wtorek, 10 lipca 2012

Początek końca, cz. XXXII


Gdy wrócił z przymusowej eskapady po lesie, lisek leżał już z obandażowaną łapką na kolanach znachora. Mężczyzna patrzył się w dogasające ognisko, głaszcząc delikatnie malca. Ten nie zamierzał w żaden sposób protestować. Najwidoczniej spodobały mu się takie czułe pieszczoty.
– Widzę, że sobie dajecie świetnie radę beze mnie… – uśmiechnął się z przekąsem młodzieniec.
– Tak… Dajemy. – Duriom skupił swój wzrok na rudzielcu, zaczynając drapać go pod brodą. – Muszę ci powiedzieć, że jak na tak młodego liska, to całkiem odważna z niego bestia. Nawet nie zaskomlał, kiedy go opatrywałem.
– Nawet nie zaskomlałeś? – Sadiel spojrzał na rudzielca, mrużąc swoje oczy na znak niedowierzania.
„Tak… Mówiłem, że jestem dorosły, a lis dorosły, to lis odważny.”
– No to jestem z ciebie dumny. A skoro uważasz się za tak dorosłego, to pewnie będziesz chciał teraz powrócić na swoje leśne łono.
„Ale sam mówiłeś, że nie mogę… Bo mogą mnie zjeść wilki… albo inne zwierzęta… A ja nie będę mógł uciec, bo mam łapkę chorą… I…”
– No już dobrze… – zaśmiał się syrianin. – Nawet nie myślałem o tym, by cię teraz zostawić. Przez najbliższy czas jesteśmy na siebie skazani. Mam nadzieję, że się z tego powodu cieszysz.
Malec uniósł do góry puchaty ogon i szczeknął zawadiacko.
Sadiel zdziwił się, że w jego głowie nie pojawiły się cieniutki głosik liska. No cóż… Być może nie trzeba było tego tłumaczyć. Natychmiast zabrał się za dogaszanie ogniska. Obsypał sowicie piachem tlące się jeszcze zarzewie. Patykiem rozgarnął to, co pozostało.
– Chyba nikt nie domyśli się, że ktoś tu się zatrzymywał.
– Z pewnością. Szkoda tylko, że ten czarny, wypalony okrąg aż w oczy kole – prychnął Duriom, co i rusz kierując swe oczy w stronę gęstwiny leśnej.
– No na to, to ja już nic nie poradzę. – Chłopiec otrzepał dłonie, prostując się przy tym. – To może wyruszymy w dalszą drogę?
– Tak… – Znachor uniósł wzrok ku górze. Słońce właśnie rozpoczęło swą podróż ku horyzontowi. – Choć może powinienem najpierw… – zawiesił głos. Westchnął głęboko, ocierając swą, wciąż czerwoną, twarz, jakby chcąc zetrzeć z niej natłok złych myśli. – Nie. Ruszamy dalej.
– No tak właśnie mówiłem. – Młodzieniec spojrzał niepewnie na przyjaciela.
Ten tylko złapał za pasek od swej torby. Wolną dłonią zaczął znów głaskać liska po łepku.
– Mógłbyś wziąć z moich kolan swojego nowego przyjaciela?
– Wiesz… Z miłą chęcią, tylko chyba nie będę go nosił wciąż w ramionach.
Duriom przez chwilę obserwował całe otoczenie, po czym chwycił obiema rękoma za torbę i zaczął energicznie w niej mieszać. W końcu wyjął ze środka małą fiolkę owiniętą w skórę. Podał ją chłopcu.
– Co to jest? – zdziwił się Sadiel.
– No… Chciałeś chyba maść na łapkę lisa.
– Chciałem? Zastanawiałem się tylko, jak w wygodny sposób nosić ze sobą tego małego rudzielca.
– Tak? – zmieszał się znachor. – To przepraszam… Źle usłyszałem.
Chłopiec uniósł wymownie brwi.
– Coś się stało, Duriomie? Najpierw oberwało mi się od ciebie, a teraz… Teraz jesteś jakby nieobecny.
– Wydaje ci się – zakończył ostro temat mężczyzna. – Trzeba czym prędzej oddalić się stąd. Co do twojego puchatego ciężaru, to… – Zajrzał po raz kolejny do swojej torby. Tym razem wyciągnąć z niej dość wielką płachtę materiału. Po kilkudziesięciu sekundach przepełnionych zwinnymi ruchami rąk, leżało już przed nim… coś.
– A co to jest? – syrianin zmarszczył czoło.
Lisek również zaciekawił się swoim przyszłym środkiem transportu.
„Co to jest?”
– Toż chcę się dowiedzieć od Durioma.
A ten wstał z ziemi i, wziąwszy tajemniczy materiał, przewiązał go nad ramionami Sadiela i przepasał nim jego pas, zostawiając z tyłu pokaźną ilość zwisającej chusty, przypominającej swego rodzaju niewielki worek. Nie było to co prawda nosidełko, jakiego używają kobiety, gdy ze swoimi niemowlakami na pole idą, aby wolne ręce mieć, i aby pociechy były zawsze blisko, jednak z pewnością na małą istotkę wystarczyć powinno.
–  I że ja niby mam w tym malca nosić?
– Jeśli nie chcesz go dźwigać w swych ramionach… – Mężczyzna złapał delikatnie liska i ułożył go w nosidełku.
„Ja… Ja mam tu być?” – czuć było wahanie w głosie zwierzątka.
– Tak, Dzięki temu będziemy szybciej się przemieszczać. Poza tym, nie możesz nadwyrężać swojej łapki.
– Powiedz mu, żeby trzymał pyszczek na zewnątrz, bo jeszcze gotów się udusić.
– Słyszałeś? – Saidel próbował zwrócić głowę w stronę malca, jednak nie miał aż tak sprężystej szyi.
„Nie… Nie rozumiem ludziów…”
– Mówi się ludzi… – przewrócił oczami. – Trzymaj nos na wierzchu.
Zwierzątko zaczęło się kręcić, postękując co jakiś czas z bólu. Najwidoczniej nie czuł się komfortowo w tym, swego rodzaju, worku. Gdy jednak udało mu się ułożyć w miarę wygodnie, szczeknął na znak gotowości do dalszej podróży.
– Dziwnie jakoś się czuję, mając go na plecach. – Chłopiec wskazał kciukiem na swój puchaty bagaż.
– Sam go tu przywiodłeś i kazałeś mi go opatrzyć. Teraz nie marudź i… skup się na wędrówce.
– Czyli nadal podążamy tą dróżką?
– Tak. Mam nadzieję, że na jej końcu jest jakaś mała wioska, gdzie udzielą nam odpowiedzi na nurtujące nas pytania.
– Które brzmią…?
– Które brzmią: jak daleko stąd jest najbliższe miasto i jak do niego dojść.
„Ale… Ale gdy wyzdrowieje, to mnie odniesiecie z powrotem tutaj?” – zaniepokoił się lisek.
– Wiesz… Mogę ci jedynie obiecać, że zrobimy co w naszej mocy. – Młodzieniec złapał swój płaszcz leżący na ziemi, omal nie wyrzucając zwierzątka z nosidełka.
Malec jedynie dzięki sprawnym przednim łapkom nie wylądował z powrotem na trawie.
– Na razie nie zarzucaj go na siebie – mruknął Duriom. – Chyba, że chcesz udusić swój bagaż.
Sadiel przygryzł dolną wargę, zastanawiając się nad czymś.
– A jeśli dojdziemy do miasta? Nie zostawię go przecież samego za murami.
– Jeśli będzie konieczność, byś wszedł do środka, to przemieścimy nosidło na twój przód. Będziesz mógł wtedy na tyle zakrywać się płaszczem, by zasłonić siebie, jednocześnie zostawiając szparkę, by do świeżego powietrza dostęp miał i on.
– On, lis, lis, on… Może nadalibyśmy mu jakieś imię – rozradował się syrianin, ruszając w drogę.
W głębi serca wierzył, że nie będzie musiał rozstawać się z tym malcem. Może była to chęć zastąpienia Strzały, chociaż… nie. Strzały nikt niebyły w stanie zastąpić. Po prostu ta mała, ruda kulka w dużym stopniu przypomina mu samego siebie. Tak samo pozbawiony opieki rodziców w zbyt młodym wieku, tak samo pozostawiony na pastwę losu, czujący oddech śmierci na karku… Tak samo pewny siebie i… szczęśliwie odnaleziony przez kogoś, kto otoczy go opieką.
