Zerwał się z posłania. Był cały spocony. Nie mógł złapać
oddechu. Powiódł oczami dookoła, by zorientować się gdzie jest i co w ogóle się
stało. Słońce jeszcze nie dotarło na sam środek nieboskłonu. Delikatny wiatr
ruszał koronami drzew. Cichy szum liści działał kojąco, tak jak śpiew ptaków.
Chłopiec odetchnął z ulgą.
A więc to był sen. Głupi koszmar.
Uśmiechnął się do siebie. Naprawdę przeraziła go ta cała
wizja. Trzech martwych magów… i to martwych z jego powodu. Kiedyś słyszał, jak
w jednej z karczm lekko podchmielony mężczyzna mówił, że sny wyrażając nasze
podświadome pragnienia, lęki. Niby słyszał, jak potem mężczyznę tego nazywają
miejscowym głupkiem, ale, jak to mawiał jego Mistrz, czasami i przez usta
głupca mądrość może wypłynąć. Czy więc w głębi duszy Sadiel naprawdę czuje
nienawiść do tych ludzi, którzy podnoszą rękę na jego najbliższych? Czy byłby w
stanie nastać na życie innej osoby? Czy mógłby zabić?
Musiał się nad tym porządnie zastanowić i wyjaśnić sam przed
sobą kilka kwestii. I musiał czym prędzej zapanować nad swymi mocami. Nie mógł
pozwolić, by sen stał się jawą.
Ostatecznie, z westchnieniem ulgi padł z powrotem na
ułożony, przemoczony już pled. Pozwolił sobie na jeszcze małą chwilę
odpoczynku. Spojrzał na dwie torby leżące nieopodal jego głowy. Zaczął
zastanawiać się, gdzie podział się Duriom. Miał wielką nadzieję, że mężczyzna
wyruszył na poszukiwanie owoców leśnych. Sadiel miał wielką ochotę na świeże
poziomki lub maliny. Starał się jednak nie napawać zbytnim optymizmem. Czas, w
którym las obdarowywał ludzi swymi owocami minął kilkadziesiąt dni temu. Lato
już się kończyło, jesień zaczęła powoli panować nad krainą. Zamiast jagód i
poziomek, można będzie zbierać grzyby. Chłopiec nie przepadał za nimi. Kilka
razy struł się, gdy, wędrując razem ze swym Mistrzem, sam postanowił
przyrządzić sobie danie z tych tak niewinnie wyglądających roślinek. Następne
dni upływały mu w męczarniach, ciągłych wymiotach, bólach brzucha i zawrotach
głowy. Po tych kilku razach obiecał sobie, że nigdy nie tknie grzybów, a
przynajmniej nie w takiej surowej postaci. Poza tym, że urządzić z nich
jakiekolwiek, zdatne do spożycia danie, należałoby rozpalić ognisko, a trudno
to uczynić, gdy w koło można znaleźć jedynie mokre runo i nie wiele suchszy
chrust.
Jego rozmyślenia przerwał szelest dobiegający zza jego
pleców. Zerknął za siebie, próbując wypatrzeć zbliżającego się Durioma. Po
kilku chwilach zauważył ciemnobrązowy płaszcz prześwitujący pomiędzy szczupłymi
pniami drzew.
- Już się obudziłeś… - stwierdził Duriom, gdy jego wzrok
spotkał się ze spojrzeniem chłopca. Ominął ostatnie krzaki i wyszedł wprost na
niewielką, oświetloną ciepłym słońcem, polanę. Nie wyglądał na kogoś, kto
spędził noc na regenerującym śnie. Przypominał raczej człowieka, który ma za
sobą kilka bardzo trudnych dni, podczas których niemiał szans choć na krótki
odpoczynek.
- Nie dawno – uśmiechnął się Sadiel. – I tak zbyt długo się
wylegiwałem. Teraz mam wielką ochotę coś przegryźć.
- Zaraz spróbuję rozpalić niewielkie ognisko. Przyniosłem
bukłaki z czystą wodą. Może zrobimy zupę z sucharów… Wyjmij z mojej torby misę
od Tiriama i przygotuj ją do gotowania. W swoim stanie nie powinieneś siedzieć
bezczynnie i myśląc nad tym, czego i tak zmienić się już nie da.
Sadiel wstał z mokrego pledu i ruszył w stronę ich
niewielkiego dobytku. Zaczął grzebać w torbie Durioma, gdy coś zaświtało w jego
głowie. Nieomal wyszarpał niewielką misę z worka i trzymając ją aż nazbyt mocno
w dłoniach, spojrzał niepewnie na swego przyjaciela.
- O jakim stanie mówisz?
- Nie wiem. Pewnie jesteś roztrzęsiony.
- Czy ja wyglądam na roztrzęsionego? I dlaczego miałbym być
roztrzęsiony?
