sobota, 28 lipca 2012

Początek końca, cz. XXXIV


Miasto rzeczywiście wyglądało na dość rozwinięte. Wszelkie budowle wskazywały na to, że dbano tu nie tylko o porządek, ale też i o sam wygląd. Jedno, bądź dwupiętrowe domostwa poobwieszane były kolorowymi kwiatami i kwitnącymi pnączami. W oknach znajdowały się mniejsze i większe szybki - oznaka bogactwa mieszkańców. Żłobienia na palisadach dodawały temu miejscu swego rodzaju bajkowości. Na jednej ze ścian dwa kamienne konie zamarły w szalonym wyścigu. Na drugiej wielkie drzewo rozpościerało swą bujną, ceglastą koronę. Na jeszcze innej - fontanna wystrzeliła do góry strumień zastygłej w locie wody…
Budowle te mieszały się z bujną roślinnością. Krzaki i drzewa zieleniły się, muskane promieniami wiosennego słońca. Nawet przetrzymały tu polanki trawy odgrodzone od kamiennych uliczek niziutkimi murkami. Przy nielicznych w tej części miasta straganach stali sprzedawcy. Nie wydzierali się jednak, jak to zazwyczaj bywa, zachwalając swój towar. Uśmiechali się jedynie do przechodniów. Pewnie doszli do wniosku, że asortyment swój jedynie wtedy trzeba zachwalać, gdy jest on nienajlepszego sortu.
Liczni mieszkańcy miasta nie wyróżniali się strojem. Nie były to żadne płaszcze z jedwabiu, czy koronkowe suknie. Lecz nie widać było nikogo, kto by w poplamionym ubiorze paradował, nie wliczając w to oczywiście dzieci. Te nigdy nie przegapią okazji, by brudem wyróżnić swój strój od pozostałych.
Gwar rozmów i śmiechów ulatywał pod samo niebo. Jednak był to hałas całkiem sympatyczny, a nawet odrobinę uspokajający. Uspokajający przynajmniej dla obydwóch podróżnych, którzy potrzebowali po obcować z innymi ludźmi. Liskowi nie było to jednak w smak.
Kroczyli więc w stronę centrum miasteczka, gdzie powinni znajdować się ci, co w stanie będą dopomóc im, chcący czy niechcący, w wypełnieniu ich misji.
Z każdym kolejnym metrem, czysty, kolorowy lecz skromny ład zastępowany był przez onieśmielający przepych. Coraz więcej złoconych balustrad i innych części budynków odbijało się w oczach wędrowców. A i coraz częściej dostrzegano jedwabne stroje obsypane cekinami. Zdawało się, że i dzieci mniej hasało po uliczkach, i śmiechy były rzadsze.
Sadielowi nie podobał się ten rejon. Po stokroć lepiej czuł się na terenie, gdzie domostwa swe mieli zwykli mieszkańcy.
Skręcili w uliczkę ciągnącą się pomiędzy dwoma rzędami wysokich, mieszkalnych budowli. Za pewne były to domy przeznaczone dla kilku rodzin. Gdyby każda z nich wybudowała sobie swe własne cztery kąty, zajęłyby one o wiele więcej miejsca, które w mieście jest zazwyczaj bardzo drogie.
Do ich uszu dobiegł zgiełk, który zawsze kojarzy się z wielkimi targami. W takich skupiskach sprzedawców zwykły uśmiech nie wystarczał. Tu trzeba było wrzeszczeć, by przyszły klient wybrał akurat twój stragan spośród dziesiątek innych, oferujących te same towary. Takie też kłębowisko ludzi spostrzegli, gdy tylko wyłonili się spomiędzy domostw.
- No cóż… - chłopiec uniósł kąciki ust delikatnie do góry. - Jeśli tutaj nie zdobędziemy potrzebnych nam informacji, to nie zdobędziemy ich nigdzie.
Postanowili od razu przystąpić do działania. Podeszli do pierwszego lepszego stoiska, które po brzegi wyładowane było świeżym, pachnącym pieczywem. Wędrowcom od razu pociekła ślinka. Duriom mógłby co prawda zakupić choć jeden bochenek, ale w jego torbie nadal spoczywał prowiant, który dostali od staruszków. Nie byłoby mądre, gdyby napchali się świeżym jedzeniem, podczas gdy stare nadal czerstwiałoby w worku.
