niedziela, 14 kwietnia 2013

Przeciw Ciemności - Ziemska Walka - Prolog


Cztery postacie, opatulone w zielone, długie płaszcze, stały skulone na gałęziach rozłożystego drzewa. Śledziły przechodzące tuż pod nimi grupki Upadłych. Starały się, by ich ruchy ograniczyły się do poruszania gałkami ocznymi. Na szczęście gęste listowie sprawiało, że byli nieomal niedostrzegalni. Jedynie białe twarze mogły wzbudzić zaciekawienie przechodniów, lecz nikt przecież nie spodziewał się, że tuż nad nim znajdują się zamaskowani wysłannicy Pana. Nikt więc nie tracił czasu na przeszukiwanie czujnym spojrzeniem drzewnej gęstwiny.
Anioły czuwały. Nie byli zachwyceni tym, że muszą zniżać się do poziomu wroga i urządzać głupie zasadzki. Nie... Oni byli szkoleni do otwartej, honorowej walki twarzą w twarz. Żadne tam ukrywanie się, maskowanie czy co tam jeszcze sobie wymyślą ich przełożeni. A jednak rozkaz to rozkaz. Więc czekali.
Nagle jedna z gałęzi znajdujących się o kilka stóp wyżej od nich, zatrzęsła się delikatnie. Nieuświadomiony przechodzień mógłby uznać to za ruch spowodowany delikatnym podmuchem wiatru, o ile w ogóle by cokolwiek zauważył. Ale oni wiedzieli. To był znak. Naprężyli swoje mięśnie wyczekując na odpowiednią chwilę. Nie mogli się pomylić... Nie mogli zacząć działać ani zbyt wcześnie, ani zbyt późno, inaczej czekało ich niepowodzenie.
Całkowicie zielone oczy starały się wychwycić ciemno czerwone szaty. Gdy pojawią się one tuż pod nimi, wystarczy jedynie zeskoczyć, poderżnąć gardła upadlakom i czym prędzej opuścić tereny Piekła. A jednak woleli stanąć przed nimi, wyjąć swe złote miecze z wyrytymi na ich głowniach boskimi runami i przebić nimi zdradzieckie bestie, odmawiając przy tym modlitwę Zbawienia, choć ta właśnie modlitwa nie powinna w ogóle przebrzmiewać nad martwymi ciałami tych ścierw.
Gdy tylko Upadli, odziani w purpurowe płaszcze, przemaszerowali tuż pod nimi, Anioły natychmiast zerwały się ze swych miejsc, z głośnym rumorem zeskakując na ziemię.
To było jak mrugnięcie okiem. Jednymi rękoma chwycili zdrajców za szyje, unosząc do góry głowy i wystawiając gardła do cięcia ostrzami sztyletów, które już spoczywały w drugich dłoniach. Zielone odzienia zmieszały się z czerwonymi płaszczami. Głuche stęknięcia rozniosły się po uliczce otoczonej niewysokimi, kamiennymi budowlami. Przechodnie czym prędzej starali się opuścić to miejsce, wpadając na siebie nawzajem z rozpędu, popychając się i nieomal tratując. Ktoś z tyłu zaczął panikować, wzywając straże. Anioły uśmiechnęły się tylko półgębkiem. Straże? W Głębi? Nawet jeśli już jest taka organizacja, to z pewnością chowa się po najciemniejszych zakamarkach, by tylko nie oberwać w zęby. Tym bardziej zdziwili się, gdy grupka Czarnych odziana w napierśniki z ciemnego srebra, wyłoniła się z pomiędzy budynków, zmierzając wprost w ich kierunku. Jeszcze mocniej przycisnęli sztylety do gardeł swych ofiar i gdy mieli już zakończyć życie czwórki zdrajców, ten, który dowodził całą zasadzką, dał znać ręką, by powstrzymali swe zamiary.
- To nie oni - rzekł z wściekłością.
Dopiero w tej chwili Anioły spojrzały na twarze pochwyconych. Rzeczywiście... To nie były Arcydemony, na które polowali. Aż nazbyt młode twarze spoglądały na nich z mieszanką strachu i jednocześnie szyderstwa. Zaklęli siarczyście odpychając podmieńców od siebie. Musieli natychmiast opuścić terytorium Piekieł, mając zaliczoną nieudaną misję. Byli wściekli, lecz na czas ucieczki musieli opanować targające nimi emocje.