Znachor spojrzał na chłopca spod ściągniętych brwi, jakby
chciał w ten sposób upewnić się, czy aby młodzieniec nie kpi sobie z niego.
- To, co się wczoraj wydarzyło, musiało źle na ciebie
wpłynąć.
- To, co się wczoraj… - nie dokończył Sadiel, gdyż w tym
samym momencie pojął jedną, tragiczną prawdę: to nie był sen!
Nagle jego nos wychwycił zapach spalenizny, doprowadzający
go do mdłości. W uszach rozbrzmiały krzyki konających w cierpieniach mężczyzn.
Oczami wyobraźni widział płonące ciała i zakrwawioną twarz jednego z Magów,
którego jedyną winą było to, że wychowywał się w świecie, w którym nienawiść wpajana
jest ludziom od małego. Poczuł suchość w gardle. Nagle rzeczywistość przestała
mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Doszło do niego, że zamordował ludzi.
ZAMORDOWAŁ LUDZI! Był mordercą, choć jeszcze dzień wcześniej, sam tymi słowami
obrażał osoby nastające na jego życie. Był mordercą… Uniósł dłonie przed swe
oczy, upuszczając misę. Widział, jak po palcach spływała ciemnoczerwona krew…
krew tych, którzy mieli przed sobą jeszcze tyle lat życia. Byli Magami, chcieli
go zabić. Miał prawo się bronić, ale… czy miał również prawo decydować, czy to
jego istnienie jest ważniejsze? A może ci mężczyźni mieli w przyszłości ocalić
królestwo. Może od ich życia zależeć miał cały świat. A on sam jest tylko
kilkunastoletnim syrianinem, który musi wciąż ukrywać się przed spojrzeniami
innych, by nie dostać się do niewoli. Będzie prawdziwy cud, jeśli dożyje do
swoich dwudziestych urodzin. I taki ktoś jak on ma czelność chodzić po tej
ziemi, podczas gdy trójka mężnych, odważnych Magów, a raczej to, co z nich
pozostało, spoczywa w błocie gdzieś na krańcach lasu? Jego bóg, jeśli takowy
istnienie, nie wybaczy mu tego przestępstwa. Będzie cierpiał przez wieki, a
przed jego oczami stać będą przerażające dusze tych, których tak lekkomyślnie
wygnał z tego świata swoją przeklętą mocą, mocą… o którą przecież nikogo nie
prosił. Czy nie mógłby się jej pozbyć? Czy nie mógłby z niej zrezygnować? Być
może wtedy takie tragedie nie miałyby miejsca.
A może…
Może wystarczy się poddać? Skoro cały świat jest przeciw
niemu, a on sam potrafi jedynie krzywdzić i to nie tylko nastających na jego
życie ludzi, ale też bliskie mu osoby, to… może powinien ustąpić? Świat nie
wiele na tym straci, a na pewno wiele na tym zyska.
Po jego policzkach popłynęły łzy. Ciche początkowo
szlochanie zmieniło się w donośny płacz.
Duriom nieomal natychmiast usiadł tuz przy nim i przytulił
go do siebie.
- Sadiel… Nie płacz. To nie twoja wina. – Znachor próbował
pocieszyć swego młodego przyjaciela, lecz bez większego skutku.
- Jak… Jak nie moja? Prz-przecież to ja… to ja ich
zabiłem..! – łkał chłopiec.
- Nie ty, lecz twoja moc. Uwierz mi, Sadielu. – Duriom
uniósł głowę młodzieńca, by ich spojrzenia spotkały się. – Gdy się wtedy
uwolniłem i doszedłem do ciebie… To nie byłeś ty, chłopcze. Widziałem
przerażającą pustkę i szaleństwo w twoich oczach, lecz nie widziałem w nich
ciebie.
- Ale… Ale to moje myśli… Moje myśli im to zrobiły… Gdyby
nie ja, nadal by żyli!
- Mylisz się… Żyliby, gdyby nie ich durne przekonanie o
twoim diabelskim pochodzeniu. Sami się o to prosili.
- Ale mogłem… mogłem ich nie zabijać. – Sadiel otarł dłonią
twarz, lecz po chwili znów była cała zapłakana, a łkanie stawało się
głośniejsze.
- Wtedy oni zabiliby ciebie.
- I co z tego?! Byłoby lepiej, gdyby to zrobili! Powinni
mnie zabić… Teraz… teraz sam będę musiał to zrobić.
Po tych słowach Duriom złapał młodzieńca za ramiona i, ku
zdziwieniu Sadiela, potrząsnął nim mocno.
- Nawet tak nie mów, słyszysz?! – wrzasnął znachor.
Syrianin w jednej chwili przestał płakać, rozszerzając oczy
ze zdziwienia, a zarazem i przerażenia.
