wtorek, 26 lipca 2011

Początek końca, cz. V

Przez całą podróż do najbliższej wioski, niewiele ze sobą rozmawiali. Sadiel zauważył, że każdy rozpoczęta wymiana słów i tak w końcowej fazie zbiegał się z tematem martwego Mistrza.
- Wiesz… - odezwał się niepewnie do swego towarzysza. – Wędrujemy ze sobą już przeszło dwa dni, a ja… ja nadal nie znam twego imienia.
„Mojego imienia?” – Zwierzę zatrzymało się nagle, prężąc wszystkie swoje mięśnie.
- Chyba jesteście jakoś nazywani przez swych jeźdźców. Chciałbym wiedzieć, jak mówił na ciebie ostatni twój właściciel.
„Strzała…” – odpowiedział wierzchowiec, ruszając przed siebie. Nadal jednak kroczył na napiętych łapach.
Sadiel zmrużył delikatnie swe oczy.
- Strzała? Czy aby na pewno?
„Na pewno, na pewno… Jako młode źrebię byłem najszybszy wśród swych rówieśników.”
- Strzała… - powtórzył Sadiel. – Może być i Strzała. – Uśmiechnął się półgębkiem.
Przez chwilę znów zapanowała cisza. Wierzchowiec nie mógł jednak wytrzymać, i nim doszli do kolejnego rozgałęzienia drogi, warknął:
„Plamka…”
- Słucham?
„No Plamka… Nazywano mnie Plamka! Zadowolony?”
Sadiel przez pierwszych kilka sekund, nie mógł pojąć tego, co usłyszał. Ostatecznie uśmiechnął się jednak, klepiąc konia po grzbiecie.
- A czemuż to cię tak nazwali?
„ Bo mam małą łatkę koło…”
- Koło? – ponaglał blondyn.
„Oh… No wiesz gdzie. I najwidoczniej ludziom się ona aż tak bardzo spodobała, że nazwali mnie…”
- Plamka – dokończył Sadiel. Jeszcze szerszy uśmiech pojawił się na jego twarzy. – Ale dla mnie możesz być i Strzałą. Nawet bardziej ono do ciebie pasuje.
„Mówisz?” – Plamka, a raczej Strzała, zarżał radośnie. Najwidoczniej zwykła zmiana imienia sprawiła mu więcej przyjemności, niż Sadiel mógł to sobie przypuszczać.

Do najbliższej wsi dotarli jeszcze przed zachodem słońca. Oboje się z tej racji ucieszyli. Wierzchowiec mógł przecież liczyć na zasłużony odpoczynek  po prawie całodniowym dźwiganiu na swym karku prawie sześćdziesięciu kilko żywej wagi. Młodzieniec czuł już w ustach smak ciepłej zupy, której zapewne nie odmówią mu wieśniacy.
Sama osada składała się z kilkunastu drewnianych, niewielkich chat nakrytych strzechami. Budynki te stały blisko siebie, tworząc swego rodzaju okręg, w którym, tuż pod wielkim, rozłożystym dębem, stało coś, co w latach swej światłości uchodziło za pewne za prowizoryczną mównicę. Pootwierane, drewniane okiennice domostw, dawały jasno do zrozumienia, że w tym miejscu ludzie nie myślą jeszcze o błogim spoczynku. Na resztkach połamanych płotów wisiały świeżo wyprane ubrania. Za chatami stał jeden wielki, długi budynek, tak jak inne, wybudowany z drewna. Kilkoro rosłych mężczyzn wprowadzało tam bydło, sprowadzone z pastwiska.
Grupka rozgadanych kobiet zajmowała się ugniataniem ciasta na niewielkim, wyniesionym z jednej z chat, stole. Sadiel nie wiedział co ma z niego powstać, lecz był pewien, że smakować będzie pysznie. Młodsze dziewczyny zajmowały się jeszcze młodszymi dziećmi, które nie mogły pozostać bez opieki. Miały jednak czas, by przymilnie spoglądając na męską część mieszkańców wsi, trzepotają przy tym rzęsami. Lecz mężczyzną najwidoczniej nie w głowach były zaloty. Jedni nosili na swych barkach wielkie wory, wypełnione za pewnie ziarnami zbóż, kierując się w stronę zaprzęgniętego w konia wozu. Inni maszerowali z narzędziami rolniczymi w kierunku, gdzie za cienką ścianą drzew znajdowały się za pewne zagony warzywne i pola uprawne.
„Nic nadzwyczajnego – pomyślał Sadiel. – Ale może to i dobrze…  Po dzisiejszym dniu przyda mi się choć odrobina normalności.”
„Idziemy?” – Strzała przekręcił swój łeb, wpatrując się w młodzieńca pytającym wzrokiem.
Sadiel zszedł na ziemię. Z jednego z worków, przywiązanych do konia, wyciągnął swój ciemnozielony płaszcz. Niechętnie założył go na siebie. Być może i wyglądał dość dziwnie, będąc opatulonym w tego typu okrycie, gdy wiosenne słońce nie szczędzi ludności tych terenów swych ciepłych promieni , ale znacznie gorzej wyglądałby, gdyby wszedł w granice wsi w poplamionej krwią tunice. Naciągnął kaptur na oczy, po czym dał znać dłonią przyjacielowi, by podążał za nim.
Pierwsze dostrzegły ich młode dziewczyny. Wśród nich było kilka rówieśniczek młodzieńca, które natychmiast oblały się rumianym pąsem. Najwidoczniej bardziej interesowali je obcy przybysze, niż swoi mężczyźni. Kilka maluchów odbiegło od swych opiekunek, i nieomal potykając się o własne nóżki, ruszyło w kierunku matek. Kobiety widząc to małe poruszenie, uniosły swe głowy znad ciasta, spoglądając nie pewnie na wędrowca z koniem. Jedynie mężczyźni, widząc co się dzieje, nie zwracali na to  większej uwagi. Dla nich ważniejsze było to, by zaplanowana na ten dzień praca, została ukończona w terminie.
Sadiel nadal jednak brną w stronę wieśniaków. Prędzej czy później ktoś musiał zająć się jego osobą, choćby poprzez poinformowanie go, że nie ma tu dla nikogo obcego miejsca.
W końcu jedna z kobiet odeszła od stołu, ruszając w kierunku jednej z chat. Po chwili zniknęła za drewnianymi drzwiczkami. Wędrowcy zdążyli dojść prawie że do centrum wioski, gdy razem z kobietą, z domostwa wyszedł około czterdziestoletni mężczyzna o znacznie pooranej zmarszczkami twarzy, przenikliwych oczach o kolorze spokojnej, morskiej toni i krótką, wypielęgnowaną, ciemną brodą. Był całkowicie łysy, co wraz z ostrymi rysami twarzy i umięśnioną posturą, nadawało mu wygląd dobrze prowadzącego się zabijaki.
Podszedł on do zakapturzonego młodzieńca, otrzepując z kurzu roboczy fartuch, wykonany ze świńskiej skóry.
- Witaj, chłopcze – zwrócił się do Sadiela, gdy zbliżył się na odpowiednią odległość. Jego głos był stanowczy i twardy, tak jakby już z góry chciał uświadomić rozmówcę, kto jest tu panem. – Czegóż szukasz w naszych skromnych progach?
- Witaj panie. – Blondyn lekko skinął głową. – Jestem wędrowcem, przybywającym z dalekiej krainy. Maszeruję po świecie, w poszukiwaniu życiowych prawd i mądrości. Jednak nie dawno prowiant mój się skończył i za pan brat z głodem kolejne miasta i wsie zwiedzać muszę.  Pytam się więc ciebie, panie, czy nie mógłbyś mi darować kilku srebrnych talarów i pożywienia odrobinę, tak, bym w czasie dalszej wędrówki o pustym brzuchu myśleć nie musiał? Oczywiście nie chcę niczego za darmo. Z pewnością do pomocy wam się nie przyda para rąk młodych, bądź dodatkowy koń, do ciągnięcia wozu.  
„A dlaczego ja mam tyrać za twoje jedzenie?” – oburzył się Strzała.
Sadiel miał już coś odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili się opanował.
- Tak… - mruknął mężczyzna. – Para rąk z pewnością by nam się przydała. Ale nie para obcych rąk. Znam ja już takie historie, gdy to po pobycie nieznajomych, we wsi talarów nie można był się doliczyć, bądź też koni, za to, po dziewięciu miesiącach, nowa gęba do wykarmienia się pojawiła.
Blondyn skrzywił się, słysząc te słowa. Nie raniły go bezpodstawne osądzenia jego osoby, lecz sama myśl, że na tym samym świecie, po którym on stąpa, znajdują się ludzie niewyuczeni podstawowych praw zdrowego sumienia.
- Obiecuję, panie, że z mojej strony żadna strata cię nie czeka. Jeśli nie wierzysz mym słowom, możesz wziąć mego konia, i oddać mi go dopiero przy wypłacenie należnej sumy talarów.
„No wiesz? Własnego przyjaciela?”
Sadiel spojrzał kątem oka na Strzałę i jedynie pokręcił głową z bezsilności.
- Znam ja takie obietnice. Zazwyczaj są bez pokrycia.
- Bez pokrycia? A moje zwierzę?
- Okradłbyś nas, potem uciekł, lecz przy pierwszej lepszej okazji wróciłbyś i zabrał powrotem swojego konia. Nie mamy czasu, by wciąż go pilnować i nie mamy wielkich bogactw, by móc je tak lekkomyślnie roztrwaniać.
- Jak mam przekonać ciebie, panie, że mam czyste zamiary? – Młodzieniec zsunął z głowy kaptur. Miał nadzieje, że jego niewinne, szczere spojrzenie przemówi mężczyźnie do rozsądku.
Ten, dostrzegłszy oczy trzynastolatka, jakby nagle zesztywniał. Rozejrzał się dookoła, zatrzymując swój wzrok na kobietach, które już dawno zrezygnowały ze swej pracy, na rzecz przysłuchiwania się rozmowie. Na jego twarzy malowało się na przemiennie przerażenie, niepewność, ale i pewna doza radości. Widać było, że gorączkowo się nad czymś zastanawia. Ostatecznie westchnął głęboko, masując swój kark dłonią
- Dobrze. Możesz spędzić u nas kilka dni. Nie licz jednak na sowitą zapłatę. Sami niewiele posiadamy.
- Będę zadowolony z każdego talara i obiecuję, że razem ze swym wierzchowcem, starannie wypełniać będziemy wyznaczone nam zadania.
- Mam nadzieję. Dziś jednak odpocznijcie. Pewnie zmęczeni podróżą jesteście.
Sadiel przytaknął głową.
- Zdejmij worki z konia i zanieś je do stajni. Przez ten cały czas pobytu w naszej wsi, tam będzie miejsce twojego spoczynku.
Inni wędrowcy być może i z niechęcią zgodziliby się na posłanie złożone z kupki siana. On jednak był niezmiernie szczęśliwy, że w razie deszczu nie będzie musiał chować się pod prowizorycznymi szałasami, bądź gęstszymi drzewami, gdzie i tak większość zimnych kropel spadało wprost na jego ciało.  Strzała też był szczęśliwy. Będzie mógł porozmawiać ze swymi braćmi, w dodatku racząc się Świerzym przysmakiem,
- Zaraz wieczerzować będziemy. Przed posiłkiem powinieneś jednak się obmyć. Wyglądasz okropnie, nawet jak na wędrowca. Kala! – zawołał mężczyzna. Po chwili podbiegła do niego jednak z młodych dziewczyn. Jej długie, rozpuszczone włosy, mieniły się wszelkimi odcieniami brązu. Małe,  roześmiane oczy i nieustannie uniesione do góry kąciki ust, dodawały jej swego rodzaju zawadiackości. – Pokaż… - Spojrzał pytająco na chłopca.
- Sadiel… - Trzynastolatek w lot pojął, na jakie informacje czeka jego rozmówca. – Moje imię brzmi Sadiel. A to…  – wskazał na swego przyjaciela – To jest Strzała.
- Pokaż więc Sadielowi, gdzie może obmyć się z kurzu.
- A co z moim parzystokopytnym przyjacielem?
- Twojego konia ktoś zaprowadzi do stajni. Lecz i jemu przyda się porządna kąpiel.
Strzała postąpił kilka kroków do tyłu, ze zdenerwowaniem potrząsając grzywom.
„O nie… Tylko nie to! Ja nie… Ja nie chcę kąpieli. Ja nie cierpię kąpieli!”
- Dziękuję, panie. – Młodzieniec uśmiechnął się szeroko. – Mój wierzchowiec z pewnością będzie zachwycony z tak miłego przyjęcia.
„Ty zdrajco…” – fuknął koń, gdy brodacz odszedł do swych zajęć.
- Naprawdę przyda ci się kontakt z wodą. – Sadiel odwiązywał worki od przyjaciela, spoglądając kątem oka na młodą dziewczynę, która bardziej, niż nowym gościem, zajęta była wyszukiwaniem oznak zazdrości u innych białogłowych.