Teraz oni sami rzucali się na przechodniów, nieomal nie miotając na ściany tych, którzy akurat znaleźli się na ich drodze. W biegu chowali sztylety do niewielkich pochew. Jeden z nich nieomal wywrócił się, zaczepiając nogą o wystający z bruku kamień. Pędzący koło niego towarzysz natychmiast wyciągnął do niego pomocną dłoń, gdy anioł leciał już do tyłu. W ostatniej chwili sytuacja została opanowana.
- Szybciej! Ruszać się! Na Boga! Prędzej! - wrzeszczał dowódca, jakby mógł pospieszyć swych podwładnych samymi słowami.
Mieli przed sobą jeszcze długą drogę, nim postawią stopy poza terenami Głębi. A i wtedy nie będą całkowicie bezpieczni.
Niestety coraz częściej zdarzało się, że Upadli, widząc uciekające Anioły, specjalnie stawały im na drodze, szyderczo szczerząc swe zęby. Kilka razy w ich kierunku poleciały kamienie, które na szczęście nie trafiały w swój cel. W dodatku wyzwiska lecące pod ich adresem... Widać było, że piekielni zaczęli pokazywać swoją prawdziwą, zgniłą naturę.
I gdy znaleźli się na uliczce prowadzącej bezpośrednio do bramy oddzielającej Królestwo Ciemności od Ziemi Niczyjej, zrozumieli, że już za późno. Cały kordon zbrojnych Głębian zagradzał im dostęp do przejścia. Natychmiast się zatrzymali. Tuż za nimi pojawili się strażnicy z wydobytymi mieczami. Czerwone ślepia jarzyły się chęcią mordu, a ciała czekały tylko na impuls, który pozwoli im rzucić się na wrogich wysłanników i odesłać ich w niebyt.
- Szefie... I co teraz? - Jeden z Aniołów, blondyn o nad wyraz szczupłej posturze, spojrzał na swego przywódcę. Choć dobrze wiedział, że znajdują się w tragicznym położeniu, nie okazywał żadnego strachu.
- Jeśli mamy umrzeć, to czyniąc to, do czego zostaliśmy stworzeni - rzekł barczysty rycerz Boga o twarzy naznaczonej blizną, wyjmując złoty miecz z pochwy znajdującej się na jego plecach.
Pozostali uczynili to samo. Zaczęli szeptać modlitwę Zbawienia. Tym razem nie była ona wypowiadana w intencji ginących Upadłych.
Tym razem modlili się za samych siebie.

                                                                                     *          *          *

- To była zdrada! Ktoś nas wydał! I ja się dowiem, kto to był! Dowiem się i przysięgam, że jak tu stoję, tak urządzę mu prawdziwe Piekło! - wrzeszczał Michał, wędrując po wielkiej sali, w której odbywały się spotkania Regentów.
- Michale, nie powinieneś doszukiwać się zdrady w każdej nieudanej misji. - Rafael starał się spojrzeć prosto w oczy swego rozgniewanego brata, a gdy to uczynił, natychmiast opuścił swój wzrok. Nikt nie był w stanie wytrzymać spojrzenia wściekłego Michała. - To mógł być zwykły przypadek.
- Przypadek? - parsknął dowódca wojsk Anielskich. - Jedna nieudana misja, to rozumiem. Dwie nieudane misje pod rząd, też mogę to pojąć. Jestem gotów uznać za przypadek nawet trzy misje zakończone klęską, ale... Kiedy ostatni raz odnieśliśmy jakieś zwycięstwo z Upadłymi?! No kiedy?! - uderzył pięściami w wielki, dębowy stół.
Gdyby ten mebel mógł choć raz powiedzieć, co mu leży na sercu, to z pewnością w tej chwili zwróciłby się bezpośrednio do Anioła, pytając się go, czemu to na nim wciąż odreagowuje swoją złość. Gdy tylko Michała ponosiły nerwy, zawsze walił dłońmi w blat, jakby to ten kawałek drewna był wszystkiemu winien.