- Nawet tak nie mów! – powtórzył Duriom. – Tak postępują
jedynie tchórze, a ty nie jesteś tchórzem, rozumiesz?!
- Tak! – Tym razem to chłopiec podniósł głos, wyrywając się
z rąk mężczyzny. – Za to ty niczego nie rozumiesz! Od kiedy skończyłem te
cholerne trzynaście lat, wszyscy dookoła mnie cierpią. – Zerwał się na proste
nogi. - Najpierw Mistrz, potem Sonya, Strzała, ty… Teraz Magowie… Nie wliczając
w to tych wszystkich ludzi, których nawet nie znałem! I to w ciągu tych kilku
miesięcy! A jak stanę się dorosłym syrianinem?! Wiesz ile krzywdy mogę jeszcze
wyrządzić?! Lepiej, żeby nikt się tego nie dowiedział!
- Więc twoim zdaniem to cały twój lud powinien wyginąć, tak?
– Znachor również wstał z ziemi. Odwrócił się od przyjaciela i idąc w stronę
najbliższego drzewa kontynuował. – Bo każdy z twego ludu może mordować? Tak
myślisz? To, zastanów się, kto tu kogo niewoli: ludzie syrian, czy syrianie
ludzi? Kto tu więcej krzywdy czyni drugiej rasie? Której rasie można przypisać
więcej morderstw, wojen i zła? Co?
Sadiel poruszył bezdźwięcznie ustami, chcąc najwyraźniej
odpowiedzieć na zadane mu pytanie, jednak zrezygnował z takiego ruchu. Gdy
mężczyzna zwrócił się znów ku niemu, opuścił swą głowę, jakby wszystkie te winy
przypisane były jemu.
- Otóż, mój drogi chłopcze, ludziom… To całe bestialstwo
dotyczy ludzi i ich splugawionych serc! To moja rasa dokonuje rzezi, o których
nawet nigdy nie słyszałeś, a której ja byłem świadkiem! To moja rasa morduje
się nawzajem, tylko po to, by przejąć po drugim człowieku skrawek ziemi, który
to i tak po śmieci właściciela nie będzie należał do nikogo! To moja rasa
wypowiada nowe wojny, udając, że czyni to w imię praw człowieka i wolności! Ale
czy to oznacza, że ja, będąc jednym z nich, mam się na to wszystko godzić? Że mam być taki sam jak oni? Nie, mój
chłopcze. Ja mam własny rozum i własne serce, i to ich zamierzam słuchać, nie
jakichś głosów z zewnątrz, które najchętniej wcieliłyby mnie do wojska tylko po
to, by mieć kolejnego rycerza gotowego polec w walce o coś, czego w najlepszym
razie w ogóle nie rozumie. Powinieneś być dumny z tego kim jesteś. Powinieneś
szczycić się swoją mocą, bo gdy dorośniesz i w pełni nad nią zapanujesz,
będziesz mógł zdziałać wiele dobrego dla całego naszego świata. Przed tobą jest
jeszcze całe życie. Musisz w końcu
uratować swych braci. Musisz w końcu znaleźć swoje miejsce na naszej planecie,
gdzie stworzysz swoją własną oazę spokoju i szczęścia. Masz dopiero trzynaście
lat i już tyle przeszedłeś. Wiesz co to znaczy śmiech i radość, ale wiesz też
co to znaczy rozpacz i gniew. Czujesz też ból po zabiciu tych magów. Wiesz
więc, że nie jest to żadne, dobre rozwiązanie i z pewnością, gdybyś nie musiał
chronić własnego życia, nigdy byś się do tego nie posunął. Inni, bez
znaczniejszego powodu są w stanie poderżnąć gardło niewinnej istocie. A jeśli
chodzi o samo morderstwo, to… - Oczy Durioma zaszły mgłą, jakby spoglądały w
inny, niematerialny świat. - Ja też zamordowałem człowieka – dodał niepewnie,
jakby jedna jego część nakazywała mu wyjawić całą prawdę, inna natomiast
przekonywała go, by zachował tą informacje wyłącznie dla siebie.
- Jesteś znachorem.
Są takie choroby, których nikt by nie wyleczył. Nie oznacza to, że to ty
zabiłeś tego chorego – nieomal prychnął Sadiel. Dla niego te oba morderstwa nie
miały niczego wspólnego, prócz efektu i w związku z tym to on ma większe prawo
czuć się bestią, bez powodu zabijającą ludzi… tak, jakby zależało mu na byciu
bardziej winnym od swego przyjaciela.
- Nie… Akurat jeszcze żaden chory, którego do mnie
przyprowadzono, nie zmarł z powodu przypadłości. Ten, o którym mowa, choć w inny sposób zginął
niż magowie, to jednak również przypadek tym kierował.