Pulchny kramarz, widząc zbliżających się klientów, wyprostował się jak struna. Na jego nalanej twarzy zawidniał szeroki uśmiech świadczący o tym, że jego właściciel nie kwapi się do dbania o swe uzębienie. Otarł spocone dłonie w szerokie, połatane portki, i złapał w nie potężny bochen chleba.
- Po oczach poznaję, że zbliżają się do mnie głodni wędrowcy, którzy chyżo zaopatrzą się u mnie w pachnące bułeczki prosto z pieca wyjęte! - zakrzyknął.
- Prosto z pieca? - mruknął Duriom na tyle głośno, by usłyszał go jedynie Sadiel. - A piec ten za pewne pod straganem trzyma. Panie… - skłonił lekko głowę, gdy znaleźli się tuż przy piekarzu. - Z miłą chęcią byśmy coś zakupili, jednak z talarami u nas krucho. Pozwolisz zatem, że nasycimy się samym przecudnym zapachem i o drogę do kartografa się zapytamy.
Grubasek spoważniał nagle. Widać było, że wielce zmartwił go fakt, iż tym razem na zarobek nie ma co liczyć. Po chwili jednak znów się rozpromienił.
- No cóż… Trzy talarki i drogę tą wam wskażę.
- Że co? - zdziwił się Duriom. - Trzy talarki za tą informację?
- Informacja też jest swego rodzaju towarem. A za towar należy się zapłata.
- Gdyby to była jakaś ważna informacja, w której posiadaniu tylko ty byłbyś, panie, to i bym z tobą się zgodził. Jednak w tym wypadku musimy podziękować. - Po raz kolejny delikatnie kiwnął głową, odwracając się na pięcie. Odchodząc odezwał się niby to do Sadiela: - A miałem już na chlebek się skusić. Będę musiał innego straganu z pieczywem poszukać.
Błękitnooki uśmiechnął się pod nosem. Dobrze wiedział, że znachor nie zamierzał uczynić tego dnia żadnych zakupów. Zauważył kątem oka, jak twarz straganiarza przybiera pochmurny wyraz.
Podeszli do kolejnego stanowiska. Tym razem niska, szczupła kobieta o długich włosach związanych w warkocz, oferowała mieszczanom kubki i miski wypalane z gliny.
Mężczyzna pominął wszelkie grzeczności, przechodząc natychmiast do konkretów.
- Poszukujemy kartografa. Czy wiesz może, pani, gdzie takowego znajdziemy?
- Garnki, panie… Garnki cudne, wytrzymałe, kolorowe, z wzorami jakie tylko w twej, panie, głowie się pojawią... - trajkotała przekupka, pokazując mu kolejne dzieła.
- Tak… Nie mamy jednak pieniędzy na takie cudeńka. Chcemy tylko do kartografa trafić.
- Wytrzymałe... Niech no trupem tu padnę, jeśli kłamię. Wszystkie w piecu wypalane. Z najlepszej gliny. Nigdzie takich nie spotkasz, panie…
- Nie przeczę, jednak po cóż innego do ciebie, pani, przybyliśmy.
- Jeśli chcesz, panie, zamówienie możesz złożyć. Za dwa dni będziesz miał, panie, swój garnczek wymarzony. I to w cenie takiej, że aż same talarki z sakiewki wyskakują.
- Chcę tylko wiedzieć, gdzie zakupić mapę mogę - zaczął niecierpliwić się Duriom.
Kobieta nie zważała jednak na jego zmianę nastroju.
- A i potargować się możemy. Ja też do bogatych nie należę… Wiem, co to dwa talary znaczą. Ale za takie cudeńka to warto każdą cenę zapłacić. I gdy goście do twego domu najdą, panie, będziesz mógł pochwalić się przed nimi tak pięknymi okazami… I wytrzymałymi. A oczy im zbieleją na ich widok. Obiecuję…
- Znów nieudana próba - westchnął znachor, odchodząc od straganu bez żadnego słowa. - Wiedziałem, że handlarze to istoty o całkiem innym światopoglądzie niż normalni ludzie. Ale żeby to nawiedzonym być?
Przedzierali się przez rzedniejące tłumy. Słońce chyliło się ku zachodowi. Ci, co przybyli tu z zamiarem poczynienia zakupów, już dawno to uczynili i powrócili do swych domostw. Pozostali tylko gapie, a i tak byli oni grupą dość pokaźną. Było jeszcze za wcześniej na zawitanie w progi karczm, więc wolny czas można było spędzić na tępym wpatrywaniu się w powystawiane na straganach „cudeńka”.
- Jak tam samopoczucie? - Sadiel szepnął cichutko do futrzaka, który był aż nazbyt spokojny.
„Ja chcę stąd wyjść” - zapiszczał malec.
- Nadal czujesz ten zapach?
„Tak… Coraz bardziej… Nie podoba mi się on…”
Chłopiec nie wiedział jak pachnie śmierć, choć widział przecież już martwego Mistrza i umierającego syrianina. Nie znał tego zapachu i wcale nie spieszyło mu się do jego poznania.
- Wytrzymaj jeszcze chwilę. Postaramy się czym prędzej stąd odejść.
- Mógłbyś przestać rozmawiać z lisem? - Duriom szturchnął go mocno w bok. - Może nie zauważyłeś, ale już same nasze stroje sprawiają, że rzucamy się tu w oczy. Nie potrzebny nam większy rozgłos.
- Wiem. Ale Minkus wciąż nie czuje się najlepiej. Cięgle czuje zapach śmierci.
- Zapach śmierci? - uniósł brwi znachor. - A niby jakiej śmierci?
- A ty się mnie pytasz? Ja tam nic nie czuję. Jestem jednak pewien, że malec nie udaje.
- Młody jeszcze. Pewnie coś mu śmierdzi po prostu. Dzikusem jest, więc zapachy ludzkie są dla niego obce. A jak coś obce, to z samym złem się kojarzy.
- Nie wydaje mi się… - Sadiel spojrzał na jedno ze stoisk.
Na wysuniętych do przodu deskach leżały niewielkie stosy zajęczych i lisich futer.
Duriom też je zauważył.
- Myślisz, że o tym ci mówił?
- Do końca pewny nie jestem, ale na to wygląda. - Blondyn wzdrygnął się. - Aż mnie ciarki przechodzą, kiedy pomyślę, że jedno z tych futer mogło należeć do jego matki. Dziwi mnie, że ludzie zabijają te zwierzęta jedynie po to, by ogrzać własne tyłki.
- Teraz, gdy pora letnia już za pasem, może i wydawać ci się to barbarzyństwem. Inaczej jednak spojrzałbyś na to, gdyby śnieg sięgał ci do kolan.
- Ale nie uważasz, że jeśli mielibyśmy mieć futra, do natura obdarzyłaby nas nimi?
- Uważam, że gdyby to uczyniła, to może i zimą byśmy ją pod niebiosa wychwalali, ale w upały klęlibyśmy na czym świat stoi. Jesteśmy dość dużymi istotami. Aby nasz cały organizm mógł się wychłodzić potrzebujemy rozległej, odsłoniętej skóry. Inaczej w gorące dni padalibyśmy jak muchy.
- Nie zmienia to jednak faktu, że nie powinniśmy zabijać zwierząt dla samego futra.
- Uwierz mi, że mięso tych zajęcy nasyciło pewnie brzuchy kilkudziesięciu ludzi. A chyba dla samego pożywienia polować można.
- No dobrze… Zające odpuszczam. Ale lisy? Lisów chyba się nie je.
- Może tak, może nie… Zresztą chyba nie czas teraz na filozoficzne rozmowy. Jeśli chcesz, by twój milusiński powrócił do normalności, to radziłbym jak najszybciej opuścić to miejsce z mapą pod pazuchą.
- To… To może teraz ja spróbuję? - zaoferował się młodzieniec.
- Chcesz sam wypytać się o kartografa? Ależ proszę bardzo… Nie mam nic przeciwko temu.