W pomieszczeniu zapanowała wymowna cisza. Pytanie, które padło chwile wcześniej wymagało odpowiedzi, która nie uszczęśliwiłaby żadnego z Regentów. Odkąd na tronie królestwa Ciemności zasiadł Asmodeusz, Królestwo Jasności powoli chyliło się ku upadkowi. Coraz więcej Aniołów odchodziło z Nieba, kroki swe kierując ku Głębi, choć powszechnie wiadome było, że bytowanie po tej drugiej stronie barykady wiązało się z ciągłym strachem o własne życie. Najwidoczniej zdrajcom to nie przeszkadzało. Woleli przyłączyć się do zwycięzców, wierząc, że Asmodeusz spojrzy na nich przychylniejszym wzrokiem. Asmodeusz nie był jednak aż tak głupi, by cieszyć się na ich widok. Po stokroć wolał oddanych poddanych, niż tych, którzy lecą w tą stronę, z której ładniejsze zapachy płyną. Próbowano nawet wytłumaczyć tym, którzy planowali przenieść się pod panowanie Zgniłego Chłopca, jak mylne są ich drogi myślenia, ale zaślepionym Aniołom niczym oczu się nie otworzy.
Na szczęście byli i tacy, co wciąż pragnęli swe życie oddać w służbie dobra i miłości. To oni dodawali otuchy Regentom i uświadamiali ich, że jeszcze jest dla kogo walczyć. To ci wysłannicy Pana ofiarowali się do pomocy, jeśli tylko Wybrani tego sobie za życzą. Wojować z mieczem w dłoni? Nie potrafili, ale jeśli nadejdzie taka potrzeba i Michał zawezwie ich pod Boski sztandar, nie zawahają się nawet. Bóg stworzył ich, by bronili Królestwa Niebieskiego i świata ludzi. Nie wybaczyliby sobie, gdyby nie spełnili woli ich jedynego Pana, choćby ten znajdował się na ziemi wśród ukochanych mu istot, nie widząc poczynań swych oddanych dzieci.
- Powtarzam... To na pewno ta zdradziecka żmija znów zaczęła bratać się z przeklętymi Upadlakami! - nie dawał za wygraną Michał. Jego dudniący głos omal nie potłukł kryształowego kielicha, z którego Uriel upijał małymi łyczkami wyśmienite, czerwone wino przyniesione prosto z zapasów Gabryjela.
- Coś ty się tak, misiek, uczepił tego Raguela - Anioł Skruchy spojrzał na swego brata spod zmarszczonych brwi. - Nieomal odseparowaliśmy go od nas, rozkazaliśmy mu przeprowadzić się do oddzielnego zameczku, który on sam sobie nieudolnie wybudował swoimi i tak nadszarpniętymi siłami, zabraliśmy mu prawo głosu w sprawach najwyższej wagi, czyli takiej jak ta... W dodatku i nasi poddani nie zostawiają na nim suchej niteczki. Na prawdę ma przechlapane. Nie musisz już kopać leżącego.
- A mi się wydaje, że muszę, bo akurat ten leżący może jedynie udawać słabą istotkę, by uśpić naszą czujność.
- A jeśli nawet, to co zamierzasz w tej sprawie uczynić? - po raz drugi odezwał się Rafael. - Pomimo wszystko, on nadal jest Archaniołem i Regentem. Wiesz dobrze, że tylko Bóg mógłby go zdegradować z tego stanowiska, a póki to się nie stanie, ma on taką samą władzę jak my. Dobrze, że zgodził się, aby nie uczestniczyć w naszych zebraniach. Nie musiał przecież na to przystawać.
- Jednak nadal ma możliwość poruszania się nie tylko po terenach naszego królestwa, ale i królestwa Ciemności. A to oznacza, że...
Michał nie dokończył, gdyż w sali rozległo się skrzypnięcie wrót prowadzących na korytarz. Czterej Regenci natychmiast spojrzeli w stronę wejścia. Wiedzieli dobrze, kto jako jedyny mógł w każdej chwili tam zajrzeć, nawet gdy Archaniołowie radzili się na tematy wagi wszechświatowej. Mimo to w ich oczach pojawił się strach.