Sadiel jeszcze kilka dni wcześniej rzuciłby się pewnie z
pięściami na znachora, wyzywając go od najgorszych potworów i odchodząc od
niego, nie chcąc mieć nic wspólnego z podłym mordercą. Ale przez te kilka dni
sytuacja radykalnie się zmieniła. Zamiast więc bólu i złości, poczuł
narastające w sobie niedowierzanie. Bo jak to? Duriom, który co prawda wybuchał
czasem gniewem, ale nigdy nie skrzywdził choćby muchy, przyznaje się przed nim
do popełnienia tak karygodnego czynu? On? Znachor i człowiek, który wbrew
panującemu przekonaniu, nie był nigdy uprzedzony do rasy syriańskiej? Jak to?
- Jak to? – rzekł na głos.
- Pamiętasz dzień, w którym znalazłeś Minkusa?
Chłopiec przytaknął głową.
- I właśnie wtedy, gdy szukałeś po lesie Świerzych jagód,
wydarzyło się do wszystko. – Duriom przeniósł swój wzrok z twarzy młodzieńca,
na szczyty koron drzew. W jego oczach odbijały się płynące po niebie obłoki. –
Wyruszyłem na poszukiwanie chrustu. Na brzegu nie było tego wiele, więc
bardziej zagłębiłem się w las. Znalazłem miejsce z kilkoma dawno uschniętymi i
przewalonymi drzewami. Szybko więc uzbierałem naręcze suchych patyków. W drodze
powrotnej do miejsca naszego odpoczynku, starałem się zapamiętać szlak jaki
przebyłem, by w razie potrzeby jeszcze raz tam wrócić i dozbierać drew. Nie
było to trudne, bo nieomal przez cały ten czas szedłem prosto, odbijając z
kursu tylko po to, by ominąć jakieś drzewo. Gdy byłem już bardzo blisko swego
celu, coś mnie zaniepokoiło. Zatrzymałem się i zacząłem nadsłuchiwać. Miałem
rację… Ktoś był na drużce. Rzuciłem więc chrust na ziemię i po cichu,
oczywiście na ile było to możliwe, podszedłem jeszcze kilka kroków.
Przykucnąłem za jednym z krzaków rosnących pomiędzy drzewami. Gdy po chwili
uniosłem się delikatnie znad zielonej osłony, zauważyłem mężczyznę, który grzebie
w mojej torbie. Dopiero wtedy złajałem się w duchu za to, że zapomniałem wziąć
ją ze sobą. – Znachor uśmiechnął się półgębkiem. - Było już jednak za późno na
jakiekolwiek ukrycie naszej tam obecności. Ale w sumie nie to było najgorsze.
Poczułem jak oblewają mnie zimne poty, gdy osoba ta wstała i ukazała mi swe
oblicze. To był Natiah… - Tym razem skupił swój wzrok z powrotem na twarzy
chłopca. – Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, a jednak… Nie odpuścił… Przez ten
cały czas śledził nas, aż w końcu natrafił na nasze ślady. Wiedziałem, że nie
odejdzie stamtąd, póki nas nie dorwie. W pierwszej chwili chciałem się wycofać
i ominąć go z dala, by wyruszyć na poszukiwanie ciebie. Jednak zrezygnowałem z
takiego posunięcia. Mogłeś przecież wrócić w każdej chwili i wpakować się
bezpośrednio w jego ręce. Zostałem więc w ukryciu myśląc, że szybko da sobie
spokój, weźmie moją torbę i wyruszy dalej. Nie chciałem pozbywać się mojej
własności, ale byłaby to mała cena za życie twoje i moje. Nie pamiętam już, jak
długo tam kucałem. Nogi zaczęły mi drętwieć. Musiałem się wyprostować.
Delikatnie uniosłem się znad ukrycia. Pech chciał, że z powodu stanu moich nóg,
straciłem równowagę i nieomal przeleciałem nad krzakiem. Ostatecznie jednak wyłożyłem
się na nim jak długi, czując wbijające się gałęzie w mój brzuch. Szybko
powróciłem do pionu, ale było już za późno. Zauważył mnie. Widziałem jak na
jego brudnej, rozgorzałej twarzy pojawia się demoniczny uśmiech. Cofnął dłoń za
swe plecy, by po chwili wysunąć ją do przodu, wraz z znajdującym się w niej nożem.