Młodzieniec, tuż po ułożeniu swych pakunków na miękkim sianie w stajni, udał się za wciąż czekającą rudowłosą. Mógł wykąpać się w wielkiej bali, która znajdowała się pod zadaszeniem wybudowanym tuż za jedną z chat. Był odrobinę zakłopotany tą sytuacją. Dziewczyna nabrała nagle rumieńców, obiecała jednak, iż dopilnuje, by nikt nie zaglądał w to miejsce i nie przeszkadzał Sadielowi w kąpieli. Dodatkowo położyła przy bali kuplet czystych ciuchów, w których chłopiec może przebywać, dopóki jego ubiór nie wyschnie po praniu.
Sam obdarowany nie był z tego gestu zachwycony. Oznaczało to przecież, że jedna z kobiet weźmie w swe dłonie jego splamioną krwią tunikę. A co, jeśli oskarżą go na tej marnej podstawie, o jakieś zabójstwo? Wątpił, by jego prawdziwe zeznania, jakoby krew na jego ubraniu należała do Mistrza jego, którego ktoś brutalnie zamordował, została przyjęta przez wieśniaków z wielką ufnością. Jeśli jednak nawet uwierzyliby mu, to i tak zaczęliby zastanawiać się, kim był jego Mistrz, skoro ktoś ukrócił jego życie i, co za tym idzie, jak wychował swego ucznia.
Ostatecznie doszedł do wniosku, że nieprzyjęcie tej pomocy również nie wyglądałoby najlepiej. Podziękował więc i zaraz po tym, jak dziewczyna zniknęła za ścianą jednej z chat, natychmiast rozebrał się do naga i wskoczył do bali wypełnionej ciepłą wodą.
Po kąpieli i ubraniu się w pożyczone ubranie składające się z długich, szerokich, lnianych spodni i równie lnianej, odrobinę przydużej koszuli, które należały wcześniej do jednego ze starszych chłopców, ruszył w stronę głównego wiejskiego placu. Krocząc pomiędzy budynkami usłyszał przyciszoną lecz napiętą rozmowę między tutejszymi mieszkańcami. Nie mógł rozróżnić jednak poszczególnych słów. Niepewnie wychylił się zza jednej z chałup. Nie wiedział jednak, czy może przeszkadzać w tej debacie. Nie chciał sprawiać żadnego kłopotu. Na szczęście zauważył go jeden z mężczyzn. Mruknął coś do siedzącego obok człowieka, który „przywitał” Sadiela w skromnych progach, a który, jak się potem okazało, na imię miał Goron i był wodzem we wiosce. Wszelkie rozmowy ucichły ja za dotknięciem ręki.
- Już się obmyłeś? – spytał brodacz, chwytając za kolejny kawałek ciasta znajdującego się w wielkiej, drewnianej misie.
- Tak, panie.
- To usiądź teraz z nami i częstuj się wszystkim tym, co mamy. – Wskazał dłonią wolne miejsce na ławce, pomiędzy młodzieńcami a młodymi białogłowymi.
Sadiel niechętnie zasiadł do stołu. Miał nadzieję, że pozwolą mu nabrać jedzenia na miskę i udać się w dogodne dla niego miejsce, gdzie w spokoju mógłby nasycić swój apetyt. Ze smakiem pochłaniał kolejne kawałki ciasta chlebowego, wysmarowane świeżym masłem, na którym znajdowały się grube plastry kiełbasy, popijając to wszystko letnim mlekiem. Podczas posiłku zauważył jednak, że przy stole panuje napięta atmosfera. Wiedział, że to on jest jej powodem. Wyjaśniał ja sobie jednak tym, że tutejsi mieszkańcy nie są przyzwyczajeni do gości, dlatego też obecność obcej osoby wprawia ich w zakłopotanie.
Z wielką ulgą przyjął słowa Gorona, oznajmiające, ze wieczerza dobiegła końca.
Kobiety natychmiast zerwały się do sprzątania po posiłku, a mężczyźni zniknęli za chatami w sobie tylko znanym celu. Sadielowi pozwolono udać się do stajni na spoczynek.
- Mam nadzieję, – rzekł wódz – że nasze konie nie będą przeszkadzać ci w spaniu. Pozostałe bydło na noc pozostaje na zewnątrz, więc żadne muczenie nie sprawią ci kłopotu.
- Uwierz mi, panie, że po tylu nocach spędzonych na twardej ziemi, sen na miękkim sianie sprawi, że nawet burze z piorunami nie będą w stanie mnie obudzić. – Uśmiechnął się Sadiel.