– A może to on by sobie sam je wybrał? Ważne by mu się ono podobało, a nie nam, prawda? Bo potem będzie musiał przez tygodnie się do niego przekonywać. Ja do swojego przekonywałem się wiele lat… Obiecałem sobie, że jak kiedyś będę miał potomka…
– No… – przerwał Sadiel. – Kto by pomyślał… Wielki Duriom zamierza rodzinę założyć?
– Tego się nie zamierza. To samo jakoś tak przychodzi. Ale co ty możesz o tym wiedzieć, trzynastoletni, nieuświadomiony chłopcze. – Mężczyzna uśmiechnął się szyderczo.
– Co to miało znaczyć? – oburzył się młodzieniec.
– Nic, nic… Tak sobie mówię…
– Że niby… że jeśli jestem tak młody, to co?
– Założę się, że nawet nie spoglądasz na białogłowe.
– Nie spoglądam, bo… bo mam teraz ważniejsze sprawy na głowie! Myślisz, że nie zdobyłbym żadnej lubej?
– Tak, ale nie dlatego, żebyś był jakiś mało przystojny. W sumie już to widzę… – Duriom zrobił rozmarzoną minę, delikatnie falując dłońmi w powietrzu. – Ty na karym rumaku, ona spoglądająca na ciebie z kwiecistego balkonu i te słowa z jej ust: „Ukochany mój… Błękit twoich oczu przypomina mi letnie niebo i… I po prostu zwala mnie z nóg” – zaśmiał się głośno.
– Czepiasz się mojego pochodzenia?
– Nie… Nie wyobrażam sobie po prostu trzynastolatków prawiących sobie romantyczne komplementy.
– Wiesz co? Coś mi się zdaje, że od tematu odeszliśmy – Sadiel spojrzał wymownie spod ściągniętych brwi.
– Dotąd nie wiem, czemu aż tak przewrażliwiony jesteś na punkcie swojego młodego wieku. Ale przynajmniej w tej kwestii mogę się trochę z tobą podrażnić… I choć na chwilę odejść od ponurej rzeczywistości. – Mężczyzna nadal uśmiechał się, choć widać było, że cała jego radość odeszła w niepamięć.
Chłopiec zauważył tą zamianę, lecz postanowił nie nalegać. Jeśli Duriom zechce otworzyć się przed nim, to z pewnością to uczyni. Po co więc ciągnąć go za język?
– Więc… Może masz jakieś  imię? – odezwał się do nadzwyczaj cichego i spokojnego liska.
„Ja? Ja… Nazywają mnie Minkus.”
– Minkus? I podoba ci się to imię?
„Nie wiem… Przyzwyczaiłem się do niego. A nie ładne?”
– Wiesz… Imię jak imię. Może być i Minkus. Słyszałeś, Duriomie?
– Tak, tak… Minkus.
– No to, Minkusie… – zadudnił Sadiel uroczyście, jednak po chwili dodał już niedbale – szybciej nam się kuruj, bo może i niewielkim ciężarem jesteś dla moich pleców, ale jednak nadal ciężarem.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Tak się domyślałem, że Duriom szybko polubi nowego towarzysza. Bo w końcu jak tu się oprzeć takiej słodkiej, puchatej kulce, nie?
Zastanowiła mnie przez moment ciągłe zmiany zachowania Znachora. Ostatnio mówiłem, że wydaje mi się być zmęczony, dlatego był taki rozdrażniony, teraz niby coś nie dosłyszał i przekręcił, a potem miałem wrażenie, jakby coś ukrywał... Dziwne.
Ta, hmm... Lisotorba to naprawdę dobry wynalazek. Zapewne niedługo będzie można takie znaleźć w sklepach zoologicznych. "Nosidełko na królika" w promocji za jedyne 9.99 zł :D.
Poskramiam swój komentarz, mam nadzieję że wszystko zacznie się powoli wyjaśniać i pozdrawiam serdecznie :).