Zapanowała długa, napięta cisza... Bałem się ruszyć, by go nie sprowokować. On
też się nie ruszał. Patrzył się jedynie na mnie, jakby chcąc odgadnąć mój plan
działania. I tylko był jeden szkopuł: żadnego planu działania nie posiadałem. Nie mogąc wytrzymać już tego napięcia,
odezwałem się jako pierwszy, pytając się do, czego od nas chce. Odpowiedział, że
chce uwolnić świat od kolejnego czarciego pomiotu, którym jesteś ty. Starając
się grać na czas zacząłem mówić, że wcale nie jesteś zły, że to wszystko, co
mówią o syrianach, to tylko pomówienia i nieprawdziwe plotki. Wspomniałem też o
Sonyi i o tym, jak ją uratowałeś. Nie sprawiło to jednak nad nim żadnego
wrażenia. Wręcz przeciwnie. Powiedział, że chce oddać ciebie w łapy Sprzymierzeńcom
za pełny mieszek srebrnych talarów. Za mnie nie otrzymałby od nich nic, więc
nie chce mnie oddawać im za darmo. Nie może też jednak puścić mnie wolno.
Jestem przecież twoim przyjacielem, a jak wiadomo, przyjaciel mojego wroga,
jest moim wrogiem. Postanowił więc skrucić moje życie. Nim się spostrzegłem,
biegł już w moim kierunku. W jednej
chwili zawróciłem napięcie, by uciec w stronę, z której przed kilkoma chwilami
przybyłem. Po niedługiej chwili minąłem miejsce, gdzie nazbierałem uprzednio
chrustu. Biegłem dalej. W pewnym momencie dotarłem nad dość niewysoki, ale
bardzo stromy stok, cały obrośnięty drzewami. Bałem się, że zbiegając z niego
przewrócę się i połamię sobie nogi. Ruszyłem więc w bok, nie zauważywszy jednak
wystającego z ziemi korzenia. Padłem na ziemię jak długi. Nieomal w mgnieniu
oka zerwałem się z powrotem na równe nogi, lecz było już za późno na wszelką
ucieczkę. Natiah stał niecały metr ode
mnie. Gdyby tylko chciał, mógł bez problemu dosięgnąć mnie nożem… - Duriom
zadrżał na samą myśl o tamtej chwili. – Byłem przerażony. Zacząłem
przygotowywać się do własnej śmierci, która miała za chwilę nastąpić. Zapytałem
się go drżącym głosem, o co mu chodzi? Czemu nie pchnie mnie nożem i nie
zakończy tej całej żałosnej zabawy. Odpowiedział, że chce nacieszyć się moim
strachem, lecz przede wszystkim chce zapamiętać każdy szczegół tej chwili, by
móc przedstawić ją tobie, gdy będzie prowadził się do Wybawicieli. Jak on to
stwierdził… „Chcę, by ten potwór cierpiał tak, jak cierpią osoby, które nie mogły
uchronić swych najbliższych przed bezlitosną śmiercią zadaną syriańską dłonią”.
Nie próbowałem mu nawet tłumaczyć po raz drugi, że to wszystko jest nie prawdą.
Wiedziałem, że i tak nie przemówię mu do rozsądku. Zamiast tego, pozwalałem by
złość rosnąca we mnie, przemieniała się w siłę do obrony przed nim. Zrozumiałem,
że jeśli zginę, Natiah powróci na miejsce naszego spotkania, poczeka tam na
ciebie, by spełnić swój cel. Nie mogłem pozwolić byś cierpiał za swą
niewinność. Chciałem go jakoś ogłuszyć i zdobyć czas na to, by wrócić po ciebie
i opuścić tamtą okolicę. I z każdą kolejną chwilą byłem coraz bardziej
przekonany, że uda mi się go powstrzymać. A jeśli nawet nie udałoby mi się to,
to przynajmniej miałbym czyste sumienie, bo przecież próbowałem. Przed oczami
widziałem ciebie bladego, poobijanego, krwawiącego, pracującego dla
Sprzymierzeńców… Widziałem jak padasz z bezsilności, nie mogąc ponownie się
unieść… Widziałem jak kolejne razy padają na twe mizerne ciało i… - spojrzał na
Sadiela, a w oczach jego pojawiły się łzy. – Nigdy bym sobie tego nie wybaczył…
Nawet po tej drugiej stronie nigdy nie przestałbym o tym myśleć i wyrzucać
sobie swoją głupotę. Bo też puściłem cię samego do lasu. Gdybyśmy wyruszyli
razem…
- Razem wpadlibyśmy na Natiaha – dokończył chłopiec, choć
słowa Durioma miały za pewne wyglądać zupełnie inaczej.
-I wtedy rzucił się na mnie. W pierwszej chwili spanikowałem
i omal nie przypłaciłem tego zmieszania utratą życia. Ostrze noża minęło moją
szyję o kilka milimetrów. Cofnąłem się o krok, lecz Natiah znów był przy mnie.
Znów zobaczyłem jego oczy płonące od gniewu i chęci zemsty. Widząc, jak
przymierz się do zadania kolejnego ciosu, wyprzedziłem jego ruch. Złapałem go
za uzbrojoną rękę. Chciałem przede wszystkim zmusić go, by wypuścił z niej nóż.
Był jednak nieugięty. Szamotaliśmy się tak przed dłuższą chwilę i nie wiem,
jakby się to skończyło, gdyby Natiah nie stracił w pewnym momencie równowagi.
Było to niczym mrugnięcie okiem. Musiałem jednak wykorzystać tą okazję.
Pchnąłem go do tyłu na tyle mocno, by się przewrócił. On jednak postąpił kilka
kroków do tyłu, starając się powrócić do pionu. Gdy już myślałem, że
zmarnowałem szansę, Natiah poleciał do tyłu, w kierunku zbocza pagórka. Zniknął
mi z oczu. Słyszałem jedynie, jak jego ciało osuwa się po trawie i gałęziach.
Słyszałem jego stęknięcia, gdy obijał się o kolejne kamieni. I nagle to
wszystko ustało. Wiedziałem, że stało się coś złego. Byłem pewien, że stracił
przytomność, być może złamał coś sobie… Ruszyłem ku zboczu, by zobaczyć w jakim
stanie się znajduje i w razie potrzeby przystąpić do pomocy. Jednak to, co
zobaczyłem… - Duriom przełknął ślinę. Jego wzrok skierował się ku niebu. Sadiel
widział, jak klatka piersiowa przyjaciela porusza się w szybkim tempie, a
drżące dłonie starają się skryć pod fałdami szaty. – Natiah… Jego ciało… On wbił się na jeden ze
złamanych pni młodego drzewa, które rosło nieomal równoległe do zbocza. Ostre
części przebiły go na wylot Widziałem, jak krew spływa po korze, tworząc
pomiędzy korzeniami makabryczną kałużę. Ale najgorszy był wyraz jego twarzy… -
Znachor zamknął oczy. Przez długą chwilę panowała cisza zmącona jedynie
odgłosami natury. – To przerażenie i niedowierzanie… Te usta otwarte jakby w
niemym krzyku… Niemej prośbie o pomoc… Ale było już za późno. Nie mogłem tego wszystkiego pojąć. Jaka jest
szansa, że cholerne ciało wpadnie na ten jeden, pieprzony pień?! Mógł przecież
jakoś się zatrzymać… zawadzić o coś… Nie wiem… A on po prostu wpadł na ten
pień… To właśnie o tym rozmawiałem z Tiriamem.
Sadiel zmarszczył pytająco brwi.
- Powiedziałem mu o wszystkim i poprosiłem, by w jakiś
sposób odnalazł ciało Natiaha i oddał je jego najbliższym, by ci mogli urządzić
mu odpowiedni pochówek. Nie mogłem zostawić martwego człowieka na pastwę
dzikich zwierząt. I… chciałem też się z kimś podzielić moim cierpieniem. Gdybym
nadal to wszystko trzymał w sobie…
- A dlaczego nie porozmawiałeś o tym ze mną?
- Nie chciałem… – spojrzał na Sadiela. – Nie chciałem byś
uważał mnie za mordercę. Ale w tym wypadku… Oboje postąpiliśmy właściwie.
Broniliśmy się. To, że ci, z którymi walczyliśmy, teraz nie żyją, jest kwestią
jakiegoś głupiego przypadku. Ty nie użyłeś swej mocy specjalnie po to, aby
zabić magów, ja… ja wcale nie chciałem popchnąć Natiaha w taki sposób, by
skończył wbity niczym na pal. Oboje jednak cierpimy z tego powodu. Nie każę ci
wcale zapominać o tym, co się wydarzyło. Nie dość, że nie byłbyś w stanie tego
uczynić, to w dodatku ja okazałbym się draniem bez serca, pragnąc zasiać w
tobie ziarenko znieczulenia na krzywdę. Powtarzam więc: nie zapominaj, ale nie
buduj na około siebie muru cierpienia składającego się z obrazów tych, którzy
są już martwi. Nie pomoże ci to w dalszym życiu, a może na zawsze zamknąć ci
drogę do celów, które sobie założyłeś.
- Może wam, dorosłym, łatwo jest tak uczynić. Ja mam dopiero
trzynaście lat.
- My dorośli, różnimy się od was jedynie ilością
doświadczenia. Jednak patrząc na to, co już przeżyłeś w swym życiu, to nawet
tym nie odbiegasz od nas.
Sadiel nie wiedział co odpowiedzieć na takie słowa. Wiele
razy powtarzał wpierw swojemu Mistrzowi, potem Strzale a ostatnio również i
Duriomowi, że nie jest dzieckiem i nie chce by tak go traktowano. A jednak gdy
znajdował się właśnie w takim położeniu jak teraz, pragnął by ktoś właśnie
dorosły przytulił go do siebie, i wziął w swe ręce jego los.