piątek, 22 lipca 2011

Początek końca, cz. IV

Żołądek zaczął dawać mu o sobie znać. Burczenie w jego brzuchu mogłoby odstraszyć nie jednego niedźwiedzia. Przez chwilę pożałował, że nie uczynił tak, jak powiedział przyjaciel. Mógłby przecież przeznaczyć kilka srebrnych monet choćby na pół bochenka Świerzego chleba. Na pewien czas pożywienia by mu wystarczyło, a do tego momentu z pewnością zaciągnąłby się choć na kilka dni do jakiejś pracy. Nigdy jeszcze nie zarobił choćby połowy monety, jednak nie wydawało mu się to trudnym wyczynem. Nie był przecież jakimś tam młokosem, który gnie się pod byle belką drewna. A i ze zwierzętami miał już jakie takie do czynienia. Z pewnością jego najbliższy pracodawca będzie z niego zadowolony.
Zatopiwszy się w swych myślach, potknął się o wystający z ziemi korzeń rosnącego obok drzewa. Nie udało mu się złapać równowagi. Lecąc do przodu, zasłonił dłońmi swoją twarz. Omal nie uderzył głową w stojący przed nim kamień.
- Świetnie… - mruknął pod nosem, gdy, opierając się na łokciach, spojrzał na swe dłonie. Były całe oblepione we krwi.
Coś go tknęło. Nie możliwe było, by zwykłe obtarcie rąk o połamane gałązki, aż tak bardzo je poraniło. Już szybciej jakieś dzikie zwierze zostało zranione przez myśliwego.
Wstał, otrzepując się z drobinek runa leśnego i wzdychając  głęboko:
- Moja tunika… Cała we krwi… Jak ja się teraz ludziom pokażę? Znów będę musiał wędrować opatulony w płaszcz… A myślałem, że będę mógł… - nie dokończył. Jego wzrok przykuł kawałek szarego materiału, wystającego zza drzewa, którego korzeń powalił go z nóg.
Może jednak szczęście uśmiechnęło się do niego? Może los podrzucił mu nowy strój na przebrania? Nie liczył na nic czystego, luksusowego, czy nawet w pełni całego. Co by to nie było, najważniejsze, że pozbawione będzie czerwonych plam.
Pewnym krokiem zaczął okrążać gruby pień dębu. Gdy stanął już po drugiej stronie drzewa, poczuł jak jego serce zatrzymało się nagle. Źrenice jego oczu rozszerzyły się w nadludzki sposób. Otworzył swe usta, chcąc krzyknąć na całe gardło, lecz krtań przestała z nim współpracować. Początkowo zimno otuliło całe jego ciało, zamieniając się po chwili w niemiłosierne gorąco. I ta pustka… Pustka w głowie, a raczej czerń, za którą kroczyła głęboka nicość.
Przed Sadielem, na zielonej trawie, oparty o dąb, siedział jego Mistrz… a raczej wyłącznie jego ciało, gdyż dusza z pewnością już dawno znajdowała się w innej, lepszej krainie.
W sercu starca wbity był niewielki sztylet wykuty z brązu. Cienkie stróżki zaschniętej krwi, tworzyły swego rodzaju makabryczną drogę, prowadzącą od piersi, aż po podbrzusze. W kącikach ust widać było cienką warstwę czerwonej piany. W jego nadal otwartych oczach, widniały iskierki strachu, które niewiadomo jakim cudem uchowały się w martwym ciele.
Na szarej szacie widniał czerwony napis, wymalowany zapewne posoką Mistrza.
„MU”
Usta chłopca kilkakrotnie poruszyły się wypowiadając te dwie litery, jakby mogły one na powrót ożywić umarłego.
- Mistrzu… - odezwał się, a jego matowy, lekko zachrypnięty głos, sprawił, że odzyskał władzę nad całym swym ciałem. – Mistrzu… Kto ci to zrobił? Jak… Jak on tak mógł? Mistrzu… - Nie poczuł nawet, jak po jego policzkach popłynęły pierwsze łzy. Uklęknął przy ciele, wpatrując się w zastygłą twarz starca. – Mistrzu… Nie zostawiaj mnie tu samego… - Przymknął swe oczy. Krzyk, który wciąż w nim wzrastał, został zatrzymany przez zaciśnięte zęby.
Świat Sadiela legł w gruzach.
To, że Mistrz odszedł tamtej nocy, dawało nadzieję młodzieńcowi, że pewnego dnia spotkają się i spędzą wspólnie resztę swego życia. Odejście jego mentora do innego świata, przekreślało raz na zawsze tą możliwość.
Już nigdy nie usłyszy jego głosu. Nie zostanie skarcony wzrokiem, który posiadał w sobie mądrość całego świata. Nigdy nie zostanie pocieszony w chwili smutku, zwątpienia… Nigdy już nie będzie bezpieczny i, przede wszystkim, kochany. W tym momencie poczuł się naprawdę samotny, opuszczony, pozostawiony na pastwę losu…
Razem z duszą Mistrza, odeszła również i część istnienia chłopca. I części tej nikt nie będzie w stanie niczym zapełnić.
„Sadielu…”
Młodzieniec poczuł delikatne szturchanie w ramię.
Odwrócił głowę w stronę stojącego za nim konia. Nie był w stanie znów zapanować nad swym zaciśniętym gardłem. Mógł tylko patrzeć w ślepia zwierzęcia, w których zauważył smutek i współczucie.
„Przykro mi…”
Sadiel chciał przez chwilę poddać się emocjom, które namnażały się w jego sercu. Czuł, że za moment wybuchnie niepohamowanym płaczem. Ostatecznie westchnął głęboko. Gdziekolwiek Mistrz by nie był, z pewnością nie chciałby, by jego syn rozpaczał nad jego śmiercią i swoim położeniem.
Trzeba wziąć się w garść. Mistrz umarł, lecz on nadal żyje i żyć będzie jeszcze przez wiele lat.
- Trzeba zrobić coś z ciałem. – Starał się, by jego głos brzmiał pewnie i trzeźwo.
„Coś? To znaczy co?”
- Nie wiem… Nigdy nie miałem okazji zajmować się umarłymi ludźmi. Wiem jednak, że nie można pozostawić go tutaj na pastwę dzikich zwierząt.
„Nie zamierzasz go chyba ciągnąć go ze sobą po świecie…”
- Nie… To nie byłby najlepszy pomysł. Lecz…  Co mam w takim razie zrobić?
„Może jednak najlepiej go tu zostawić?’
- O nie… - Potrząsnął przecząco głową. – Nie będzie żaden wilk pożywiał się ciałem mojego Mistrza!
„Nie będzie się pożywiać. Prędzej czy później ktoś będzie musiał tędy przechodzić. Zauważy martwego człowieka i zajmie się nim w odpowiedni sposób.”
- Taaaak… Uważasz, że ktoś będzie chodził po tej gęstwinie w jakimś celu?
„A czemu nie? To ja mam ci wyjaśniać, jak dziwacznie potrafią zachowywać się ludzie?”
- Tym razem ty zaczynasz?
„Nie… Ja... Po prostu… - Zwierzę cofnął się o kilka kroków do tyłu, schylając swój łeb. – A może tak przeniesiemy go na polanę? Tamtędy na pewno ktoś niedługo będzie przechodził. W końcu prowadzi ona bezpośrednio do jednej z bram miasta.”
Sadiel nie zastanawiał się długo nad tym pomysłem. Widział, że w tym stanie nie wymyśli niczego lepszego.
Odwrócił się w stronę ciała. Znów poczuł ból w sercu i ogarniającą go rozpacz. Musiał skupić swe myśli na czymś innym. Musiał przestać myśleć o tragedii, która go spotkała. Lecz co innego w takim wypadku mogło zaprzątnąć mu głowę?
I wtedy przypomniał sobie o literach wymalowanych na piersi Mistrza.
- Mówi ci coś słowo MU?
Zwierzę  przekręciło delikatnie na bok swą głowę.
„Mu? Nic mi to nie przypomina. A powinno?”
- Nie nie, tylko ten napis na szacie Mistrza… To z pewnością nie są przypadkowe znaki. Może to znak rozpoznawczy jednej z gildii? Lecz przecież Mistrz nigdy z nikim nie walczył i, jestem pewien, nigdy nie dopuściłby, by ktoś uważał  go za swego wroga.
„A potrzebna ci jest ta wiadomość?”
Chłopiec spojrzał na martwe ciało, po czym uniósł wzrok w kierunku błękitnego nieba. I wtedy pojawiło się w nim wciąż kiełkujące uczucie, które jego mentor uważał za sam wymysł demonów. Poczuł chęć zemsty… Jeśli ktoś mógł zniszczyć jego szczęście, dlaczego on sam nie mógł uczynić tego samego względem tej osoby?
Mentor chłopca wciąż mu powtarzał, że człowiek nie powinien odczuwać nienawiści i chęci zemsty, gdyż są to wytwory samych demonów. Ale czy mordercy, czyniąc zło, przejmują się tą prawdą? Czy ich nie obowiązują te wszystkie zasady moralne, których on uczył się od samego początku istnienia? Jeśli nie, to czy inni są zobowiązani do czynienia dobra względem nich? Czy ten, kto odbiera życie, godny jest swe własne nadal posiadać?
- Jestem po prostu ciekawy – mruknął pod nosem.
Miał już zabrać się do unoszenia ciała, by ostatecznie ułożyć go na wierzchowcu, gdy jeszcze jeden mały szczegół przykuł jego wzrok.
Kawałek małego, żółtego papieru wystawał z zaciśniętej dłoni starca. Sadiel bezwiednie schylił się, by odebrać umarłemu zwitek, który z pewnością już nigdy mu się nie przyda. Dłoń ustąpiła bez żądnego sprzeciwu.
Gdy rozwijał mały liścik, koń był już przy nim, zaglądając chłopcu przez ramię.
„Co tam jest napisane?”
Zwierzę przez dłuższą chwilę nie otrzymywało odpowiedzi. Błękitnooki poruszał jedynie bezdźwięcznie ustami.
„Sadielu…”  – ponaglał delikatnie.
Ten, w odpowiedzi uniósł karteczkę przed oczy wierzchowca.
„Czy mógłbyś… mi przeczytać?”
- Ty będziesz następny, Syrianinie.
Zapadła krótka, lecz wymowna cisza. Zdawało się, że nawet ptaki zaprzestały odśpiewywania swych trelów. I tylko wiatr szumiał pomiędzy gałęziami drzew.
„Myślisz, że to chodzi o ciebie?”
- A o kogo, na spleśniałe grzyby, ma chodzić! – wybuchnął młodzieniec. Po chwili opanował się jednak.
Czy tan mały liścik adresowany jest do niego? Nigdzie nie było zapisane jego imię, a jednak…  Ktoś zabił jego Mistrza,  wkładając w, być może, martwą już dłoń małe zawiniątko z tekstem przyprawiającym go o szybsze bicie serca.
„Ty będziesz następny, Syrianinie.”
Kto napisał te słowa? I czemu grozi ona istocie, której zapewne nigdy w życiu nie widział. Może to jednak nie chodzi w tym wszystkim o niego? Ale, jakiż by miał wtedy cel w zabijaniu Mistrza? Gdyby Sadiel znalazł w gęstwinie martwe ciało nieznajomego starca, z pewnością nie przyglądałby się długo temu widokowi i nie wyszarpywał jakichś kartek z zaciśniętych dłoni. Ten ktoś musiał dobrze wiedzieć, że łączyły ich jakieś więzi. Czyżby byli śledzeni?
Śledzeni? Wystarczyło, by poprzedniego wieczoru ktoś wysłuchał ich rozmowy. Co prawda w karczmie byli sami piani bywalcy, jednak dźwięk monet otrzeźwił wielu z nich. Może więc ten mieszek? Może ktoś myślał, że to Mistrz ma go nadal przy sobie? A kiedy okazało się, że starzec jest równie biedny co mysz kościelna, drogą dedukcji doszedł do wniosku, że to Sadiel ma przy sobie kilkanaście talarów.
Nie mógł uwierzyć, że ktoś byłby w stanie zamordować dwóch ludzi, tylko po to, by ograbić ich potem z kilku monet. Jednak słyszał od Mistrza historie, w których mordowano się z o wiele banalniejszych powodów.

Starzec został przeniesiony na grzbiecie konia, na leśną polanę. Chłopiec ułożył go tak, by przechodzący tamtędy podróżnicy mogli go bez problemu zauważyć.  Jeszcze raz spojrzał w oczy swego opiekuna. Ostatecznie niepewnie zamknął je swoją dłonią i wskoczywszy na konia, zaczął niknąć pomiędzy drzewami.

wtorek, 19 lipca 2011

Początek końca, cz. III

Po nocy spędzonej w zapluskwionej izbie, w której śmierdziało niemiłosiernie, Sadiel wydał aż nazbyt dużą część monet, które zostawił mu opiekun. Zdziwił się, że za takie paskudne warunki musiał zapłacić tak dużo. Karczmarz prychnął jedynie, mówiąc, że przecież nikogo nie namawiał do wynajmowania u niego pokoju.
Na szczęście Mistrz pozostawił mu konia.
„Przynajmniej nie będę musiał iść na własnych nogach”.
- Jak tam noc? – mruknął cicho, gdy wziął się za odwiązywanie od słupa swego czterokopytnego towarzysza.
„Nie ciekawie. Pełno psów się tu kręciło, które miały najwyraźniej wielką ochotę oskubać z mięsa moje kopyta. A gdzie staruszek?”
- Po pierwsze: nie staruszek, a Mistrz; po drugie: nie ma go. Opuścił mnie.
„No ja wiedziałem, że potrafisz być pyskaty, ale żeby aż do tego stopnia?” – Wierzchowiec pokręcił swym pyskiem.
- Nie zostawił mnie dlatego, że go zdenerwowałem, tylko… - nie dokończył. Zauważył grupkę ludzi przyglądających mu się ze strachem i zaciekawieniem jednocześnie. – Wyjaśnię ci to, gdy będziemy sami.
„Ale co z Mistrzem?”
- Mówiłem ci coś? – Chłopiec poprawił pled na wierzchu konia, po czym zgrabnie na niego wskoczył.
Ruszyli w stronę bramy wyjściowej.
I cóż dalej mają począć? W którą stronę skierować swe kroki? Jaki cel najważniejszy sobie obrać?
„To wszystko potoczyło się zbyt szybko… Nie byłem do tego przygotowany. Mistrz nie postąpił najlepiej, tak nagle odsuwając mnie od siebie. Mógł mnie jakoś uprzedzić… Dać kilka dni na oswojenie się z tą nową sytuacją… A on tak po prostu mnie zostawił. Nawet się nie pożegnał… Po tylu latach spędzonych we dwoje… Lecz jeśli Mistrz postawił na mnie krzyżyk, to i ja nie będę mu dłużny. Pokaże całemu światu, że potrafię sam o siebie zadbać i jeszcze nie raz wszyscy o mnie usłyszą…”.
„Słyszysz mnie?”
- Co? – Sadiel ocknął się nagle z zamyślenia. Nie zauważył nawet, gdy stanęli już po drugiej stronie miejskiej bramy.
„Mówię do ciebie… Mógłbyś choć udawać, że interesują cie moje pytania”.
- Oh… Błagam cię… Naprawdę nie mam ani sił, ani czasu na rozmowę z tobą.
„A może będziesz miał czas na maszerowanie przez lasy na własnych nogach?” – zarżał cicho koń.
Sadiel nie musiał długo myśleć. Wiedział dobrze, że jeśli teraz jego jedyny, bądź co bądź, przyjaciel odwróci się do niego tyłem, rozpacz ogarnie wszystkie jego komórki. A wtedy będzie skończony.
- Więc co aż tak bardzo cię trapi? – Starał się choć na chwilę odgonić od siebie własne problemy. W końcu Mistrz uczył go, że każdy dobry czyn względem innej istoty, zostanie wynagrodzony w dwójnasób.
„Pytałem się, co z Mistrzem.”
- Zostawił mnie. Doszedł do wniosku, że skoro dzień wcześniej ukończyłem trzynaście wiosen, to mogę już sam o siebie zadbać.
„Wiesz… Dla nas, koni, trzynaście wiosen to już pokaźny wiek.”
- I te słowa miały mnie pocieszyć?
„Nie… Po prostu nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego wy, ludzie, tak długo zostajecie przy swoich życiodawcach.”
- Potrzebujemy trochę więcej czasu niż wy, byśmy wykształcili w sobie umiejętności, których nie posiadacie, a które sprawiają, że jesteśmy ponad wami. Poza tym… nie jestem przecież człowiekiem.
„Wiem… Jesteś Zyrianinem… Ale chodzenie na dwóch nogach i chwytanie przedmiotów… I niby to mają być te nadnaturalne umiejętności? Jak dla mnie, to po prostu przyroda wam życie ułatwiła i nic poza tym.”
- Jesteśmy też o niebo inteligentniejsi od was. Potrafimy ze sobą rozmawiać, znamy pismo…
„A ty myślisz, że ja nie potrafię rozmawiać z innymi końmi? A co do pisma, to spójrz” – Koń machnął pyskiem w stronę jednego z drzew, obok którego przechodzili.
- Patrzę… I co?
„Widzisz tą korę obdartą od dołu?”
Sadiel spojrzał na dolną część pienia. Rzeczywiście zauważył tam solidny ubytek tego swoistego pancerza drzewa.
„Trzeba uważać tu na lisy.” – Zwierzę poinformowało towarzysza jakby od niechcenia.
- A niby skąd to wiesz?
„Bo jeden z moich braci pozostawił tu znak mówiący, że TRZEBA UWAŻAĆ NA LISY. Chcę ci pokazać, że i my mamy swego rodzaju pismo.”
- Nie powiesz mi, że odczytałeś to z lekka naruszonej kory.
„A ty mi nie powiesz, że dla ciebie oznaczają cokolwiek jakieś gryzmoły, które nanosicie na papiery.”
- Ale to mógł zrobić jakiś inny zwierz. Myślisz, że nie ma tu dzików? Zresztą… Przecież konie są głupie.
„Jesteś nieznośny!” – Wierzchowiec stanął dęba, zrzucając z siebie młodzieńca. – „Nie dziwię się, że cię Mistrz zostawił, wciskając ci bajeczkę o dorosłości! Pewnie też na każdym kroku chciałeś go poniżyć, tak jak i mnie poniżasz! Skoro uważasz, że jestem głupi, to chyba nie będziesz chciał ze mną  wędrować przez wsie i lasy! W końcu jakby to wyglądało… Wielki, mądry Sadiel będzie przemierzał krainy na grzbiecie głupiej, starej chabety?! Nigdy w życiu!” – Podszedł do siedzącego na ziemi, zdezorientowanego chłopaka, popychając go pyskiem, rżąc przy tym donośnie. – „Od dziś radź sobie sam! Mam nadzieję, że kiedyś naprawdę zmądrzejesz i nauczysz się ogłady względem innych! Jeśli to nie nastąpi nigdy, to prędzej czy później wylądujesz z mieczem wbitym w plecy, tak jak mój pierwszy właściciel!”.
- Ja… Ja… Ja przepraszam. – Sadiel próbował stanąć na równe nogi, lecz za każdym razem przewracał go koński pysk. – No naprawdę przepraszam! Uwierz mi! Jestem trochę zdenerwowany jeszcze tym całym zajściem z Mistrzem… Wiem, że nie powinienem tak mówić o waszej rasie… Wybacz mi. Tak naprawdę nie uważam, że jesteście głupi.
„I pewnie do wniosków takowych przekonała cię wizja maszerowania na własnych nogach długimi dniami i nosami, prawda?”
- Tak… To znaczy nie… Oh… - Trzynastolatek podniósł się z ziemi, otrzepując swój płaszcz. – Będziemy się teraz sprzeczać? Nie wiemy nawet, czy jutro zdołamy jakieś pożywienie znaleźć. Ne wiemy, czy będziemy mieli gdzie się schować, gdy deszcz zacznie padać. Nie wiemy… A zamierzamy teraz uświadamiać sobie nawzajem, że jesteśmy równie inteligentni? Chyba nasza sprzeczka mówi sama za siebie, że razem bystrością umysłu nie grzeszymy.
„I po raz pierwszy muszę się z tobą zgodzić. Ale ostatni raz cię uprzedzam… Jeszcze tylko jeden głupi i obraźliwy przytyk pod moim adresem, a obiecuję, że nasze drogi rozejdą się… I to raz na zawsze!” – Jak na potwierdzenie tych słów, zwierzę kopnęło kopytem w niewielki kamyk, który poszybował w kierunku człowieka.
Chłopiec oberwał w ramię. Miał już zwrócić uwagę parzystokopytnemu przyjacielowi, ale tym razem postanowił sobie odpuścić.
- Więc gdzie teraz się udajemy? – zaczął, narzucając pled powrotem na wierzch konia.
„Prosto przed siebie. Nie zastanawiałeś się nigdy, nad wybudowaniem małej, drewnianej chatki, znalezieniu sobie damy serca i spłodzeniu kilku maluchów?”
- Nie… Odkąd pamiętam, jestem w ciągłych podróżach. Chyba znudziłoby mi się takie koczowanie w jednym miejscu. – Mówiąc to, dosiadł konia.
Razem wyruszyli drogą, prowadzącą w kierunku najbliższego lasu. Mieli nadzieje, że życie samo nakreśli im plan całej podróży.