Sadiel poprawił nosidełko tak, by lisek znajdujący się w nim aż nazbyt nie rzucał się w oczy. Nasunął jeszcze mocniej kaptur na czoło i ruszył w stronę najbliżej stojącej kobiety, która oglądała właśnie niewielki straganik z biżuterią.
Białogłowa wyglądała na osobę z wyższych sfer. Jej długa suknia mieniła się wszelkimi kolorami tęczy. Słońce odbijało się w lśniącym, delikatnym materiale z którego uszyty był jej strój. Dopiero patrząc pod pewnym kątem dało się zauważyć jego prawdziwy, turkusowy odcień. Włosy spięte miała w wysoki kok, a przy uszach wisiały złote kolczyki wysadzane drogimi kamieniami.  Sama kobieta była szczupła i dosyć wysoka, choć wysokość ta mogła być zasługą odpowiednich butów, a chudość - mocno ściśniętego gorsetu.
- Przepraszam, pani… Czy mógłbym zadać ci pytanie? - delikatnie uniósł swą głowę, tak, by kobieta nie dostrzegła jego błękitnych oczu.
- Oczywiście, drogie dziecko. - Białogłowa uśmiechnęła się, zwracając się w jego kierunku.
Sprzedawca, przy którego stoisku się znajdowali, spojrzał na młodzieńca spod byka. Bał się, że może stracić klientkę, która sprawiała wrażenie dobrze sytuowanej mieszczanki.
- Chciałbym tylko dowiedzieć się, gdzie mogę znaleźć kartografa.
- Kartografa? - kobieta uniosła do góry cieniutkie brwi. - A po co kartograf takiemu chłopcu, jak ty?
- Potrzebuję mapy, pani.
- Mapy? Czyżbyś wędrowcem był?
- Tak, pani…
- Na wszelkie świętość! - uniosła głos. - Taki malec… Sam… W tak dzikim i niebezpiecznym świecie! Toż to nie godzi się tak! U rodziców być powinieneś… Pewnie martwią się o ciebie.
- Nie mam rodziców, pani… - Sadiel przewrócił swymi oczami. Chciał tylko jednej informacji… Czemu ta kobieta zaczęła tak zawodzić?
- Nie masz rodziców? Sierota? Dziecko drogie! Toć ja cię przygarnę. Obowiązkiem każdego dorosłego jest zaopiekować się takimi jak ty.
- Nie potrzebuję opieki. Mam już trzynaście lat. Chcę wiedzieć jedynie, gdzie mogę znaleźć kartografa. Chciałbym zajrzeć do niego, nim na noc swój warsztat zamknie.
- Ależ nie musisz się spieszyć. Dobrze prawisz, że noc się zbliża. U mnie ją spędzisz. Wymyjesz się, ciepłą strawę zjesz… A jeśli nadal tak bardzo w świat cię będzie gnało, to zaprowadzę cię z rana do kartografa.
- Nie chcę ci przeszkadzać, pani. Poza tym bardzo mi się spieszy. Nie mogę pozwolić sobie na tak długi odpoczynek.
- Toż to żaden problem dla mnie… - Białogłowa przytuliła chłopca do siebie.
Minkus w ostatniej chwili wyskoczył z nosidełka. Cicho popiskując i kulejąc udał się w kierunku Durioma. Ten natychmiast wziął go na swe ręce, okrywając zwierzę swym płaszczem. Rozejrzał się dookoła. Na szczęście nikt nie zainteresował się małym, rudym dzikuskiem.
- Zawsze ze swym mężem o synu marzyliśmy. Choć namiastką jego dla nas będziesz.
- Synem? - Sadiel nieomal nie zaczął wyrywać się z objęć kobiety. Przez chwilę przypomniała mu się Ariana. Gdy ona go przytulała, czuł się tak cudownie i tak bezpiecznie. Gdy przyciskała go do siebie ta obca dama, ogarniała go złość i wstręt. Miał już ochotę ściągnąć kaptur ze swej głowy. Widok całkowicie błękitnych oczu z pewnością odstraszyłby tą paniusię. Ale zawiesiłby też stryczek na jego szyi.
- Poślemy cię do szkoły… Będziesz się kształcił… Wyrośniesz na dobrego i mądrego człowieka. Będziesz KIMŚ w naszym mieście. - Białogłowa z rozmarzeniem wodziła wzorkiem po ciemnopomarańczowym niebie.
- Ale… Pani! Ja nie jestem twym synem! Nie jestem i nigdy nie będę! I nie chcę się uczyć! - zaczął wykrzykiwać chłopiec. Kilka par oczu zwróciło się w ich kierunku. Tu i ówdzie wybuchały donośnie śmiechy.
- Moje ty biedactwo… Co też zrobił z tobą ten okrutny świat. Tak wielki gniew w tobie tkwi… Wykrzycz! Wykrzycz go! Poczuj się wolny!
- Pani! - Sadiel cudem uwolnił się z objęć. Gdy stanął już z dala od białogłowej, uniósł przed siebie rozłożone ręce, chcąc przy tym coś powiedzieć. Postawa jego mówiła, że nie byłyby to słowa przyjemne dla kobiecych uszu. Skrzywił się jedynie, po czym westchnął głęboko, ocierając twarz dłońmi. - Przepraszam, że ci przeszkodziłem, pani. Postaram się już więcej nie wchodzić ci w drogę.
- Ależ nie przeszkodziłeś mi… - Kobieta ruszyła w stronę blondyna, lecz ten natychmiast ją wyminął i odbiegł na, jego zdaniem, bezpieczną odległość.
„Co to za szalone miasto? Nawiedzeni straganiarze… Opętane kobiety… Aż dziw, że ci ludzie w tak pięknym miejscu mieszkają” - zamyślił się, czekając na Durioma i skrywanego Minkusa.
- I jak tam? Nie zamierzasz posynowić trochę tej kobiecie? - zaśmiał się znachor, znajdując się tuż przy chłopcu.
- Wiesz… Bardzo zabawne - burknął syrianin. - A ty mogłeś to wszystko przerwać, a nie się tylko gapić.
- Nie mogłem… Wolałem poczekać na bardziej tragiczny moment. Czasami zaskoczenie wroga jest najmocniejszą przewagą.
- Na bardziej tragiczny moment? Też mi coś… Po prostu zabawić się moim kosztem chciałeś. - Sadiel wyciągnął ręce w stronę drżącego z przerażenia liska, który nadal spoczywał pod płaszczem mężczyzny. - No choć Minkus. I przepraszam cię za to wszystko. Ale to ta kobieta… Wzięła mnie z zaskoczenia.
- A nie mówiłem? - wybuchnął śmiechem Duriom. - Strzeż się zaskoczenia.
Lisek nie pewnie wyjrzał spod przykrycia. Jednak gdy zobaczył przed sobą blondyna, natychmiast zaczął wyrywać się w jego stronę.
Puchata paczuszka przeszła z rąk do rąk, cała i zdrowa.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Witaj Chas! :)
Mam nadzieję, że ten komentarz doleci do Polski. Siedzę aktualnie i pilnuję siostry, bo reszta poszła się "bawić". A że zasnęła, to dorwałem wolnego laptopa i od razu zaglądam na bloga, z nadzieją, że coś tutaj znajdę i proszę - Na Chasdiję zawsze można liczyć :).
No ale do rzeczy. Na początku taki opis, że obraz tego miasta sam przed oczami mi się pojawił. Pięknie, ładnie, kolorowo i... i nieco dziwnie. A jak, przecież nudno być nie może :).
Zastanawiając jest zachowanie ludzi w tej osadzie. Mają, że tak powiem bardzo, BARDZO barwne charaktery. Od pazernego sprzedawcy, poprzez trajkoczącą przekupkę na dobroczynnej i chorobliwie nadopiekuńczej kobiecie kończąc. :)
I już wiemy, co było przyczyną takiego zdenerwowania Mikrusa. Muszę przyznać, że mu się nie dziwię.

Ok, muszę kończyć. Odezwę się, jak tylko będzie okazja. Bywaj Chas! :)

Prześladowca