Siedzieli w milczeniu jeszcze przez dłuższy czas. W końcu
Duriom trochę aż nazbyt teatralnie przeciągnął, wstał z ziemi i poszukał
blaszanej misy i swojej torby. Gdy obie rzeczy trzymał już w dłoniach, zwrócił
się do chłopca z prośbą o pomoc w przygotowaniu posiłku. Sadiel początkowo
niechętnie wziął się do roboty, jednak z czasem zrozumiał, że jeśli nie będzie
robił nic, zupełnie popadnie w czarną rozpacz.
Po posiłku ruszyli w dalszą drogę. Pokonywali kolejne
kilometry w totalnej ciszy, tak jakby jakiś przerażający bóg odebrał im nagle
mowę. Nawet na siebie nie spoglądali. To dziwne, ale Sadielowi wydawało się, że
pomimo kolejnego podobieństwa jakie pojawiło się między nim, a jego
przyjacielem, a które opierało się dołożeniu swej ręki do śmierci człowieka,
nagle stali się od siebie tak oddaleni. Wmawiał sobie, że to tylko przejściowy
stan. Gdy tylko minie oszołomienie po tym całym makabrycznym wydarzeniu,
wszystko wróci do normy. Tak… Na pewno znów pojawi się uśmiech na twarzy jego
oraz twarzy Znachora. Znów będą żartować, a on sam dalej będzie wierzyć w to,
że świat nie jest jednak do końca przegnity. Tak bardzo chciał, żeby to
wszystko stało się prawdą.
Podczas wieczornego spoczynku Duriom próbował rozluźnić atmosferę.
Zażartował sobie, że jeśli tak dalej pójdzie, to zupełnie zapomni jak brzmi
ludzki język, a za stary jest na to, by sobie go od początku przyswajać. Sadiel
uśmiechnął się, lecz równie dobrze mógłby pozostać z grobową miną.
Przy ledwie tlącym się ognisku, zasiedli również w
całkowitym milczeniu, posilając się skromnym, wieczornym posiłkiem. Duriom nie
miał zamiaru po raz kolejny tłumaczyć chłopcu, że to, co wydarzyło się dzień
wcześniej nie było nikogo winą, a na pewno nie samego syrianina, a Sadiel nie
chciał po raz drugi tego wysłuchiwać. Najchętniej już położyłby się spać, by
tylko choć na chwilę oderwać się od tego świata. Kłopot polegał na tym, że
czół, iż sen nie nadejdzie tak szybko, jakby tego chciał. Ale, na jego
nieszczęście, przeczucia te okazały się bezpodstawne. Już niedługo po tym, jak
położył swą głowę na zwiniętym płaszczu, poczuł ciężar swych powiek.
Wystarczyło kilka chwil, by jego oddech stał się spokojny i głęboki, a źrenice
pod powiekami zaczęły ruszać się niczym dwa małe chochliczki.
2 komentarze:
Jedno zdanie...
O RZESZ TY!
...
Ale po kolei.
Cześć Chas :). Korzystając z chwili wolnego czasu zabieram się do komentowania. Postaram się pisać ładnie i składnie, ale jak wyjdzie, to nie wiem.
(Napiszę jeden porządny komentarz, żeby się nie rozdrabniać na poprzednie notki, ok?) <--- Wiem, zadawanie pytań, jak się nie ma możliwości na nie odpowiedzieć jest idiotyczne xD.
Ale już:
Notkę, w której opisywałaś cały "incydent" z magami, czytałem w przerwie pomiędzy zajęciami już dość dawno temu. Pamiętam, że mocno mną wtedy wstrząsnęłaś, ale chyba jeszcze bardziej... Zadziwiłaś? Chodzi mi o postawę jednego z oprawców. Normalnie widać było, jak boryka się z wyrzutami sumienia i nie do końca wierzy i jest zadowolony z tego, co robi. No właśnie - ale jednak robi. Ja wiem, że czasami ludzie po prostu nie mają wyjścia i decydują się na straszne czyny z przymusu, jednak uważam, że to, iż nie był dumny z zabijania, nie usprawiedliwia go w żadnym stopniu. Hmm... Wyszedł ci taki dobry i zły glina, gdybym to przełożył na swoje podwórko. :) Problem tylko w tym, że ten dobry glina nie był taki całkiem dobry, tylko jakby... mniej zły. Ech, ten (i jak widać tamten) świat nie jest czarno-biały. Ale chyba tak ma być, prawda?
Tak czy inaczej, magowie skończyli jak skończyli, a że wyszło trochę brutalnie, to cóż... Dzisiejszy widz/czytelnik jest wymagający :D. A tak całkiem serio, to, jak mawia nasza jedna nauczycielka, "jest ryzyko, jest zabawa"! xD. A już na prawdę poważnie, to wszystko opisałaś tak, że wzmaga i tak już silne emocje.