Puszcza, którą maszerowali, ciągnęła się nieubłaganie. Z każdym kolejnym krokiem zarośla zdawały się coraz bardziej gęstnieć. W pewnym momencie korony wysokich drzew, zagrodziły całkowicie dostęp promieni słonecznych do ziemi. Co pewien czas z mijanych przez wędrowców krzaków, dobiegały mniej lub bardziej niepokojące odgłosy. Sadiel próbował wyostrzyć swój wzrok, by w odpowiednim momencie dostrzec niebezpieczne zwierzę i dać znać swemu wierzchowcowi, by ten czym prędzej ruszył galopem przed siebie. Zwierzę zdawało się jednak nie poddawać tym obawom.
„Wsłuchaj się w śpiew ptaków – mówiło. – Czyż nie radują twego serca?”
Nie radowało. Ptaki nie musiały martwić się, że lada moment z zarośli wyskoczy na nie rozszalały wilk bądź niedźwiedź. One mogły latać sobie ponad drzewami i, nie obawiając się o nic, śpiewać te swoje radosne trele.
Dróżka, którą podążali, wiła się niczym rzeka, której koryto wytyczyły wysokie góry. To rozszerzała się, to niemal nikła w gęstej trawie.
Jednak, w pewnej chwili Sadiel zauważa nikły prześwit między drzewami.
- Widzisz to, co ja?
„To zależy co widzisz.”
- Chyba zbliżamy się do polany.
„Nie wiem… Wolałbym usłyszeć z twoich ust, że dostrzegłeś jakąś wioskę.”
- Być może zaraz za polaną znajdziemy jakichś ludzi. Bądź dobrej myśli, przyjacielu.
Nie na wiele przydały się jednak dobre myśli parzystokopytnego. Za polaną, na którą wkroczyli, jak okiem sięgnął, nie było widać żądnego budynku. Nie było również słychać odgłosów wydawanych przez bydło, które zazwyczaj hodowali wieśniacy. Nawet małego, kudłatego psiaka, czy choćby dzieciaka… nic nie wskazywało na to, że w pobliżu znajdują się jacyś mieszkańcy tego królestwa.
- Chyba tu odpoczniemy. – Młodzieniec zeskoczył z konia, ściągając z niego pled. – Nie ma co się pchać w kolejną gęstwinę. Trzeba znaleźć coś do jedzenia. Ty z pewnością najesz się trawą, ja… - Westchnął. – Po drodze nie widziałem żądnych owoców, którymi mógłbym choć odrobinę się nasycić.
„Dlaczego nie zakupiłeś nic w mieście, gdy rankiem karczmę opuściłeś? Mówiłeś, że Mistrz darował ci mieszek z monetami.” – Zwierzę wodziło wzrokiem za syrianem, przygotowującym legowisko tuż pod jednym z drzew.
- Które mają nam starczyć na niewiadomo jak długi okres czasu. A co, jeśli któreś z nas zachoruje? Znachorzy są drodzy. Za marne grosze nie będą chcieli nawet spojrzeć na nas.
„Zgadzam się, ale równie dobrze możesz umrzeć z głodu. Wątpię by ci się wtedy te monety na coś przydały.”
- Nie ważne… Jeszcze z głodu nie umieram, więc  mieszek na razie zostaje nie naruszony.
„Jak tam chcesz” – zakończyło zwierzę, zajmując się jedzeniem trawy.
Sadiel wzruszył ramionami, poprawiając pled.
Gdy prowizoryczne posłanie było gotowe, zdjął z siebie płaszcz, kładąc go obok. Poczuł się o wiele lepiej. Był pewien, że gdyby jeszcze pół dnia spędził pod tym grubym kawałkiem materiału, ugotowałby się na twardo.
W pewnej chwili uderzyła mu do głowy pewna prawda. Już nie musiał nosić płaszcza. Nikt nie będzie mu teraz truł nad uchem, że mogą zobaczyć go ludzie i przetrzepać mu wszystkie kości. Już od dawna nie wierzył, że rasa człowiecza upatrywać może w niebieskookich swoich wrogów. Zresztą… Ilu tych niebieskookich jest na świecie? Przeżył już trzynaście wiosen i jeszcze nigdy nie widział innego syrianina. Być może cały świat już dawno zapomniał o tej rasie. Jakżeby jednak miał o niej pamiętać, skoro jedyny syrianin sam niewiele o niej wie. Skąd pochodzą? Czy mają własne królestwo? A może posiadają własnych bogów? Czy są jakieś legendy, które przekazują sobie z pokolenia na pokolenie? Dziwne, że dopiero w tym momencie zaczął zastanawiać się nad swymi przodkami i historią swej rasy. Do tej pory nie potrzebował takich informacji. Wystarczyła mu wiedza, że pewnego deszczowego dnia, pewien starszy mężczyzna odnalazł u podnóża gór małe zawiniątko. Gdy wziął je w swe ręce, spod szarego, szorstkiego kocyka spojrzały na niego dwie całkowicie niebieskie perełki. Od tamtej pory Mistrz i on byli dla siebie niczym ojciec i syn.
- Pójdę poszukać jagód. Może uda mi się coś znaleźć. – Poprawił swą jasnobrązową tunikę, przeczesując dłonią jasne włosy. – Mam nadzieję, że poczekasz tu na mnie.
„A mam inne wyjście? – odpowiedział wierzchowiec nie przestając posilać się trawą. – W momencie, gdy ukradłeś mnie z miasta, stałem się twoim towarzyszem doli i niedoli.”
- Chyba bardziej niedoli. – Sadiel uśmiechnął się, ruszając w stronę gęstwiny.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Początek końca, cz. II

Gdy wrócili na polanę, na której odpoczywali nocą, zauważyli konia raczącego się posiłkiem przeznaczonym dla wędrowców. Sadiel natychmiast ruszył przeganiać wierzchowca.
„Jestem głodny” – parsknęło zwierzę.
- My też! – odpowiedział chłopiec. Po chwili doszedł do wniosku, że musi wyglądać to co najmniej zabawnie. Zwrócił głowę w kierunku swego Mistrza. Ten najwidoczniej już przyzwyczaił się do takiego stanu rzeczy. Ale czemu się dziwić? W końcu to on jest mędrcem. Pewnie nie takie rzeczy widział w przeciągu swego długiego życia.
- Masz dookoła tyle trawy – dodał, już bardziej spokojnym tonem głosu.
„To samo tyczy się was.”
- My się trawą nie pożywimy.
„A ja muszę…”
- Bo jesteś koniem.
„A ty jesteś nietolerancyjny!” – Wierzchowiec odepchnął chłopca pyskiem.
- Oh… Wiesz dobrze, o czym mówię…
„Na razie wiem jedynie, że… jesteś nietolerancyjny.”
- Zaraz ci pokażę swoją nietolerancję! – Sadiel wrócił do swego legowiska, by złapać w dłonie gruby kij leżący koło grubego pledu.
Wierzchowiec widząc to, natychmiast stanął dęba, rżąc i prychając donośnie.
- Sadielu. Uspokój się… - Mistrz chwycił za rękę, biegnącego w kierunku zwierzęcia, niebieskookiego.
- To on zaczął! – warknął chłopiec. Ostatecznie jednak bastował. Opuścił kij spoglądając na zwierzę spod nieprzyjemnie zmrużonych powiek.
- Nie interesuje mnie to. Od dziś każdy dzień spędzać razem będziecie, więc lepiej dla was, jeśli między wami pokuj zagości.
- W sumie… - Sadiel wyszczerzył swoje białe rzędy w szerokim uśmiechu. – Możemy już rozpocząć naszą dalszą podróż. I tak nasz prowiant został zjedzony. Mogę osiodłać konia.
„Chcesz mnie ujeżdżać?”
- A ty myślisz, że po co cię wykradłem?
„Nie zgadzam się… Nie będę cię nosił na swoim grzbiecie!” – parsknął koń, wierzgając tylnimi kopytami.
- A zjadać nasze jedzenie to miałeś ochotę?
„Byłem głodny!”
- A ja nie jadłem porannego posiłku. Jestem bardzo słaby z tego powodu. – Błękitnooki zaczął zabawnie kiwać się na boki.
- Bracie mój… - Starzec podszedł do zwierzęcia, głaszcząc go delikatnie po długiej grzywie. – Wiem, że i ty z sił opadasz. W mieście z pewnością ciężkiej pracy zasmakowałeś i siły twe jeszcze do stanu pierwotnego nie powróciły, lecz… Od wielu miesięcy tułamy się na nogach własnych po tychże ziemiach. Pomimo tak sędziwego wieku umysł mój jeszcze zdrowy, lecz mięśnie i kości chorują. Czy mógłbym więc… - Nie dokończył, gdyż koń na ziemi się ułożył, by Mistrzowi wygodniej na niego wsiąść było.
Sadiel chciał wykorzystać tą okazję. Wystartował biegiem z miejsca i gdy już miał lądować na wierzchowcu, ten zgrabnie odsunął się do tyłu tak, że młodzieniec trafił swoim siedzeniem na kępkę trawy.
„Ciebie nikt nie zapraszał” – zarżał radośnie koń.
- To jak to? Ja mam za wami na nogach biec?
„A i pewnie. Spaliłbyś nadmiar swojego tłuszczyku.”
- Odczep się ode mnie stara chabeto! – Błękitnooki zacisnął swe pięści. Szykując się do kolejnego, miał nadzieje, że tym razem udanego, ataku. Powstrzymał go jednak od tego palący wzrok opiekuna.
- No bo on mnie obraża!
Starzec westchnął ciężko, kręcąc swą głową z bezsilności.
- Przyjacielu mój – zwrócił się do konia. – Domyślam się, że nie pałasz do mojego ucznia miłością, lecz wydaje mi się, że wszyscy zyskamy na tym, gdy przez najbliższą drogę będziemy we dwóch na twym grzbiecie podróżować. Sadiel, jeśli za nami kroczyć ma, niepotrzebnie jedynie opóźniać nas będzie.
Zwierzę przez chwilę spoglądało na chłopca, jakby chcąc go na wskroś prześwietlić. Okrążył go kilkakrotnie, po czym, jakby od niechcenia znów położył się na ziemi.
Mistrz usiadł na wierzchowcu jako pierwszy. Sadiel nie zamierzał już ryzykować bliskiego kontaktu z ziemią.
„No włazisz, czy chcesz jednak kłusem za nami lecieć?”
Młodzieniec w końcu zdecydował się zasiąść tuż za swym Mistrzem. Trochę denerwowało go to, że to starzec zajmuje przednie miejsce, jednak lata przebywania w jego towarzystwie, nauczyło go jednego: z Mistrzem sprzeczać się nie należy. Jeśli jednak ma się wielką ochotę postąpić wbrew jego słowom, to można liczyć jedynie na nadciągającą porażkę.

