Wystarczyło nawąchać się nadmiaru oparów gotowanych przez nas wywarów i… Może się od tego świństwa w głowie namieszać. Jednak potem doszedłem do wniosku, że znam skądś ten głos. Co prawda był on o wiele niższy i zachrypnięty, a jednak mogłem odnaleźć w nim znajome dźwięki.
- Nie był to chyba Broul… - Mina chłopca wyrażała dość dużą dozę niewiary w słowa, które, jego zdaniem, miały zaraz paść.
- Otóż to był on. – Duriom uśmiechnął się szerzej. – Wtedy też nie mogłem w to uwierzyć, a jednak… Gdy zrozumiał, że go słyszę, natychmiast upewnił mnie, że nie zwariowałem. Po prostu Broul jest… był – poprawił się po chwili znachor, delikatnie opuszczając kąciki ust – syrianinem. Najwidoczniej miał zdolność do porozumiewania się z ludźmi.

środa, 2 listopada 2011

Początek końca, cz. XIX


Obydwoje dorosłych wieśniaków zaproponowali Duriomowi i Sadielowi odpoczynek w ich domostwie. Bądź co bądź, uratowali dziewczynkę należącą do ich wielkiej rodziny. Nietaktem byłoby nakazanie im opuszczenia terytorium wioski.
- Przygotuję coś ciepłego dla Sonyi i chłopca – rzuciła kobieta, wchodząc do drewnianej chatki. – Powinni rozgrzać swe ciała.
Sadiel z uśmiechem na twarzy podążył w ślad za nią. W wyobraźni czuł już smak gorącej potrawki na języku. Chodził już w suchych ciuchach, ale wnętrze organizmu nadal utrzymywało niską temperaturę, którą ofiarowała mu woda rzeczna. Jednak od przestąpienia progu powstrzymała go dłoń na ramieniu.
- My poczekamy na zewnątrz. – Duriom wymownie spojrzał na chłopca.
- Ale mi jest zimno…
- Nic ci się nie stanie. Poza tym… chyba musimy porozmawiać. – Zmrużył oczy.
- Nie możemy uczynić tego w pomieszczeniu?
- Nie, nie możemy. Nie zostaliśmy zaproszeni do środka.
- Rzeczywiście… – Mężczyzna natychmiast podszedł do znachora. – Zupełnie zapomniałem o podstawach kultury. – Uśmiechnął się szeroko, wyciągając rękę do Durioma. – Na imię mam Samir. A ta kobieta – tu wskazał wejście do swego domostwa, za którym zniknęła białogłowa – jest moją żoną. Jej imię brzmi Lumia.
Znachor natychmiast uścisnął dłoń. Delikatnie skinął głową.
- Ja jestem Duriom, a to… - przysunął do siebie blondyna. – To jest mój uczeń.
- Uczeń? – Uniósł brwi wieśniak.
- Tak, panie… - Sadiel skłonił się niepewnie.
- A można znać twoje imię, młodzieńcze? W końcu uratowałeś bliskie memu serce dziecko. Chciałbym wiedzieć, komu mam prawo i obowiązek serdecznie podziękować za ten czyn.
- Sa… - chłopiec chciał już odpowiedzieć na zadane pytanie, lecz poczuł jak Duriom mocniej przyciska go do siebie.
- Uważam, że ta wiadomość nie jest nikomu potrzebna. – Znachor uśmiechnął się szeroko.
Samir zmarszczył delikatnie czoło. Widać było, że trybiki w jego głowie zaczynają pracować, jednak ostatecznie zrezygnował z dalszego drążenia tego tematu.
- Zapraszam więc do środka. – Na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. – Jakkolwiek ma na imię nasz bohater, z pewnością należy mu się sowity posiłek. Oczywiście gwarantuję też miejsce do spania na najbliższą noc. Jeśli nie u nas, to z pewnością ugoszczą was rodzice Sonyi.
Sadiel spojrzał błagalnie na swojego wybawiciela. Po tylu nocach spędzonych na zimnej, twardej ziemi, choćby jeden sen na miękkim, ciepłym posłaniu byłby nie lada ulgą dla jego pleców.
Ten i bez tego natychmiast skinął przytakująco głową.
- Będziemy zaszczyceni. A teraz pozwolisz, panie, że porozmawiam na osobności ze swym uczniem.
- Czyżby szykowało się mycie głowy urwisowi?
- Tak… - westchnął Duriom. – Muszę przyznać, że wybrałem sobie dość niesfornego podopiecznego. Niestety powiedziało się „A”… - Zamaszystym ruchem poprawił kaptur spoczywający na głowie chłopca, a który groźnie zsunął się z oczu. – Ale zważając na fakt, że ocalił człowieka… Nie będzie chyba aż tak źle. No nie? – mrugnął do Sadiela. – Jak tylko skończymy, natychmiast przybędziemy na poczęstunek – potwierdził.

- Czy ten koń musi tu być? – Duriom niepewnie spojrzał na wierzchowca, który stał nieopodal nich.
- To jest Strzała – mruknął Sadiel. – Już nie pamiętasz? Sam jakiś czas temu karmiłeś go sianem.
- Nie mam pamięci do imion. Jednak nie pytałem o to.
- Ale czy on ci w czymś przeszkadza?
- Niby nie, ale… Tak mu dziwnie z pyska patrzy. Czasami zdaje mi się, jakby rozumiał każde moje słowo. – stanął przy przewalonym drzewie, znajdującym się za tylną bramą wioski. Po chwili usiadł na nim, klepiąc miejsce obok siebie.
Chłopiec natychmiast przysiadł się do znachora.
- Rozumie każde twoje słowo? – Uniósł pytająco brwi. – Koń? Przesadzasz… - Musiał powstrzymać się, by nie wybuchnąć śmiechem.
„Nie zamierzasz mu o tym powiedzieć?” – zdziwił się Strzała. Słychać było zniesmaczenie w jego głosie.
- Przecież to jest tylko głupie zwierze – dodał z przekąsem młodzieniec.  – Może i posłuszne, ale i z pewnością głupie.
„Wiesz, że to wcale śmieszne nie jest? Nie mówi się w taki sposób o przyjaciołach… nawet w żartach.”
- No może jednak nie aż tak głupi – poprawił się natychmiast Sadiel. – Ale czy przyszliśmy tutaj, by rozmawiać o moim wierzchowcu?
- Nie… Chciałem porozmawiać z tobą o twojej dalszej podróży.
Chłopiec nagle całkowicie skupił się na słowach znachora. Ten, widząc że osiągnął oczekiwany cel, zaczął kontynuować:
- Po tym jak odjechałeś, to znaczy kilka dni później, przyszedł do mnie Sarivian. W sumie… to prawie się czołgał. – Widząc zaskoczone spojrzenie chłopca, mówił dalej. – Nocą po waszej rozmowie miał nieproszonych gości... Bardzo nieprzyjemnych, nieproszonych gości – zaakcentował ostatnie zdanie. – Pytali się o ciebie. Dokładniej to pytali się o syrianina, z którym przyszło mu rozmawiać. Sarivian oczywiście nie był skłonny do pogawędki z nimi. Najwidoczniej zauważyli to i chcieli mu uświadomić, że więcej zyska z współpracy z nimi, niż siedząc w swym fotelu i udając durnia. Ale mój przyjaciel nie takim ludziom się przeciwstawiał. Jak na zrzędliwego staruszka, to ma on całkiem zwinne ruchy. Oberwało mu się podczas starcia, ale i napastnicy nie wyszli z niego bez szwanku. Tak czy inaczej… Po aż nazbyt długiej kontemplacji postanowił odwiedzić mnie i opowiedzieć o tym całym zajściu. Pewnie nie dowiedziałbym się niczego, gdyby nie rany na jego ciele, które zaczęły puchnąć. Sarivian nie ufa tak żadnemu znachorowi jak mi. Przyszedł więc do mnie po pomoc, a ja przy okazji wyciągnąłem od niego kilka informacji.
- Jakich informacji?
- Na przykład takich, że grozi ci niebezpieczeństwo.
- No jakoś tego nie zauważyłem – Sadiel z przekąsem zmrużył oczy. – Myślałem, że ten liścik i ten mój niedoszły morderca… no i ten syrianin, którego nie zdążyłem ocalić, to takie zwykłe zbiegi okoliczności.
- Liścik? Syrianin? – Tym razem Duriom spojrzał pytająco na młodzieńca.
- Nie ważne… - machnął ręką Sadiel. – Ale kim byli ci napastnicy?