Właśnie, opisy... JAK ty śmiesz mówić, że nie potrafisz opisywać sytuacji?! Pryz twoich rozbudowanych, zróżnicowanych sprawozdaniach z różnych wydarzeń moje kilkuzdaniowe wypociny wyglądają co najmniej jak gryzmoły przedszkolaka. Jasne, że nie mamy się co porównywać do znanych autorów, bo oni spędzają całe życie i utrzymują się z pisania (a ci zdolniejsi i poczytniejsi niewątpliwie mają telent), jednak uważam, że bijesz 90% pisarzy i pisarek-amatorów na głowę i to jedną ręką :). PRZYSIĘGAM, że jeśli jeszcze raz usłyszę, że masz kłopoty z opisami to naślę na ciebie moją ciocię... A pamiętaj, że ona ma kontakty z CIA i mimo, że wygląda na staruszkę to swojego czasu skopała tyłki trzem agentom KGB i to w będąc w piżamie nocnej! xD
Ps. Kiedy dajesz korepetycje z tworzenia opisów? Czeka mnie do napisania parę przekonujących scen zbrodni. :)
-MUSIAŁEM PRZEDZIELIĆ KOMENTARZ NA DWIE CZĘŚCI, BO PRZEKROCZYŁEM LIMIT ZNAKÓW- xD
Przechodząc już do dzisiejszej notki, bo się zaczynam w inną stronę rozwijać:
Żebyś ty tylko wiedziała, jak głęboko odetchnąłem, kiedy Sadiel powiedział, że przecież to tylko sen. "No tak, przecież tylko głupi koszmar, nie ma się czym stresować, a ja tu głupi wiercę się na krześle", myślę sobie i spokojnie przeskakuję po tekście, aż tu nagle takie wielkie JEB!, ŁUP! i PLASK!... A potem będzie płacz i zgrzytanie zębów, chciałoby się zacytować klasyka.
Opis uczuć, które targają trzynastolatkiem, kiedy w pełni zdaje sobie sprawę z tego, co zaszło to dla mnie majstersztyk. Ta wszechogarniająca go rozpacz, beznadzieja i nienawiść, wielka nienawiść do samego siebie, a potem to, co się ze mną dzieje, gdy czytam dalej i w każdej chwili chcę krzyczeć: "PRZESTAŃ!", bo choć rozumiem (tak myślę), co teraz czuje, to nie mogę znieść sposobu, w jaki o sobie mówi. Na szczęście w mojej roli doskonale sprawdził się Duriom. Dużo mądrych słów z jego ust dzisiaj padło, które można sobie przełożyć też na własne życie. Oj można.
Nie spodziewałem się, że naszego Znachora spotkał, całkiem niedawno, tak dramatyczny wypadek. W pierwszej chwili musiałem sobie przypomnieć, kim był Natiah, a to wspomnienie do miłych nie należało (czy mój Strzała jeszcze się pojawi?). Nie dość, że uratowali mu córkę, to tak się naszym wędrownym odpłaca. Może to nieludzkie, ale bardziej mi było szkoda Durioma, że dręczyły go wyrzuty sumienia, niż samego Natiaha. Tak już mam, że jak jakaś postać sobie u mnie dołki wykopie, to potem ma ciężko z nich wyjść.
I już ostatnie spostrzeżenie. Myślę, że to, iż nasi bohaterowie wyrzucili z siebie (przynajmniej po części) dręczące ich przemyślenia (?), jeszcze bardziej ich do siebie zbliży. I obym się w tej kwestii nie pomylił, gdyż z pewnością będą potrzebowali wzajemnego wsparcia, żeby przetrwać w tych trudnych warunkach, w których przyszło im żyć.
Uff! To się nazywa prawdziwy komentarz XXL. Ale naprawdę, te dwie notki tak na mnie podziałały, że tekst po prostu wylewa mi się spod palców i muszę go szybko zatamować (na całe szczęście uczyliśmy się dziś zakładać opatrunki uciskowe :D).
Mam nadzieję, że w najbliższym czasie znowu opublikujesz jakąś część, bo dopiero teraz widzę, jak przez ten cały czas przywykłem do historii naszego młodego Syrrianina.
Pozdrawiam Cię serdecznie moja droga :).
Ps. Jedno z opowiadań się poprawia, czekam na powrót i możemy ruszać z publikacją.
Ps2. Pierwsza część "Pamiętnika Mordercy" została już napisana od nowa i aktualnie leży na biurku mojej polonistki... :D. Po prostu poprosiłem ją, czy nie mogłaby mu udzielić jakiś wskazówek stylistycznych i wytknąć błędy, jako że język zna od podszewki i że byłbym bardzo wdzięczny... Pamiętaj, łechtając czyjeś ego można sobie bardzo pomóc :D. Jeszcze raz papa :).
Prześlij komentarz