Opuścili las, przeszli przez niewielką rzeczkę, która leniwie płynęła swoim korytem, by zwrócić się do kolejnego miasta. Lecz nim tam trafią, będą musieli minąć kilak mniejszych wiosek. Obydwoje mieli nadzieję, że dokonają tego jeszcze przed zachodem słońca. Gdyby ich podróż trwała nieprzerwanie, mogliby być spokojni o swój los. Jednak zwierzę też wypocząć musi, a i im samym rozprostowanie nóg nie zaszkodzi.
Ku ich zaskoczeniu, najbliższe miasto znajdowało się znacznie bliżej, niż można było to wywnioskować z wyjaśnień mijanych przez nich ludzi.
Tuż przed miejską bramą zatrzymali się, by założyć na siebie odpowiednie stroje na pobyt w takim miejscu. Starzec założył szatę tak podobną do tej, w której podróżował, lecz znacznie czystszą, a Sadiel okrył się długim ciemnozielonym płaszczem, zakrywając swą twarz kapturem. Czół się co najmniej głupio w takim ubiorze. Zaczynała panować letnia pora, słońce ogrzewało ziemię swymi promieniami, drzewa rzadko kiedy ruszały się pod naporem lekkiego wietrzyku, a on musiał maszerować w tym całym płaszczu, nadającym się bardziej na deszczową porę. Do ostatniej chwili miał nadzieje, że opiekun pozwoli mu ograniczyć się jedynie do ciemnogranatowej tuniki.
- Wiesz jak na twój widok mogą zareagować mieszczanie. – po raz setny powtarzał mu starzec.
- No to będę mrużył oczy. Nikt nie dopatrzy się w nich żądnej różnicy. – Sadiel skomlał, ciągnąc za sobą wierzchowca.
„Przewalisz się na pierwszym lepszym wystającym kamieniu.” – Zwierzę popchnęło lekko swego młodego jeźdźca do przodu.
- O mnie się nie martw…
Starzec zatrzymał się nagle spoglądając na błękitnookiego.
- I pamiętaj Sadielu, żebyś nie rozmawiał z nim będąc wśród ludzi.
- Wiem, wiem… Mogą mnie uznać za wariata.

Słońce zaczęło skrywać się za horyzont, gdy przekroczyli mury miasta. Strażnicy nie wiele sobie robili z nowych przybyszy. Widać było, że nie robią sobie nic nawet ze swojej służby. Jeden z nich, barczysty szatyn w ciut za szczupłym strażniczym stroju, bekał donośnie, popijając co jakiś czas piwo z trzymanego w dłoni kufla. Drugi, młodszy i o wiele bardziej wysportowany, szczerzył się do młodych dam przechodzących tuż koło niego, próbując do nich zagadać. Białogłowe rzadko zwracały uwagę na te podrywy. Co poniektóry częstowały młodzieńca jakimś opryskliwym docinkiem.
Samo miasto przedstawiało się tak samo jak te, które nawiedzili do tej pory. Kamienne, szare domostwa stłoczone jedno przy drugim, pięły się do góry niczym młodsze siostry kościelnych wieżyc. Nowe budynki mieszały się z tymi, które już dawno przegrały wyścig z czasem, lecz jakiego roku wybudowane by niebyły, wszystkie przypominały wielkie, kwadratowe kloce. Drewniane okiennice skrzypiały niemiłosiernie, tworząc swego rodzaju pieśń o trudnym ich losie. Zza niektórych dobiegały do uszu przechodniów wrzaski i płacze, od których już po chwili zaczęła pulsować głowa. Pomiędzy domostwami stały małe, drewniane straganiki kupców, oferujących mniej lub bardziej świeże produkty spożywcze. Nie było tu miejsca na żadne drzewa, krzaki czy inne rośliny. Każda stopa powierzchni musiała zostać wykorzystana w jak najbardziej optymalny sposób, a zieleń z pewnością do takich sposobów się nie zaliczała.
Pomimo zbliżającego się mroku, całe to skupisko ludzi tętniło wciąż życiem. Tłumy mieszczan krążyły po niezbyt szerokich uliczkach. Młodsi mieszali się ze starszymi, kobiety z mężczyznami, bardziej bogaci z mniej bogatymi. Co i rusz wybuchały nowe sprzeczki, często kończące się rozlewem krwi.
- Wydaje mi się, że gdybym zdjął z siebie płaszcz, ludzie i tak by nie zwrócili na mnie uwagi – mruknął Sadiel, przeciskając się pomiędzy tłumami, próbując przy tym nie stracić z oczy swego opiekuna. Co i rusz zza jego pleców dobiegały głosy wzburzenia odnośnie ciągniętego przez niego konia.
Odetchnęli z ulgą, gdy zauważyli szyld jednej z wielu karczm w tym mieście. Nie zwrócili nawet uwagi na jej nazwę. Nie było im to potrzebne. Nie zamierzali zabawiać tu dłużej a i żądnych przyjaciół nie mieli, którym mogliby ją polecić. Nie znali nazwy, lecz wiedzieli, że nie mają co liczyć na żądne luksusy. 

Sadiel przywiązał konia sznurem do drewnianego słupa, który być może miał zupełnie inne zastosowanie.
- Nie daj się ukraść – szepnął cicho do ucha zwierzaka.
„Nie martw się o to. Nie tak łatwo mnie podejść.”
- Jakoś nie zauważyłem tego, gdy uprowadzałem cię z miasta.
Wierzchowiec cofnąć przednie kopyto, stawiając je na stopie młodzieńca.
- Oż ty cha… - Nie dokończył Sadiel. W pamięci miał jeszcze poranną sprzeczkę z koniem. Nie zamierzał przechodzić jej po raz kolejny następnego dnia..
Gdy wszedł do karczmy omal nie wyrywając drewnianych drzwi, które niewiadomo jakim jeszcze cudem utrzymywały się na swym miejscu, wyszukał spojrzeniem swego Mistrza.  Przy okazji rozejrzał się po pomieszczeniu.
Przy kilku porozstawianych stołach siedzieli mieszczanie, którzy za pewne pierwsze piwo tego wieczoru mieli już dawno za sobą. Kilku z nich chrapało grzecznie na podłodze, która z pewnością nie błyszczała od czystości. Błoto, alkohol, pozostałości po poprzednich klientach, to tylko nieliczne osiadłości na drewnianych klepkach. Zresztą same ściany też nie przedstawiały się lepiej. Sadiel mógł przysiąc, że gdzie nie gdzie zauważył również zaschłe plamy krwi, które doprowadziły jego ciało do lekkiego drżenia. U niskiego sufitu wisiał jedyny żyrandol ze świeżo zapalonymi świecami. A za tym wszystkim stała lada z jakby przyklejonym do niej niskim, grubym karczmarzem o wielkim bulwiastym nosie. Można byłoby rzec, że mężczyzna ten składał się głownie z nosa, a pozostałe części ciała były jedynie dodatkami. Chłopiec uśmiechnął się pod nosem ruszając w stronę jedynego wolnego stołu, przy którym wcześniej zasiadł jego opiekun.
- Nie mogliśmy poszukać odpowiedniejszej karczmy? – Zrobił najkwaśniejszą minę, na jaką było go stać.
- Nie jest to konieczne.
- Ale mamy spędzić tu noc. Wydaje mi się, że w lesie było mniej robactwa, niż tam gdzie przyjdzie nam dzisiaj spać.
- Więc znalazłeś już sobie nocleg na noc dzisiejszą?
- No… - Sadiel wzruszył ramionami. – Chyba właśnie tu po to przybyliśmy,
- Nie, mój synu. Chciałem z tobą porozmawiać.
- Mistrzu. Mieliśmy całą drogę, by spokojnie pomówić.
- Oraz by przed rozbójnikami się strzec. A do rozmowy tej spokój nam jest potrzebny.
- I uważasz, że akurat tu ten spokój odnajdziemy?
Ich rozmowę przerwał karczmarz, który niewiadomo jakim cudem zdołał oderwać się od swej lady.
- Czego? – warknął, a z ust jego dobiegały zapachy przyprawiające obydwóch gości o żołądkowe konwulsje.
- Proszę o twa kubki soku jabłkowego. – Starzec zaczął szukać pod szatą mieszka ze swymi oszczędnościami.
- Nie ma – odpowiedział pulchny mężczyzna.
- To dwa kubki soku z jeżyn.
- Nie ma.
- A sok…
- Nie ma.
- A jakie napoje posiadasz?
- Piwo.
- Tylko piwo? – Mistrz uniósł brwi z zaskoczenia.
- To jest karczma. – Oburzył się właściciel budynku. – Porządna karczma.  W porządnej karczmie nie sprzedaje się siuśków. Chcecie piwo, czy nie?
- Podziękować musimy. Nie jesteśmy koneserami tego trunku.
- Koneserami… - przedrzeźnił starszego gościa. – Nie to nie. Nie będę z tego powodu płakać. – Odwrócił się na pięcie, by powrócić na swe miejsce za ladą.
- Ale dlaczego nie zamówiłeś piwa? – Sadiel wodził rozmarzonym wzrokiem za odchodzącym mężczyzną.
- Musisz mieć trzeźwy umysł. Alkohol ci w tym nie pomoże.
- Zaraz udamy się na spoczynek. Po co mi trzeźwy umysł.
- Dziś się rozstajemy – rzekł Mistrz wpatrując się prosto w oczy swego ucznia.
- Tym bardziej kufel piwa by mi się przy… - Nagle jakby coś uderzyło Sadiela w głowę. – Czy mógłbyś Mistrzu powtórzyć? Bo chyba czegoś nie zrozumiałem.
- Dziś nasze drogi się rozchodzą. Skończyłeś trzynaście wiosen.  W naturze człowieka i w jego duszy jest to okres, w którym musi on uwolnić się od Mistrza swego, który od niemowlęcych lat go chronił i nauczał.
- Czyli, że tak z dnia na dzień mam zostać bez swego mentora? Wczoraj nie byłem zdolny do samodzielnego istnienia, a dziś już jestem? – Sadiel zaśmiał się nieomal przez łzy.
Starzec spojrzał na niego uspokajająco.
- Nigdy nie będziesz do końca samodzielny, tak i ja nigdy nim nie będę. Każdy z nas swojego przewodnika potrzebuje, który pokaże drogi wszelkie rozciągające się przed wędrowcem.
- I ty niby masz takiego przewodnika?
Mistrz pokiwał twierdząco głową.
- To dziwne, bo odkąd pamiętam, tylko ty i ja maszerujemy przez te, nie zawsze przyjazne nam, rejony.
- A z nami nasi niewidzialni towarzysze maszerują.
- Duchy? – Sadiel uniósł brwi z niedowierzania.
- Nie. Nasze losy… Nasze indywidualne życia… To one nas uczą, ku przyszłości popychają chroniąc, lecz i karząc.
- Pocieszyłeś mnie, Mistrzu – parsknął chłopak. – A ja myślałem, ze mówisz o prawdziwych przewodnikach, takich… NAMACALNYCH. – Ostatnie słowo powiedział głośno i wyraźnie. – Życie? Los? To nie ja od nich, lecz one ode mnie są zależne. To raczej ja jestem ich opiekunem.
- Mylisz się, mój synu. Lecz wina to twego wieku młodego.
- Czyli na powrót dzieciakiem się stałem? Bo wydawało mi się, że za dorosłego mnie już uznałeś.
- Za wystarczająco dorosłego, by zacząć o sobie już decydować.
- Więc decyduję, że chcę dalej z tobą wędrować.
Starzec nic nie odpowiedział. Wyjął spod swego płaszcza mały, skórzany woreczek. Gdy położył go na drewnianym stole, po pomieszczeniu rozszedł się metaliczny dźwięk. Większość przesiadujących tam jegomości, ocknęła się z pijaczego transu, by swój słuch i wzrok skupić na nowych gościach.
- To są oszczędności, które zbierałem od momentu, gdy o naszym rozstaniu myśleć zacząłem. Nie wiele jest tego, lecz wierzę, że nauczyłem cię przez te lata życia w skromności.
- Nie chcę twoich pieniędzy! – Sadiel uniósł swój głos. – Myślisz, że jakieś zwykłe monety sprawią, że poczuję się bezpieczniej?
- Musisz zrozumieć, synu, że takie prawa są tego świata. Rodzisz się i zostajesz wychowywany, byś sam później żywotem swoim kierował… i być może wychował cząstkę przyszłego pokolenia.
- I co ja mam niby tutaj sam robić?
- Żyć… Próbować poznać prawdziwe swe korzenie, odnaleźć sens prawdziwy istnienia swego… Potomka wychować, który, tak jak i ty, dobru hołdować będzie.
- Czy nie mogę jednak czynić tego będąc razem z tobą?
- Nie, synu… Nie możesz.
Sadiel chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz Mistrz wstał bez słowa, nasunął mocniej kaptur na swe czoło i  wyszedł z karczmy. Chłopiec został sam ze swymi problemami i pytaniami, które namnażały się w jego głowie. 