- No tak się składa, że kultura u nich leżała i nawet się nie przedstawili – mruknął znachor, przewracając oczami.
- Oh… Nie pytam się przecież o ich imiona.
- Wiem, wiem… - Duriom spojrzał na blondyna, potem na Strzałę. Przymknął oczy i westchnął głęboko. – Chyba przyszedł czas, aby ci wyjaśnić pewne kwestie.
- No w końcu… - Sadiel uśmiechnął się krzywo. – Nadstawiam więc uszu.
- Otóż… - zaczął mężczyzna. –  Ludzie dzielą się na dwie grupy: ci, którym syrianie nie przeszkadzają i ci, którzy są wrogo nastawieni do waszej rasy. Ten podział zresztą pewnie znasz. Jednak w grupie waszych wrogów są trzy… jakby to powiedzieć… podgrupy. Jedna z nich zajmuje się wyszukiwaniem takich jak ty i odsyłaniem ich w odpowiednie miejsce. I tu pojawiają się kolejne dwie podgrupy: Wybawcy i Sprzymierzeńcy.
- Wybawcy i sprzymierzeńcy? I że niby oni nas nie znoszą?
- Po pierwsze, nie znosić to można zupy jarzynowej. Oni was… nienawidzą, niecierpią. Po drugie, to choć nazwy wydają się całkiem sympatyczne, to jednak ludzie należący do tych grup już tacy sympatyczni nie są. Wybawcy… - Duriom podrapał się kciukiem i palcem wskazującym po brodzie. Zastanawiał się najwidoczniej, jak opisać tą wspólnotę. – Wybawcy – zaczął po krótkiej przerwie – mają jeden, jedyny cel: wybawić nasz świat od waszej ingerencji. Znaczy to, że chcą was po prostu stąd usunąć. – Spojrzał na chłopca, a widząc jego niepewny wyraz twarzy pokręcił głową z rezygnacją. – Chcą was po prostu zabić... Wszystkich bez wyjątku. Zrozumiałeś?
Sadiel przytaknął gorliwie.
- Druga grupa zwie się Sprzymierzeńcami. Tu już sprawa wygląda bardziej złożenie. Sprzymierzeńczy początkowo mieli stać się organizacją, która doprowadzić miała do zjednoczenia naszych obu ras. Chcieli, byśmy żyli razem w zgodzie. Jedynym warunkiem była współpraca między obiema rasami. I początkowo nawet zdawało to swój egzamin. Nawet we władzach była równa ilość przedstawicieli ludzi i błękitnookich. A potem wszystko zaczęło się psuć. Nasza rasa i tak nie wiele miała do przekazania syrianinom. Za to oni wspierali nas na każdym kroku. Z czasem ludzie zorientowali się, że równie dobrze mogą nic nie robić, opierając się wyłącznie na wykorzystywaniu potencjału syrianinów. Usunięto błękitnookich z władz i wszystkich tych, którzy pracowali dla Sprzymierzeńców, pojmano i ulokowano w specjalnych zagrodach otoczonych wielkimi murami. Jednak nie zatrzymało się to tylko na tych byłych współpracownikach. Zaczęto polować na tych błękitnookich, którzy jeszcze czuli ten powiew całkowitej wolności. 

wtorek, 25 października 2011

Początek końca, cz. XVIII


Chciał już zadać kolejne pytanie, które cisnęło mu się na usta, jednak udało mu się od tego powstrzymać. Zmrużył jedynie oczy rozkładając podarunek. Po chwili w swych dłoniach trzymał ciemnozielony, adamaszkowy płaszcz z głębokim kapturem.
- Załóż go i czym prędzej nasuń kaptur. Jeszcze tego brakowało, by mój uczeń przebywał wśród obcych z odkrytą głową.
- Duriomie, ale… - chciał coś powiedzieć chłopiec, lecz przerwał mu stanowczy głos.
- Mistrzu Duriomie – nieomal wysyczał znachor. – Już zapomniałeś jak zwracać się do swego nauczyciela?
Sadiel zacisnął zęby. Gdyby mógł tylko spojrzeć na mężczyznę całkowicie otwartymi oczami, z pewnością spaliłby go wzrokiem.
- Mistrzu Duriomie – rzekł z przekąsem. – Czemu mam płaszcz nakładać na mokre ubranie? Nie powinienem raczej suchego odzienia dostać?
- A ty myślisz, że ja na co talarów wydawać nie mam, tylko na kolejne ciuchy dla ciebie? Zresztą chyba powinieneś mieć ze sobą jakiś strój na przebranie. Chyba, że go zgubiłeś.
Sadiel po chwili uśmiechnął się szeroko. Wstał na równe nogi i, wciąż z zimna dygocąc, ruszył w stronę Strzały. Będąc zwróconym tyłem do całego zgromadzenia, mógł normalnie spojrzeć na oczy.
- Pozwolisz mi, mój Mistrzu, – ciągnął dalej, chwytając już za pakunki przytroczone do konia – że udam się w las gęsty by tam się przebrać, z dala od wszystkich spojrzeń?
- Zgadzam się, lecz jeśli jeszcze raz…
- Tak, tak… - mruknął chłopiec, przerywając wywód znachorowi. Nie podobało mu się to, w jaki sposób Duriom zaczął się do niego zwracać. Nie był przecież nikogo uczniem… Tym bardziej uczniem akurat tego znachora. Nie będzie mu więc nikt suszył głowy pod byle pretekstem. I czemu w ogóle się tu znalazł? Ktoś go prosił o pomoc?
Usłyszał za sobą kąśliwe uwagi płynące z ust mężczyzny. Skwitował je jedynie głębokim westchnieniem.
Radosne uczucie, które otuliło jego serce, gdy zauważył znajomą twarz, poszło w niepamięć. Zamiast niego pojawiła się złość i urażona duma.
- A ty czemu nic nie mówisz? – zwrócił się do Strzały, który powędrował za nim między drzewa.
„A co mam mówić? Masz szczęście, że Duriom się tutaj pojawił.”
- O tak… Wielki Duriom przybył, by uratować swego marnego czeladniczka – prychnął. – Szkoda tylko, że nie jestem żadnym jego czeladnikiem, a co za tym idzie, nie ma prawa zwracać się do mnie w taki sposób!
„Znów powracają twoje dziecinne nawyki?”
- Nie zrozumiałem… - Sadiel łypnął niepewnie na swego wierzchowca.
„Jesteś od Durioma młodszy, mniej bystrzejszy, mniej obeznany w życiowych problemach… Z pewnością gorzej radzisz sobie w kontaktach z obcymi niż on. W dodatku po raz drugi uratował ci życie. A ty nadal uważasz, że jesteś jemu równy. Przejrzyj na oczy. Ustaw go na prawidłowym szczeblu, tak jak uczyniłeś to względem mnie.”
- Względem ciebie?
„Obydwoje dobrze wiemy, że od pewnego czasu przestałeś uznawać mnie za kogoś gorszego.”
- Nigdy cię za takiego nie uważałem – odpowiedział z powagą chłopiec, ściągając ze siebie przemoczone ubranie.
„Mógłbym ci podać teraz wiele przykładów, które poparłyby moje stwierdzenie. Nie chcę mi się jednak już nad tym roztrząsać. Teraz chcę, byś tak samo postąpił z Duriomem. Doceń to, że znów postanowił podać ci pomocną dłoń. Pomoc tobie nie należy do jego obowiązków.”
- Ale nikt go o nią nie prosił!
„Znów stajesz się nieznośny. A to dlaczego? Bo Duriom zwrócił się do ciebie ostrzejszym tonem.”
- Wcale nie dlatego! – Sadiel stanął wyprostowany niczym struna, zaciskając pięści z wściekłości. Spojrzał na roześmiane oczy swojego przyjaciela, po czym oblał się czerwonym pąsem. – Y… Mógłbyś z łaski swojej odwrócić się tyłem? – Choć starał się by jego głos brzmiał poważnie, ton stał się ociupinkę wyższy niż tego pragnął. Stał bowiem tak, jak go natura stworzyła. Przed zrzuceniem odzienia zapomniał przygotować sobie świeże ubranie.
„No co ty… Konia się wstydzisz?”* - zachichotał Strzała.
- Nie, ale… Wolałbym jednak, byś się odwrócił.
„No jak tam sobie życzysz” – Strzała posłusznie wykręcił się do przyjaciela tyłem.
Sadiel wziął się za rozpakowywanie nowego ubioru, gdy zza jego pleców dobiegł niski, barczysty głos.
- Sadiel, radziłbym ci, abyś… - Duriom nie dokończył, wybuchając gromkim śmiechem.
Chłopiec natychmiast spojrzał na niego spod ściągniętych brwi.
- Przepraszam bardzo… Czy ja aż tak zabawnie wyglądam? Hę?
- Przepraszam… - odpowiedział mężczyzna pomiędzy kolejnymi napadami śmiechu. – Nie byłem przygotowany na takie widoki.
- Jakie widoki? – oburzył się Sadiel, natychmiast zasłaniając dłońmi swoje przyrodzenie. – Poza tym przyszedłeś tu po to, żeby się na mnie popatrzeć, czy też chciałeś mnie o czymś poinformować?
- Chciałem tylko powiedzieć, żebyś się pospieszył. Sonya potrzebuje solidnej dawki snu, a i tobie powinienem zaaplikować pewne lekarstwa. Nie w smak mi podróżować z kimś, kto po nocach kaszleć i smarkać będzie.
Młodzieniec przytaknął. Choć w pewnej chwili zawahał się. Czyżby usłyszał jakiś jasny przekaz? Ale nie czas teraz na takie rozmowy. Nie czas, nie miejsce i… strój chłopca też nie odpowiedni.
Duriom zawrócił więc na pięcie, ruszając w stronę, gdzie za ścianą z drzew, znajdowała się gromadka mieszkańców wsi.
- Chodź Strzało… Bo nam jeszcze Sadiel gotów ze wstydu pod ziemię się zapaść – zaśmiał się radośnie. Po chwili zawtórowało mu wesołe parskanie konia.
Sadiel, pomimo krępującej sytuacji, jaka miała miejsce, ucieszył się, że Duriom znów zwrócił się do niego przyjaznym tonem… Tonem, który dobrze pamiętał z ich pierwszego spotkania.

poniedziałek, 17 października 2011

Początek końca, cz. XVII

Z tych rozmyślań wybudził go zbliżający się tętent kopyt. Bał się spojrzeć w kierunku, z którego dobiegał ten odgłos. Wiedział, że kiedyś będzie musiał stanąć twarzą w twarz z pozostałymi mieszkańcami wsi. Nie przypuszczał jednak, że nastąpi to aż tak szybko.
Jakież więc było jego zdziwienie, gdy usłyszał głos jeźdźca.
- Pozwól, panie, że zajmę się nią. Myślę, że moja wiedza szybciej nam ja przywróci, niż twe dobre chęci.
Sadiel opuścił dłoń, zamykając uprzednio oczy, i skierował swą twarz w kierunku nowo przybyłego. Znał ten głos… Pamiętał go dobrze… Przecież to…
- Duriom… - wyszeptał, czując jak fala ciepła ogarnia całe jego szczęście.
Gdy spojrzał na twarz przybyłego, nieomal nie zerwał się na równe nogi, by ruszyć w stronę znachora z chęcią gorącego go przywitania. Najwidoczniej jego zamiary przewidział Strzała, gdyż natychmiast zwrócił się do niego:
„Ani mi się waż. Siedź tam gdzie siedzisz i ani piśnij.”
- Ale dlaczego…? – mruknął Sadiel.
- Co dlaczego? – zdziwiła się kobieta.
Chłopiec wyczuł w jej głosie narastającą ulgę. Oto przecież pojawił się obcy człowiek, który ofiaruje swą pomoc w ratowaniu Sonyi. W dodatku zna się na tym, a przynajmniej takie sprawia wrażenie.
- Dlaczego musiało się to stać? – Błękitnooki starał się przybrać jak najbardziej zmartwiony wyraz twarzy. Nie mogło przecież wyjść na jaw, że potrafi on rozmawiać ze swym wierzchowcem.
- Nie ważne, moje dziecko… Teraz Sonya jest w dobrych rękach. Módlmy się więc do bogów, by natchnęli wiedzą tego mężczyznę.
Strzała parsknął tylko. Najwidoczniej nie miał zamiaru po raz kolejny pouczać swego młodszego przyjaciela, że oto znajduje się wśród ludzi, którzy być może nie pałają do niego miłością, czy choćby szacunkiem.
Sadiel znów uniósł dłoń do czoła, dziękując w duszy, że przez tą chwilę nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Spoglądał na Durioma, który rozcierając tajemnicze ziele w małym, glinianym naczyńku, uważnie przyglądał się dziewczynce. Wsypał drobny proszek do jej ust, wlewając po chwili odrobinkę wody. Zsunął z blondyneczki tunikę, kremem smarując jej nagi tors.  Po tych zabiegach wziął Sonye w swe ręce, podszedł do wystającego z ziemi kamienia, usiadł na nim i przełożył dziecko przez kolana. Powoli i systematycznie opukiwał jej plecki.
Temu wszystkiemu przyglądały się zaniepokojone twarze młodych mieszkańców wsi. Starszy mężczyzna podszedł do kobiety, kładąc jej czule dłoń na ramieniu. Nie zwrócił nawet uwagi na siedzącego na ziemi chłopca.
- Wszystko będzie dobrze. – Jego głos był chrypliwy i gardłowy. Zdawało się jakby mówił nieznanym nikomu akcentem.
- A jeśli ten obcy jej nie uratuje? – Pytanie to kobieta zadała jakby z przymusu. Sama najwidoczniej również ufała bogom. Nie potrzebowała więc żadnych potwierdzeń z ust swego towarzysza.
Jakież więc było ich szczęście, gdy ramiona Sonyi zaczęły delikatnie drżeć. Duriom natychmiast przewrócił ją na plecki, przytrzymując jej głowę swymi rękoma.
- Połknij to, co masz w ustach… - Znachor przemawiał do dziewczynki delikatnie, lecz stanowczo.
Blondyneczka otworzyła oczy, spoglądając na mężczyznę ze strachem. Po jej policzkach popłynęły pierwsze łzy.
- Nie bój się… Chcę ci pomóc… Połknij to co masz w ustach.
Sonya, kwiląc, zaczęła rozglądać się dookoła. Widząc oddalonych starszych mieszkańców wsi, wyciągnęła do nich swoje rączki. Kobieta natychmiast ruszyła w jej stronę. Klękając przy niej, powtarzała słowa Durioma.
- Połknij to co masz w ustach… Słyszysz Sonyu? Połknij to…
Blondyneczka z niemałym trudem przełknęła ślinę, wraz z tajemniczym proszkiem. Po chwili wstrząsnęły nią konwulsję. Znachor czym prędzej zdjął ją z kolan, stawiając ją na równe nogi i przytrzymując ją w lekko zgiętej pozycji. Dziewczynka wymiotowała.
Kobieta spojrzała niepewnie na zbliżającego się mężczyznę, a następnie na znachora.
- Tak miało być – odpowiedział Duriom, uprzedzając pytanie. – Musi pozbyć się z żołądka całego świństwa, które połknęła będąc w rzece. A teraz… - dał znać ręką, by siwowłosy wieśniak przejął od niego Sonye – pozwolicie, że zajmę się swoim czeladnikiem. – Spojrzał wymownie na wciąż siedzącego na ziemi Sadiela.
Sadiel uniósł powieki.
- Swoim czeladnikiem? – Pokręcił głową z niedowierzaniem, gdy znachor znalazł się tuż przy nim. – Przecież nie jestem…
- No tak… - mruknął Duriom. – Pierwsze oznaki paraliżu po zetknięciu z lodowatą wodą – stwierdził cicho, lecz na tyle donośnie,  by usłyszeli go pozostali mieszkańcy wsi.
- Paraliżu? – Chłopiec uniósł swe brwi, nieomal opuszczając dłoń znad oczu.
- E, e, e… – Mężczyzna pokiwał karcąco palcem. Natychmiast podbiegł do konia zdejmując z niego niewielki pakunek. Powracając do blondyna, rzucił zawiniątko tuż przed nim. – Twój płaszcz.
- Mój płaszcz?
- Jeszcze jedno takie durne pytanie, a zacznę zastanawiać się nad tym, czy aby nie popełniłem błędu biorąc cię na swego ucznia. – Twarz Durioma przybrała gniewny wyraz.
Sadiel pamiętał, że taka sama mina towarzyszyła znachorowi, gdy ten złapał go na aż nazbyt długim spacerze, gdy znajdował się jeszcze pod jego opieką.

poniedziałek, 10 października 2011

Początek końca, cz. XVI


Gdy odgłosy kroków stały się wystarczająco wyraźne, uchylił lekko powieki. Zwrócił głowę w kierunku nadbiegających. Zauważył, że większość z nich to dzieci, które wcześniej stały przy bramie prowadzącej do wsi. Dorosłych było zaledwie dwóch. Jedną z nich była około czterdziestoletnia, drobna kobieta, której ciemne włosy przyprószyła już siwizna, a twarz naznaczyły pierwsze zmarszczki. Pomimo to Sadiel poczuł do niej sympatię. Może spowodowane to było jej zmartwionym, matczynym spojrzeniem, skupiającym się na blondynce. Jej dłonie zasłaniały usta, jakby pragnąc zatrzymać w ten sposób chcący wydostać się na zewnątrz krzyk. Drugą osobą był mężczyzna. Ten był starszy od kobiety. Być może różnica w ich wiekach sięgała dziesięciu lat. Ciemna, opalona słońcem twarz nie wygląda już tak przyjemnie jak jego towarzyszki. Na głowie znajdowało się już niewiele włosów. Wystające kości policzkowe i długi orli nos, zbliżały jego wygląd do wyglądu biednego pustelnika, który na swych barkach nosić musiał wszelkie problemy świata. A wszyscy oni odziani byli w szare, długie tuniki, jakby uszyte ze starych worków, oraz skórzane bezrękawniki, dodające ich ciałom wymarzonego ciepła.
Ich koncentracja całkowicie spoczęła na małej, nieprzytomnej dziewczynce. Sadiel stęknął delikatnie, bynajmniej nie po to, by zwrócić na siebie uwagę. Poczuł po prostu ból, który nagle zajął całą jego głowę.
„Na twoim miejscu nie dawałbym o sobie znać…” – Strzała powoli i delikatnie wychodził z gęstwiny leśnej, w której kilka chwil wcześniej postanowił się ukryć. Na nic zdałoby się jego chowanie, gdy młody chłopiec wylegiwał się na samym widoku. Ostatecznie skierował swe kroki w stronę przyjaciela. Próbował przy tym nie rzucać się w oczy, ale jak może nie rzucać się w oczy dorosły, kary wierzchowiec? Kilka osób zwróciło w jego stronę swe głowy. Na razie nikt nie zamierzał jednak opuszczać dziewczynki.
Mężczyzna klęczał nad nią, to ugniatając jej pierś, to przechylając na bok i klepiąc w jej plecy otwartą dłonią. Czynił to wszystko przy akompaniamencie cichych kwileń i pochlipywań zebranych wokół niego dzieci. Twarz blondyneczki nadal była przerażająco blada, choć policzki zaróżowiły się delikatnie od ciągłych poklepywań, mających pomóc jej powrócić do świata żywych.
Sadiel chciał coś powiedzieć, wyrazić swą obawę, że to wszystko na nic, jednak nie miał do kogo skierować tych słów. Do ludzi? I tak prędzej czy później wezmą się i za niego. A gdy zrozumieją, kogo mają przed sobą, wtedy… marny jego los. Doszedł do wniosku, że może należy do nich podchodzić bardzo ostrożnie. Powoli uświadamiać ich, że oto napotkali na drodze swego życia syrianina, który prosi jedynie o pomoc. Być może wtedy przyjmą go w swych progach znacznie przyjaźniej.  Jeśli zwróci się do Strzały uznają go za osobę niespełna rozumu, a kto z takimi istotami lubi rozmawiać? W takim wypadku brama do nowych, ważnych informacji zatrzasnęłaby się przed jego nosem z głośnym hukiem.
Kątem oka zauważył kobietę, która odszedłszy od ekipy ratunkowej, kroki swe kierując ku  niemu. Natychmiast zamknął oczy, prostując swą głowę. Po chwili poczuł na swym ramieniu kościstą dłoń.
- Wszystko w porządku? Nic cię nie boli? – usłyszał cienki, lekko zachrypnięty, zatroskany głos.
Chciał otworzyć swoje oczy, lecz ostatecznie opanował się i wpierw przysłonił je dłonią, jakby chroniąc je od słońca, choć tego ostatniego było jak na lekarstwo.
- Tak… Wszystko w porządku – odpowiedział, starając się by jego głos nie zadrżał od bólu rozsadzającego mu czaszkę.
-  Drżysz… - zauważyła kobieta. Jej twarz pobladła jeszcze bardziej.
- Jest mi odrobinę zimno, ale… A co z dziewczynką? – Sadiel starał się czym prędzej zmienić temat. – Uratujecie ją?
- Nie wiem… Gdyby był tu znachor, z pewnością już by była wśród nas. – Spojrzała w stronę mężczyzny, który nadal klęczał nad blondyneczką. Po chwili znów popatrzyła na chłopca. – Dziękuję ci, że ją uratowałeś.
- Właściwie to jej nie uratowałem. – Przygryzł delikatnie dolną wargę. Postanowił się unieść. Nie czuł się dobrze rozmawiając z kobietą, leżąc przy tym na trawie. Choć ból z każdym ruchem nasilał się, a zęby same zaczęły szczękać z zimna, nie powrócił do poprzedniej pozycji. Siedział na ziemi, nadal zasłaniając oczy. Przez chwilę pożałował, że puścił płaszcz. Może i nie był on w całości, jednak z pewnością dawałby mu jakąkolwiek ochronę. – Robiłem co w mojej mocy, ale… woda miotała mną po całym korycie rzeki. W dodatku była taka lodowata.
- Wiem dobrze jak zdradziecki potrafi być nurt o tej porze. Ty też pewnie zauważyłeś, że nie należy on do najspokojniejszych. A jednak rzuciłeś się na pomoc. – Kobieta uśmiechnęła się nieomal przez łzy. – Gdyby nie ty, Sonya spoczywałaby teraz na dnie rzeki.
- Gdyby nie ja… - nie dokończył. Gdyby nie on, dziewczynka z pewnością nie znalazłaby się w takiej sytuacji. Teraz latałaby roześmiana po wiosce, ciesząc się swoim życiem. – Gdyby nie ja, z pewnością kto inny przyszedłby jej z pomocą.
- Niestety nikogo innego prócz nas niema w obrębie wioski.
- Jak to? Tylko ty, pani, wraz ze swym mężem tu żyjesz? – zdziwił się chłopiec. Nie możliwe, by ta para starszych ludzi opiekowała się całą zgrają dzieci, w dodatku utrzymując domostwa w jakim takim porządku.
- Nie. Jest nas więcej, lecz mężczyźni wyruszyli na polowanie, a kobiety zaczynają przygotowywać pola pod zasiew. Tylko my zostaliśmy we wsi, jako, że ze zdrowiem u nas krucho. Zostawiono nam dzieci pod opiekę. Przynajmniej w taki sposób możemy przysłużyć się wiosce. Jednak… - ucięła nagle. Po jej policzkach popłynęły łzy. Zacisnęła powieki. Jej barki podrygiwały lekko. – Jej rodzice… Jeśli Sonya się nie obudzi… Oni… Biedni ludzie… Ich córka… - mówiła urywanymi zdaniami, które przekazywały nie wiele informacji. - To wszystko moja wina… -  Ciemnowłosa zasłoniła usta dłońmi, tłumiąc tym samym słowa, które wypowiadała. – Gdybym wtedy była na placu… Gdybym była blisko niej…
Chłopiec czuł, że musi coś powiedzieć. Zdawało mu się jednak, że każde pocieszenie płynące z jego ust będzie brzmiało w tym momencie banalnie. Równie dobrze mógłby wstać, poklepać kobietę czule po plecach i rzucić lekkie: „Nie… To nie twoja wina.” Zebrał się jednak w sobie. Doszedł do wniosku, że jeśli nie powie choćby tak płytkiej regułki, poinformuje ją tym samym, że zgadza się z jej słowami.
- Nikt nie mógł się przecież tego spodziewać. Nie zbadane są ścieżki naszego życia – zmarszczył brwi. Gdy wypowiedział tą regułkę, którą wielokrotnie powtarzał mu Mistrz, zauważył, że w jego ustach nie brzmi ona ani przekonywująco, ani tak górnolotnie. – Gdybym nie odmachał im wtedy… Z pewnością nie wybiegłaby ona poza teren wioski. – Opuścił swoją głowę. Naprawdę czuł, że to on sprowokował cały ten wypadek. Nie mógł jednak wiedzieć, że blondyneczka natychmiast wyruszy w stronę mostu, by powitać nieznajomego wędrowca. Zazwyczaj jedyną rzeczą, która witała we wioskach jego, i Mistrza, gdy jeszcze wspólnie maszerowali przez świat, były nieufne spojrzenia tamtejszych mieszkańców.