- Estachielu! Na wszelkie świętości! Co ci się stało?! - Gabryjel zerwał się z krzesła podbiegając do pięcioletniego chłopczyka o jasnych włosach i zielonych, zapłakanych oczkach.
Po lewej dłoni malca leciała ciemnoczerwona krew, bez wątpienia należąca do niego samego. Gdy tylko przy jego twarzy pojawiła się zatroskana twarz Siły Boga, natychmiast wybuchnął płaczem, rzucając się w objęcia Archanioła.
- Bo... Bo... Bo oni powiedzieli... powiedzieli, że ja nie jestem... nie jestem Aniołem... - Próbował wyjaśnić całą sytuację pomiędzy kolejnymi chlipnięciami. - Bo ja nie umiem... nie umiem ruszać kamieniamiiiiiii - przeciągnął ostatnie słowo, zmieniając je w odgłos wycia zbitego szczeniaczka.
- Kto ci tak powiedział? - Gabryjel starał się uspokoić chłopczyka delikatnym głaskaniem go po główce.
- Oni... Moi przyjacieleeeeee...
- Co to za przyjaciele, co się w taki sposób do ciebie zwracają - warknął Michał, co jeszcze spotęgowało płacz Estachiela.
- Świetnie, misiek... Po prostu zawodowa opiekunka do dzieci z ciebie. - Uriel uniósł brwi, starając się powstrzymać uśmiech, który tak bardzo chciał wypłynąć na jego usta.
- No przecież nic takiego nie powiedziałem.
- Twój ton głosu wystarczy. Gdybym ciebie nie znał, sam zacząłbym teraz wyć wniebogłosy, roniąc wielkie łzy. - Wstał z krzesła, podchodząc do swego brata. - Ale cię znam i wiem, że ty po prostu nie potrafisz okazać swych uczuć, które kłębią się w tym twoim małym, biednym, zastraszonym serduszku. - Poklepał go po piersi, tam, gdzie ludzie pod stertą mięśni i kości posiadają jeden z najważniejszych organów życiowych.
- Czy ty mi chcesz wmówić, że ja mam bojaźliwe serce?!
- Nie... Po prostu boisz się, że twoja wrażliwość weźmie nad tobą górę i już nie będziesz potrafił walczyć z Upadłymi i... wrzeszczeć na Raguela.
- On na prawdę stoi za tym wszystkim! Znów mi nie wierzycie! I znów obudzicie się z ręką w nocniku! Jak zawsze!
- A moglibyście choć na chwilę zająć się Estachielem? - Gabryjel rzadko kiedy przerywał rozmowy innych. Wolał zaczekać, aż wszyscy pokończą swoje gadanie. Wtedy mógł sam zacząć się wypowiadać, nie bojąc się, że ktoś posądzi go o wtrącanie bez pozwolenia. Jakby nie był jednym z Regentów, którzy przecież mają największą władzę wśród Aniołów.
Ale gdy chodziło o małego człowieka, Siła Boga stawał się ucieleśnieniem własnego imienia. Gdy malcowi działa się krzywda, on zapominał o całym swym strachu. Mógłby nawet sam stanąć na przeciw armii Ciemności, gdyby pochwycono jego ulubieńca i więziono w ciemnych lochach.
W końcu do Gabryjela dołączył Rafael. Przykucnął przy dziecku uśmiechając się delikatnie i ocierając dłonią łzy spływające po małej twarzyczce.
- Nie powinieneś przejmować się słowami innych.
- Ale... ale oni mnie popchnęli... I ja się przewróciłem... - Estachiel spojrzał wymownie na swoją ranę.
Rafael wyjął spod swej jasnej szaty małe zawiniątko. Bez słowa przystąpił do opatrywania powierzchownej rany. Zdążył się już przyzwyczaić, że ludzkie dziecko jest mało odporne na ból, a w dodatku bardzo kruche. Dlatego też zawsze nosił przy sobie coś w rodzaju Apteczki pierwszej pomocy.
- Dlaczego ja nie umiem ruszać kamykami? - Tym razem chłopiec spojrzał załzawionymi oczami na Michała.