niedziela, 17 lipca 2011

Tytuł... Hm... Jeszcze się tworzy :)

Wyobraźmy sobie wielki las. Na prawo, jak i na lewo nie widać żadnego prześwitu, a i spoglądając w górę widzimy jedynie gęste korony drzew. Wijąca się niczym wąż droga, która wiedzie przez tą nieokiełznaną przez ludzką rękę przestrzeń, jest ledwie zauważalna w panującej ciemności. Dookoła słychać niepokojące odgłosy. Wprawione ucho usłyszałoby zapewne skradanie się wilka, czy powolny spacer niedźwiedzia.
Nagle zza zakrętu wyłania się jeździec na karym koniu. Twarz młodzieńca, który trzymał swego wierzchowca jedynie za długą grzywę, wykrzywiał grymas zdeterminowania i zaciętości. Jego krótkie włosy mieniły się jasnym blondem. a zmrużone, pozbawione białek oczy niebieskiego koloru mogłyby zaszokować niejednego człowieka. Długi, ciemny płaszcz łopotał pod naporem wiatru.
Tuż za jeźdźcem wyłoniło się kilkoro strażników miejskich, wykrzykując groźby pod adresem młodzieńca. Chociaż ich konie były wypielęgnowane i przybrane w specjalne tkaniny, to jednak w żaden sposób nie mogły dogonić wierzchowca jeźdźca. I żadna dziwota, skoro biedne zwierzęta prócz własnego „stroju” musiały dźwigać na swych barkach mężczyzn przypominających wielkich, muskularnych atletów odzianych w srebrne pancerze.
Młodzieniec, gdyby tylko chciał, mógłby zostawić pogoń daleko za sobą, lecz byłoby to najprostsze rozwiązanie i z pewnością dające najmniejszą dawkę adrenaliny, a on nie cierpiał łatwizny.
Był już blisko granicy, po przekroczeniu której nie groziłoby mu żadne niebezpieczeństwo ze strony goniących go ludzi. Już czuł smak wygranej. Na jego twarzy powoli zaczął gościć nikły uśmiech. Pozostało mu tylko kilkaset metrów. Wystarczyło tylko galopować tak, jak jego nowy koń czynił do tej pory. Wystarczyło...
Nagle koń zahaczył kopytem o wielki, wystający korzeń drzewa, który jakby na złość wyrósł na piaszczystej drodze. Co prawda młodzieńcowi udało się uratować swego wierzchowca przed upadkiem, jednak odległość między nim a strażnikami stała się niebezpiecznie mała. Blondyn wiedział, że na nic się zdadzą jego umiejętności w dosiadaniu koni, tym bardziej, że jego zwierzak zaczął lekko kuleć na lewą, przednią łapę. To wystarczyło, by przesądzić całą sytuację na jego niekorzyść. Pomimo tego nie zamierzał się poddać. Nie dostaną tak łatwo jego skóry.
Popędził konia siarczystym klapsem w zad. Choć zwierzę przyspieszyło, to jednak chłopiec na swym karku czół już oddechy straży. Jeszcze mocniej zmrużył swe oczy... Jeszcze kilkaset metrów... Jeszcze tylko...
I w tym momencie usłyszał cichy szelest w krzakach rosnących tuż obok niego. Gdy tylko odbiegł od tego miejsca kilkadziesiąt metrów, z gęstwiny wyskoczył lis o lśniącej w słońcu sierści. Młodzieniec kątem oka spojrzał za siebie. Rude zwierze zatrzymało się tuż przed nadbiegającymi końmi, na których galopowali strażnicy. Zasyczał, szczerząc swe małe, ostre kły. Wierzchowce na widok ten wpadły w niewyobrażalny szał. Zaczęły stawać dęba, wierzgać tylnimi kopytami, rżeć przeraźliwie, próbując zrzucić jeźdźców ze swych karków. Ostatecznie kilkoro mężczyzn poddało się, lądując z metalicznym brzękiem na twardej ziemi. Inni zapomnieli już o gonitwie, za swój nowy cel obierając uspokojenie przestraszonych koni.
Tak czy inaczej, błękitnooki chłopiec mógł bez strachu o własne życie galopować w stronę granicy, za którą już żaden strażnik nie mógł go pojmać i wsadzić do lochów.

- Widziałeś to? Widziałeś to Mistrzu? - młodzieniec zeskoczył z konia, po czym zostawiając go samopas, podbiegł do starca siedzącego na przewalonym drzewie już dawno obrosłym leśnym mchem.
- A co niby takiego miałem widzieć? - mężczyzna o bladej, pooranej zmarszczkami twarzy, uniósł swą głowę na przybysza, wpatrując się w niego szarymi oczyma. W swej prawej dłoni dzierżył laskę z drzewa jałowca, na której wyryte były szlaczki stworzone z przeróżnych, tajemniczych run, strzegących od chorób, niebezpieczeństw i wszelakiego zła. Stare, zgarbione ciało okryte było długim, szarym płaszczem, przypominającym habit, przewiązanym lnianym sznurem. Spod nasuniętego na czoło kaptura wystawały ostatnie siwe włosy.
- Jak to, co? Wykiwałem straż miejską... - wybuchnął śmiechem młodzieniec, zaczynając przy tym obracać się w kółko, skakać i klaskać w swe dłonie - Szkoda, że tego nie widziałeś... Na początku przegoniłem ich o dobre kilkaset metrów... Potem mój koń o mało się nie przewrócił o wystający korzeń, ale później...
- Później? - starzec pokiwał głową ze zrezygnowania - Chłopcze... Mogłeś zostać złapany przez strażników. Czy tego cię uczę? Byś w tak lekkomyślny sposób narażał swe życie? - Jego słowa płynęły wolno, dostojnie, niczym woda w spokojnym strumyku.
- Ale, Mistrzu... Przecież nic się nie stało. I w dodatku mamy pięknego konia. Teraz nie będziemy musieli wędrować na swych nogach.
- I z powodu tego konia musiałem ratować cię z niebezpieczeństwa?
Młodzieniec jakby stracił wiele ze swej radości. Spojrzał na swego opiekuna z wyrzutem i spytał niepewnie:
- Więc to ty, Mistrzu, byłeś tym lisem?
- A czy ty myślisz, że jeden z naszych rudych braci wyszedłby z ukrycia, słysząc tętent nadbiegających koni?
- Ale dlaczego to uczyniłeś? Jestem pewny, że sam dałbym sobie radę.
- Uwierz mi, dziecko, że gdybym był pewien, że nic tobie nie grozi, nie marnowałbym swych sił na przeobrażenie się w zwierzę.
- Ale ja dziś kończę trzynaście wiosen! - uniósł swój głos, lecz po chwili powrócił do spokojnego tonu z iskierką wyrzutu - Jestem już dorosły. Sam potrafię o siebie zadbać.
- Tak... I pokazałeś to kradnąc konia z miasta - westchnął Mistrz - Wiesz dobrze, że nie jesteśmy żadnymi złodziejami, a poza tym... Nie powinieneś pojawiać się między ludźmi. Jeśli ktoś zauważy twe oczy... Wiesz dobrze, co może się wtedy stać.
- Co może się stać? Nie wierzę, że ludzie nadal przejmują się jakimiś bajkami. Przecież nie jestem żądnym potworem. A zła potrafię uczynić tyle, ile każdy inny chłopak w moim wieku.
- Mylisz się... Jeśli dostałbyś się pod opiekę innego człowieka, takiego, który w swym życiu złu hołduje, mógłbyś stać się wielkim zagrożeniem dla tych, którzy spotkaliby cię na ścieżkach swego istnienia.
- Mistrzu... I ty w to wierzysz? - Chłopiec podszedł do obalonego drzewa i usiadł na ziemi opierając się o nie. - Myślałem, że taki mądry człowiek jak ty, który zna większość tajemnic naszego świata, nie zważa na to, co mówią sobie na ucho bywalcy podrzędnych karczm.
- Zważ jednak, że i przez usta głupca mądrość czasami wypływa.
- Z pewnością, ale nie tym razem. Jestem zwykłym człowiekiem i nic tego nie zmieni. A tym bardziej żadne gadanie tych głupców - młodzieniec wstał jednak z ziemi i aby dać upust swej złości, wyruszył z powrotem w ciemny las, by nazbierać chrustu na nocne ognisko.
Koń stał nadal tam, gdzie go pozostawiono. Wodził jednak wzrokiem za przechodzącym obok chłopcem. Widać było, że chce wyruszyć za nim, jednak jakby jakaś siła trzymała go w tym miejscu.

Sadiel obudził się z niemiłym uczuciem mrowienia przechodzącym przez jego kręgosłup. Wstał z cienkiego pledu, który późną nocą ułożył na ziemi tuż przy ognisku. Gdy się wyprostował, jego ciało przeszył krótki, acz bolesny skurcz.
- Na wszystkich bogów! - warknął - Czymże ja zasłużyłem na takie życie...
Obejrzał się dookoła siebie. Nigdzie nie było widać ani Mistrza, ani jego posłania. Nie zdziwił się tym jednak. Jego opiekun wstawał wcześniej od samego słońca, udawał się w ustronne miejsce, by tam oddać się porannej medytacji. Kilka razy próbował nauczyć kontemplacji swego podopiecznego, ale Sadiel już po minucie siedzenia na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, zaczynał się wiercić, mruczeć coś pod nosem, a co za tym idzie, rozpraszał skupionego starca. Postanowił więc zrezygnować z nauki tej, wymagającej cierpliwości i spokoju, umiejętności.
Młodzieniec ruszył w pobliskie krzaki, by przynieść stamtąd, uszykowany dzień wcześniej, chrust na ognisko. On sam zjadłby naprędce bułkę z plasterkiem sera  zakupionego w mieście, z którego on sam kilka godzin później uciekał na nowym koniu, goniony przez straż miejską. Niestety Mistrz uważał, że ranny posiłek należy spożyć w ciepłej postaci, by ogrzać swe wnętrze po zimnej nocy, a z Mistrzem sprzeczać się nie wolno.
- A tak odnośnie konia - mruknął pod nosem. Ruszył po torbę spoczywającą w krzakach, z których wcześniej przyniósł drobne patyki. Gdy złapał ją w ręce, zsunął z niej klapę i ze środka wyciągnął kilka czerstwych kromek chleba. Już dawno miał je wyrzucić, ale jego opiekun wciąż powtarzał, by tego nie robić, gdyż nie wiadomo, kiedy mogą się one przydać. I znów miał rację.
Sadiel co prawda nie wierzył w to, że koń znajduje się jeszcze gdzieś w pobliżu. Pewnie już dawno pogalopował w sobie tylko znanym kierunku. I w sumie nie zdziwiłby się, gdyby tak było. W końcu nie łączyła ich żadna więź, dzięki której wierzchowiec czeka na swego pana tam, gdzie ten go pozostawił. Mógł go co prawda przywiązać, ale starzec z pewnością znów przez dobre pół godziny prawił mu reprymendę, że: „jak tak można postępować ze swym bratem... A ciekawe jak ty sam byś się czuł, gdybym ograniczył ci pole poruszania to długości sznura? Hm? No widzisz... A chciałbyś, aby twój przyjaciel tak cierpiał? To czemu chcesz go uwiązać?”. Nie... Wolał sobie oszczędzić wysłuchiwania tejże mowy. A że ucieknie im jedyny środek transportu, to już...
„Nigdzie nie uciekłem...”
- Co? - przestraszył się Sadiel, słysząc dobiegający zza zarośli obcy głos. Natychmiast odwrócił się w tamtym kierunku, powoli krocząc przed siebie - Ktoś tam jest?
„Mówię, że nigdzie nie uciekłem...”
- Ki-kim jesteś? Natychmiast się pokaż! Słyszysz?! Natychmiast stamtąd wyłaź, albo ja pójdę do ciebie i oduczę cię głupich żartów!
Tak... Jakoś te słowa lekko wychodziły z jego ust. Przez ułamek sekundy przez jego myśl przebiegło pytanie: co zrobi, jeśli ten KTOŚ postanowi jednak pozostać w ukryciu, albo co gorsza, wyjdzie z niego z mieczem w rękach. Odpowiedź była jedna i w żadnej mierze nie zgadzała się z tym, co właśnie wypowiedział.
W zaroślach coś zaszeleściło, coś zatrzaskało,  a po chwili wyłonił się stamtąd koń... Ten sam koń, który został ukradziony z miasta.
Młodzieńca nie wyprowadziło to jednak z równowagi, choć poczuł lekką ulgę na myśl, że jednak będą mieli czym podróżować przez nieznane sobie krainy.
- Nie wydurniaj się! Słyszałeś?! Masz natychmiast stanąć ze mną twarzą w twarz, jeśli się nie boisz, i przeprosić mnie za swoje haniebne zachowanie!
„A cóż ja takiego uczyniłem, chłopcze, bym musiał cię przepraszać?” - męski, lekko zachrypnięty głos, dobiegał jakby z trochę bliższej odległości niż wcześniej, lecz Sadiel nadal nie widział jego właściciela.
- Powtarzam po raz ostatni - tym razem nie udało mu się utrzymać zimnej krwi w żyłach. Zaczął trząść się niczym osika, powoli cofając się i spoglądając rozbieganymi oczami dookoła siebie - pokaż się mi, albo zgotuję ci taką śmierć, o której nie śniłeś nawet w najgorszych koszmarach!
„No przecież stoję przed tobą, niemądry dzieciaku” - głos zdawał się wielce oburzony, jakby to z nim samym bawiono się w chowanego.
- Nie widzę cię! - młodzieniec jeszcze bardziej uniósł swój głos. Być może Mistrz usłyszy jego wrzaski, jeśli nie odszedł zbyt daleko, i przybędzie na pomoc.
Nigdy go nie ma, kiedy jest naprawdę potrzebny - pomyślał z wielkim zażenowaniem.
„Oh... Jacy wy, ludzie, jesteście tępi!”.
Koń podszedł do młodzieńca, przewracając go do tyłu swym pyskiem. Stanął nad nim, naciskając lekko kopytem na jego brzuch i zbliżając swój łeb do jego głowy. Odległość między oczami zwierzęcia a człowieka nie przekraczała metra, dzięki czemu obydwoje mogli podziwiać źrenice przeciwnika.
„Mówiłem ci, że stoję przed tobą... Czy ty w ogóle mnie słuchasz?”.
- Ty-ty-ty... Ty mówisz?
„A ty widzisz, bym swym pyskiem poruszał?”
- To-to… To dlaczego cię słyszę?
„Porozumiewam się z tobą w myślach. Twój Mistrz nie mówił ci nigdy o telepatii?”
- M-m-mój Mistrz? – Młodzieniec jakby nagle sobie o czymś przypomniał. Wyrwał się spod kopyta konia i biegnąc w stronę gęstwin zaczął wołać spanikowanym głosem swego opiekuna.
- Czemu tak hałasujesz młodzieńcze? – Starzec wyszedł spomiędzy gęstych drzew, uśmiechając się delikatnie do oniemiałego chłopca.
- Bo-bo-bo-bo…
- Spokojnie. Opanuj swe nerwy. W tym momencie na niewiele się one zdadzą. – Ominął swego ucznia, ruszając w stronę ich prowizorycznego obozowiska.
Sadiel jeszcze przez chwilę stał jak wbity w ziemię kołek. Gdy minęła pierwsza fala paniki, natychmiast podbiegł do oddalającego się Mistrza.
- Bo ja słyszałem… słyszałem jak koń… I ten koń… I… Przecież to niemożliwe!
- Cóż jest tak mało prawdopodobne na tym świecie, który sam w sobie jest już niewiarygodny?
- No bo ten koń… - Chłopiec stanął, chwycił powietrze w swe płuca, by w końcu odpowiedzieć na pytanie. - Ten koń mówi!
Starzec zdawał się nie przejmować w ogóle tą nowiną. Trzynastolatek zmarszczył gniewnie brwi. Podszedł jeszcze bliżej mężczyzny, by powtórzyć te słowa.
- Ten koń mówi!
- I to właśnie wyprowadziło cię z równowagi?
- Że co? Że mnie… Co? Ciebie, Mistrzu, to nie dziwi?
- Nie… Nie dziwi.
- Ale przecież konie nie mówią.
- I zapewniam cię, że nasz cztero kopytny brat też nie posiadł tej umiejętności.
- Ale ja go słyszałem.
- Nie, synu. Nie słyszałeś go, lecz myśli jego poczułeś.
- Myśli… A co to za różnica? – Oburzył się Sadiel. – Tak czy inaczej, nie powinienem rozumieć jego myśli. Jestem przecież czło… - Nie dokończył słów. Spojrzał w prześwitujące przez korony drzew niebo, po czym westchnął głęboko. – Mam trzynaście lat. Czyli, że rozumienie tego konia jest moją nadnaturalną umiejętnością?
- Być może nie tylko tego zwierzęcia.
- To mogę rozumieć wszystkie istoty?
- Nie mnie się pytaj. Nie jestem Syrianinem, bym mógł wiedzieć na czym polegają różnice między nami a wami. Sam odkryć je musisz.