Ten jakby się zawahał. Chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział jakimi słowami zacząć.
- Bo może jeszcze tego nie opanowałeś - wtrącił się Uriel, chcąc uratować całą sytuację. - Nie wszystkie aniołki tak samo szybko uczą się posługiwania swoją mocą.
- Ale wszyscy już potrafią, tylko ja nie...
- Spokojnie - westchnął Gabryjel, prostując się i przygryzając lekko dolną wargę, jakby nad czymś usilnie myślał. - Porozmawiamy tu jeszcze o czymś bardzo ważnym, a gdy skończymy, weźmiemy się za ciebie. Może trzeba cię poduczyć?
Estachiel przytaknął głową. Zaczął śledzić wzrokiem Rafaela, który właśnie kończył zawijać mu bandaż na łokciu.
- A na razie... - Anioł Uzdrowień poklepał delikatnie po ramieniu chłopca, dając mu tym samym znać, że proces opatrywania został zakończony. - Pójdź do swojego pokoju. Lepiej, żebyś do końca dnia nie wychodził na zewnątrz.
- Ale dlaczemu? - Ustka Estachiela ułożyły się w kształt podkówki.
Rafael spojrzał na swych braci z prośbą o pomoc.
- Y... - Anioł Skruchy uśmiechnął się zakłopotanie. - No więc... mój mały... Zimno już jest na dworze... - Jego słowa nie brzmiały wcale przekonująco. Zauważył to nawet mały blondynek, ale najwidoczniej sam nie chciał opuszczać zamku, więc skinął tylko głową i wyszedł z sali bez żadnego słowa.
- Kiedy zamierzamy mu powiedzieć całą prawdę? - Archanielski medyk zaczął pakować skrawki, które zostały mu po opatrunku. - Nie możemy przecież ciągnąć tego w nieskończoność.
- W nieskończoność się nie da. Ten malec za osiemdziesiąt lat będzie już... - Uriel cmoknął wymownie. - Wiecie o co mi się rozchodzi.
- Wiemy i właśnie dlatego musimy mu kiedyś to wszystko wytłumaczyć. I tak cudem nie zauważył, że w stosunku do swych przyjaciół nad wyraz szybko dorasta.
- Wszystko pięknie, tylko... Jak zamierzacie mu to powiedzieć? - uniósł brwi Gabryjel. - Że niby pójdziemy do niego teraz i co...? Powiemy mu: "Estachielu... Wiesz co? Mamy dla ciebie niespodziankę. Otóż jesteś człowiekiem. W dodatku porwanym kiedyś przez nas z twojego rodzinnego domu. Fajnie, nie?" Obawiam się, że w taki sposób możemy go stracić na zawsze.
- Uważasz, że lepiej trzymać go nadal w tej nieświadomości? - Michał chwilowo rozluźnił swoje mięśnie. Gdy w grę wchodziło szczęście Estachiela i on pozwalał dojść do głosu swemu sercu. - Jak ty byś się czuł, będąc wciąż oszukiwany przez kogoś, kto byłby dla ciebie kimś ważnym?
Siła Boga nie musiał wcale wykorzystywać swej wyobraźni, by móc odpowiedzieć na te pytanie. Przecież był oszukiwany i to przez trójkę swoich braci. Gdy się o wszystkim dowiedział, chciał przestać istnieć, bo po co żyć na świecie, w którym nie można ufać tym, za których bez wahania oddałoby się życie.
Westchnął cicho, przymykając oczy.
- Przepraszam... - dowódca wojsk anielskich opuścił głowę. - Nie chciałem cię zranić.
- Nic się nie stało. Więc myślicie, że powinniśmy mu o tym dzisiaj powiedzieć?
- Może nie dziś, ale w najbliższym czasie. Teraz powinniśmy zastanowić się nad położeniem naszego królestwa. Jeśli ono upadnie, to samopoczucie malca nie będzie już nikogo obchodzić.
- A nas?
- A nas? - spojrzał na Gabryjela, uśmiechając się smutno. - Nas już tu nie będzie. Wątpię by Asmodeusz zechciał nas widzieć na podbitej przez siebie ziemi.

Brak komentarzy: