poniedziałek, 10 marca 2014

Początek końca, cz. 46

Zerwał się z posłania cały zlany potem. Serce dudniło mu niczym oszalałe, a z oczu płynęły łzy. Drżał. Z paniką w oczach zaczął rozglądać się dookoła. Otaczały go wysokie drzewa, przez korony których przedzierały się promienie słońca górującego na nieboskłonie. Nie mógł uspokoić swego oddechu. Dłonią dotknął swej piersi. Nie krwawiła… Nie sprawiała też żadnego bólu.
Więc to był sen… Koszmarny sen…
- Du… Duriom? – spytał nie pewnie, choć jego oczy nie zauważyły przyjaciela. Dostrzegł jedynie, że nie ma też nigdzie posłania ani torby znachora.
A więc go zostawił. Początkowo te słowa nie wzbudziły w nim żadnych reakcji.  Były niczym potwierdzenie powszechnie znanej prawdy. Nie czół ani bólu, ani smutku, ani zła… Jednak chwila tej stagnacji trwała krótko. Po drugim rozejrzeniu się dookoła poczuł, że ogarnia go rozpacz. Nie bał się samotności… może nie do końca się nie bał, ale nie to w tym momencie było dla niego najgorsze.
Jego przyjaciel swym zachowaniem osądził go i ukarał. Jeśli więc jego najbliższy druh odwrócił się od niego, to on sam nie ma już co liczyć na jakikolwiek szacunek ze strony ludzi. Tylko dlaczego kłamał poprzedniego dnia? Dlaczego próbował przekonać chłopca do tego, że trzy zgony nie są jego winą? Dlaczego mydlił mu oczy wielkimi słowami, o przewadze przyczyn nad skutkami? Mógł od razu rzec, że go potępia. Miał przecież takie prawo. Powinien już od początku postawić sprawę jasno i choć przygotować go na to nagłe rozstanie. A co, jeśli sytuacja z Mistrzem powtórzy się? A co, jeśli za kilka kilometrów Sadiel spotka i Duiroma leżącego pod drzewem z wbitym w serce sztyletem? Co wtedy? Czy sumienie chłopca i tą tragedie uzna za jego winę?
Nie! Dość tego! Sadiel wstał na równe nogi, otrzepał się z kurzu i z zamachem wziął się za składanie swego mizernego dobytku, jaki ofiarował mu Tiriam. Jeśli Duriom postanowił go pozostawić, to i lepiej. Nie będzie już musiał słuchać ciągłych uwag pod swym adresem, że to jedzenia nie oszczędza, że chodzi po największych chaszczach rozrywając swoje jedyne ubranie, że wcześnie kładzie się spać i późno wstaje… Koniec tego wszystkiego. Od teraz sam sobie statkiem i sterem. Nikt nie będzie mu marudził nad uchem. Sam da sobie świetnie radę. Złożył pled i wpakował go niechlujnie do torby. Następnie postąpił tak samo ze swym płaszczem. Wszyscy się od niego odwrócili? I świetnie! Jeszcze pokaże temu całemu światu, że z Sadielem nie można zadzierać, a tym bardziej go lekceważyć! Jeszcze pokaże! Wepchnął do torby metalowy kubek i swoją drewnianą miseczkę. Pożałują tego! Wszyscy tego pożałują! Zapiął klamrę i zarzucił plecak na ramię. Spojrzał dookoła, by przekonać się, czy aby wszystko ze sobą zabrał.  Gdyby coś zostawił, Duriom… Co on z tym Duriomem?! Durioma nie ma! Zostawił go! Opuścił! Powinien już przyjąć tą wiadomość do siebie i pogodzić się z nią! Duriom jest taki sam jak ci wszyscy inni ludzie, których spotkał na swej drodze. Na pewno i Tiriam nie pomógł im bezinteresownie. Ludziom nie można ufać! Szczwane bestie, które żerują na bezsilności innych istot! Miał dość ludzi! Nie cierpiał ich! Nienawidził Durioma! Nienawidził…
Spojrzał na swoje pięści. Cały czas były zaciśnięte, tak samo jak zęby. Gdy rozluźnił mięśnie, padł na kolana, zakrywając twarz dłońmi.
Dlaczego on to zrobił? Dlaczego go zostawił? Czy nie wiedział, jak bardzo chłopiec go potrzebuje? Bez Durioma już dawno by zginął. Bez Durioma… Bez niego już dawno by się poddał. Tak pragnął zobaczyć choć jeszcze raz swego przyjaciela… Tak pragnął zamienić z nim kilka słów i usłyszeć z jego ust, że to był tylko głupi żart… że nigdy go nie zostawi. Oddałby za to wszystko, nawet własne życie, bo po co istnieć na świecie, gdzie nie istnieją przyjaciele, gdzie wszędzie czyha wróg, a życiowy cel okazuje się być wyłącznie dziecięcym marzeniem, które przecież i tak nigdy się nie spełni.
Z ledwością uniósł się z powrotem na nogi. Odechciało mu się dalszej podróży, lecz widmo całodniowego siedzenia w jednym miejscu i wpatrywania się w korę drzew sprawiło, że postanowił jednak ruszyć dalej.
Najgorszy był pierwszy kilometr. Nie był pewien, czy kroczy w odpowiednim kierunku. Nie chciał trafić ponownie w miejsce, w którym pozbawił życia trzech magów. Na samą tą myśl przypomniał mu się koszmar, z którego tak niedawno się przebudził. Nie wierzył, że demony czy duchy zmarłych mogą wędrować po ziemi, jednak nie chciał tego sprawdzać. Nie chciał przeżywać ponownie tej okropności z tą wiedzą, że nie ma przy nim nikogo, kto choć podtrzymałby go na duchu. Nie chciał też natrafić przypadkiem na jakichś ludzi. To co zdarzyło się przed jego snem i to, czego doświadczył w ciągu ostatnich miesięcy, sprawiło, że przestał wierzyć w ludzką rasę. Przez chwilę zaczął zastanawiać się, czy to wszystko… ta jego misja, ma jakikolwiek sens. Jeśli jakimś cudem natrafi na grupę syrianinów i razem wyruszą uwolnić swych braci… czy jeśli im się uda, to wszystko się zmieni? Czy nagle obie rasy zjednoczą się? Czy będą potrafiły ze sobą współżyć? A może ta cała makabryczna zabawa rozpocznie się od nowa. Może znów Sprzymierzeńcy wyruszą, by wyłapać tych, którzy wyrwali się z ich lochów, a Wybawiciele ponownie kroczyć będą ze swymi łukami, na których naciągnięte będą zatrute strzały przeznaczone dla błękitnookich. Jeden raz można przeżyć tragedię dostania się do niewoli, drugi raz… Wątpił czy jego rasa będzie miała wystarczająco sił by ponownie stawić czoła wrogom. Być może więc ta cała podróż nie ma najmniejszego sensu. Może najlepiej schować się gdzieś w gęstym lesie i doczekać w odosobnieniu do końca swych dni.
Zatrzymał się i przez chwilę wodził nieobecnym wzrokiem po leśnym otoczeniu. Poczuł niezmierzoną ochotę rzucić swój plecak na ziemię, usiąść koło niego i czekać tak, aż przyszłość sama zadecyduje jak mają potoczyć się jego losy. Jeśli ma tam umrzeć z głodu, niech i tak będzie. 
Ale z drugiej strony… Czemu to on ma cierpieć z powodu głupoty i brudnych sumień ludzi? Czemu on ma się poddawać, jeśli to rasa człowiecza wciąż niszczy sens życia? Czemu to on ma płakać nad tymi, którzy potrzebują nadziei i wolności, a nie jego łez? Czemu to syrianinie mają być rasą gorszą, podległą a w konsekwencji i wymarłą? Mistrz uczył go też, że nie należy chylić czoła, jeśli w sercu ma się dobroć. Zrobił wiele zła… Tego nie mógł się wyprzeć, ale pomimo tego, nadal chciał wyłącznie uratować swych braci. W rzeczywistości nie chciał krzywdzić ludzi, choć może kilkakrotnie to uczynił. Nigdy nie miał złych zamiarów… Chciał tylko poczuć się wolny! Wolny!
Natychmiast ruszył do przodu. Jeśli jest na tym świecie jakaś sprawiedliwość, to należy dać jej szansę na ukazanie się.

Jeszcze nim słońce zaczęło chować się za horyzontem, usłyszał szum przypominający toczące się głazy po oddalonym zboczu góry. Nie widział nigdzie żadnego szczytu. Znajdował się obecnie na łące, która oddzielała, jak założył, dwie leśne połacie. Tuż przed nim, kilkaset metrów w głąb gęstwiny, wznosił się długi pagórek, który kończył się nieomal tam, gdzie niebo łączyło się z ziemią. Może więc to nie góra, a rzeka i nie kamienie lecz woda wydobywają taki odgłos. Potrząsnął pustym bukłakiem trzymanym w dłoni. Jeśli zamierzał maszerować dalej, powinien zaopatrzyć się w jakikolwiek napój, żeby nie paść gdzieś zemdlony z pragnienia. Ruszył więc przed siebie pewnym krokiem. Być może uda mu się wieczorem rozpalić jakieś niewielkie ognisko i w blaszanej miseczce ugotować sobie jakąś zupę. Wiele razy widział, jak czynił to Duriom. Był pewien, że da sobie radę z takim wyzwaniem, tym bardziej jeśli da o sobie znać pusty żołądek.
Gdy dotarł do lasu, odgłos stał się jeszcze bardziej rozproszony. Nie mógł przez to odgadnąć, czy to rzeczywiście jakaś rzeczka wydaje taki szum, czy też jest to coś zupełnie innego. Nie zamierzał jednak zmieniać kierunku swego marszu. I tak nie miał nic do stracenia. Wdrapywanie się na pagórek nie było przyjemnym zajęciem. Pomimo iż jego zielony płaszcz znajdował się w worku, wysiłek jaki towarzyszył tej marszrucie sprawił, że chłopiec cały oblał się potem. Kilka razy o mało nie wyłożył się jak długi, gdy nogą zahaczył o korzeń wystający z ziemi. Palcami wczepiał się w ziemię, by rękami odciążyć choć odrobinę nogi. Z daleka pagórek wyglądał na dość łagodny, jednak najwyraźniej drzewa i perspektywa z której na niego spoglądał okłamały jego oczy.  Westchnął z ulgą, gdy wdrapał się na sam szczyt i zaraz po tym westchnął z bezsilności. Tuż przed nim wznosił się kolejny pagórek, przypominający bliźniaczego brata tego, na którym właśnie się znajdował. Schodzenie w dół okazało się gorsze, niż wspinanie się do góry. Przyciąganie ziemskie mimowolnie nadawało mu rozpędu, nawet, jeśli Sadiel starał się utrzymać wolne tępo. Stopy to ześlizgiwały się po trawie, to znów przebierały niczym oszalałe. Kilka razy pokonał kilka metrów jednym susem. Wiele razy potykał się o wystające z ziemi korzenie czy kamienie. W dodatku worek trzęsący się na jego plecach wcale nie pomagał mu w utrzymaniu równowagi. Raz był nawet pewien, że wywróci się i potoczy ku podnóży pagórków, lecz po drodze wpadnie na jakiś większy kamień lub też złamany pień drzewa i skończy tak jak skończył Natiah w opowieści Durioma. Nie wiedział, czy dzięki swym umiejętnościom i zwinnemu ciału, czy po prostu dzięki łutowi szczęścia dostał się na sam dół. Gdy nadstawił uszu, szum, który towarzyszył mu nieprzerwanie przez ten cały czas, przestał przypominać zarówno spadające ze szczytu kamienie, jak i wodę płynącą w korycie rzeki. Jego rozum nie był w stanie jednak podpowiedzieć mu innego rozwiązania tej zagadki.
Pokonanie drugiego wzniesienia było dla trzynastolatka niczym niekończąca się wspinaczka. Każdy krok który pokonał, zdawał się trwać całą wieczność. Zaczęły boleć go wszystkie mięśnie, a najgorsza była ta trudność w oddychaniu. Płuca pracowały na pełnych obrotach, by wspomóc tlenem wykończone mięśnie.  Nieomal ze łzami radości padł na ziemię, gdy dotarł do szczytu. I tylko widok trzeciego wzniesienia sprawił, że jego usta wyrzekły słowa:
- To chyba jakiś żart.
Postanowił jednak choć odrobinę odpocząć. Poza tym, to, co dolatywało do jego uszu… Ten odgłos kojarzył mu się z… Słyszał go już, lecz w znacznie mniejszym natężeniu… Przypominał on…
- Rycerze? – wyszeptał między kolejnymi głębokimi oddechami.
Pamiętał, że gdy nocował razem z Mistrzem w mieście, z którego ukradł potem Strzałe, był świadkiem przemarszu niewielkiej jednostki wojska przez główną ulicę miasta. Odgłos był podobny, tylko znacznie delikatniejszy. Tak… To na pewno muszą być wojacy. Nie zbiegł jednak natychmiast, by pokonać kolejne wzniesienie. Gdy zrozumiał, że nie ma co liczyć na napełnienie bukłaka, odstąpiły od niego resztki sił. Nie zamierzał co prawda spędzić tam kolejnej nocy, ale kilka minut odpoczynku z pewnością dobrze mu zrobi.
Zaczął zastanawiać się, co też wojska robią w samym środku lasu. Czyżby jakaś wojna? Tiriam o niczym takim nie wspominał, a zważywszy na jego pozycje w nieodległym mieście, z pewnością powinien wiedzieć o takich sprawach. Chyba, że wiedział, lecz niczego takiego nie chciał im wyjawić. Ale dlaczego miałby to przed nimi ukrywać? A dlaczego niby miał tego nie robić? Czy kartograf miał im opowiadać o każdym szczególe dotyczącym królestwa w którym się znajdowali? Zresztą… Może to tylko jakiś konwój ochraniający ważną osobistość. Wiele razy słyszał w swym życiu o długich, wielobarwnych eskortach wielmożnych tego świata, w których to główną rolę odgrywali rycerze. I co go to w ogóle interesuje? Pewnie i tak już niedługo cały ten przemarsz się zakończy i ostatecznie pozostanie jedynie zamazaną chwilą w jego pamięci.
Wstał na nogi. Ze smutkiem i z zażenowaniem stwierdził, że nie tylko one, ale i całe jego ciało trzęsie się z wysiłku. Już obawiał się następnego dnia. Ból mięśni będzie za pewne nie do wytrzymania, w dodatku być może zmusi go do przeczekania tu kolejnej doby. Chcąc nie chcąc, musiał jednak ruszyć dalej. Znów podróż ku podnóżu wzniesienia i znów strach w oczach przez straceniem równowagi i stoczeniem się z góry, które mogłoby się źle dla niego skończyć. Na trzecie wzniesienie dotarł ze łzami w oczach mieszającymi się z oblewającym go potem.  Nieomal wczołgał się na nie, nie zwracając uwagi na to, że przy okazji poplamił sobie i podarł w kilku miejscach swoje odzienie. Nie mniej był z siebie cholernie dumny, choć gdyby pojawiło się przed nim kolejne wzgórze, padłby tam chyba martwy z wściekłości. Szybko jednak zapomniał o całym zmęczeniu. Przed nim, a raczej pod nim w odległości kilkuset metrów, pomiędzy ostatnimi, rzadkimi drzewami i krzakami, wiła się piaszczysta, szeroka droga. To po niej maszerowali zbrojni. Jedni szli na własnych nogach, inni jechali na koniach. Jedni odziani byli w jasne zbroje z dopiętymi, powiewającymi na delikatnym wietrze płaszczami, inni znów wystrojeni byli w bawełniane, zwiewne szaty. Niektórzy szli równym krokiem, pozostali hasali po drodze niczym rozbrykane małolaty.
Sadiel chciał wydobyć z siebie ostatki sił, by zejść choć odrobinę w dół, by tym samym zdobyć miejsce bardziej zdatne do obserwacji maszerujących. Uniósł się wpierw na kolana, następnie oparł dłonie o ziemię i miał się już wyprostować, gdy coś szarpnęło go do tyłu powalając na worek znajdujący się na jego plecach. Nieomal zakrzyknął z przerażenia, jednak powstrzymała go od tego obca dłoń zakrywająca jego usta.
- Cicho, bo jeszcze cię zobaczą… - wysyczał mężczyzna.
Sadiel rękoma zepchnął dłoń ze swej twarzy.
- Duriom? – spytał z mieszanką niedowierzania i radości w głosie.
- A kogo się spodziewałeś? – warknął znachor. – Co ty w ogóle tu robisz?
- Co ja tu robię? – Radość chłopca zmieniła się w oburzenie. Natychmiast uniósł się na klęczki zdejmując ze swoich pleców worek i próbując rozmasować obolały grzbiet. – Co ty tu robisz? Spakowałeś się, zabrałeś ze sobą wszystkie rzeczy… Nic mi nie powiedziałeś o tym, że gdzieś się wybierasz. Myślałem, że mnie zostawiłeś po tym co się wczoraj stało.
- Chciałem rozeznać się w terenie i wybrać odpowiedni kierunek marszu. Wczorajszej nocy nie zwracałem większej uwagi gdzie idę. Nie chciałem marnować twoich sił na bezsensowne tułanie się po lesie. Niczego bym nie osiągnął bez map od Tiriama, a nie zamierzałem nosić ich w dłoniach.
- Ale mogłeś mnie poinformować.
- Myślałem, że zdążę wrócić nim się obudzisz.
- Że niby miałem cały dzień przespać? – zmarszczył gniewnie brwi chłopiec.
Duriom miał już odpowiedzieć za pewne jakąś ciętą ripostą, a przy najmniej świadczył o tym szyderczy uśmiech, który pojawił się na jego ustach. Nagle jednak zniknął, zastąpiony współczującym grymasem twarzy.
- Myślałeś, że cię zostawiłem?
- A co miałem sobie myśleć? – Sadiel niebezpiecznie uniósł głos. Znachor zacisnął pięści i wymownie spojrzał na towarzysza. To wystarczyło, by kolejne słowa syrianina zabrzmiały znacznie ciszej. – Zabiłem trzech ludzi swoją mocą. Myślałem, że to upewniło cię w przekonaniu, że jestem zły i niebezpieczny.
- Jedyne co jest w tobie niebezpieczne, to twoja głupota – westchnął mężczyzna.
- Jeśli uważasz, że twoje słowa są zabawne, to się grubo mylisz. Zresztą… Co to za wojacy? – Chłopiec skinął głową w kierunku maszerującego wojska.
- Nie wiem. Od dobrej godziny ciągnie się ten cały korowód. – Duriom przypadł do ziemi i podczołgał się nieomal do samej krawędzi pagórka.
Sadiel natychmiast poszedł w jego ślady, pozostawiając za sobą swój worek.
Starał się wyostrzyć na tyle swój wzrok, bo rozpoznać jakieś szczegóły maszerujących.
Zauważył że cały konwój składa się jakby z trzech grup, które powtarzały się regularnie. Pierwszą z nich byli jeźdźcy na koniach różnej maści. Na błyszczących zbrojach namalowane mieli jasne godła, których chłopiec nie mógł rozpoznać z racji zbyt dużej odległości dzielącej go od zbrojnych. Za ich plecami łopotały jasno-granatowe peleryny, które co i rusz muskały zady koni. Wojacy dumnie wypinali swe piersi, to unosząc to opadając rytmicznie w swych siodłach. Jechali równo po trzech jeźdźców w trzech rzędach. Ten znajdujący się w środku gromadki, trzymał powiewającą chorągiew, która jednak zasłonięta była przez korony drzew. Same konie przystrojone były ciemnogranatowymi płachtami zakrywającymi ich wierzchy oraz łby. Jedynie niewielkie otwory pozostawione były tam, gdzie zwierzęta miały oczy. Dumnie stąpały kopytami po piaszczystym gruncie, jakby udzielała im się majestatyczność dosiadających ich ludzi.
Drugą grupą była piechota. Ci wojacy odziani byli w jasno-granatowe bawełniane koszule oraz spodnie. Jedynie napierśniki błyszczały w promieniach słońca. Na głowach ich znajdowały się hełmy, pozbawione jednak przedniej części tak, że twarz każdego z piechura była całkowicie odsłonięta. Ich obuwie rozpoczynało się metalowymi ochraniaczami na stopy, zmieniało się w skórzane okrycia łydek i kończyło również metalowymi osłonami na kolana. Do pasów mężczyzn poprzypinane były błyszczące pochwy na miecze, a przy plecach, zamiast płaszczy, znajdowały się podłużne tarcze. I ci maszerowali równym tempem, tym razem jednak po czterech piechurów w pięciu rzędach.
Ostatnią grupą byli łucznicy. Ci szaty mieli w kolorze ciemnego błękitu. Nie mieli żadnych napierśników, jedynie skórzane kamizelki nałożone na długie nieomal do kolan tuniki. Bawełniane spodnie chowały się w wysokich, skórzanych butach. Na głowach ich spoczywały czapki podobne do tych, jakie nosili myśliwi. Z otoków wystawały pióra zabarwione na kolor tła herbu wojska. I oni mieli podopinane peleryny, jednak znacznie krótsze niż te, które posiadali jeźdźcy. Na pelerynach znajdowały się kołczany wypełnione po brzegi strzałami, gotowymi w każdej chwili przebić czyjeś bijące jeszcze serce. Te grupy nie przedstawiały żadnego szyku. Każdy kolejny zespół przedstawicieli tego fachu maszerował własnym rytmem, a raczej maszerował bez jakiegokolwiek rytmu. Łucznicy to przepychali się, to ganiali, to znów wpadali nieomal pod kopyta kroczących za nimi koni lub nieomal przewracali idących przed nim piechurów. Śmiali się, machali swymi łukami i zachowywali się jak młodzieńcy, którzy dopiero wydostali się spod opiekuńczych ramion matek. Sadiel od razu ich polubił. Gdy przed jego oczami maszerowała właśnie ta profesja, uśmiechał się mimowolnie pod nosem.
- Wiesz co oni tu robią? – spytał się Durioma.
- Maszerują – parsknął znachor.
- Aha… Czyli nie wiesz.
- Nie i jakoś nie bardzo mnie to interesuje. Chciałbym, aby jak najszybciej przeszli. Mam nadzieję, że wszystko ze sobą wziąłeś, bo nie zamierzam po nic wracać przez te pagórki.
- To znaczy, że idziemy w dobrym kierunku?
- Tak – odpowiedział mężczyzna wycofując się do tyłu.
Sadiel również się cofnął. Usiedli na kamieniach wystających ze zbocza wzniesienia. Promienie zachodzącego słońca, które przedostały się przez krzaki padały na nich z boku.
- I co teraz zamierzamy zrobić? – Chłopiec spojrzał pytająco na swego towarzysza, gdy ten usilnie wpatrywał się w jakiś punkt znajdujący się przed nim, a niedostępny dla wzroku trzynastolatka.
- Czekamy aż przejdą… A potem poczekamy jeszcze trochę… Następnie się prześpimy i jutro, skoro świt wyruszymy w tą samą stronę co te wojska.
- Chcesz ich śledzić?
Duriom otarł twarz dłonią.
- Tak, chcę ich śledzić. A potem ich zaatakuję i obrabuję. Ogarnij się Sadiel… – Westchnął głęboko. – Po prostu ta droga, którą przemierzają teraz wojska, prowadzi bezpośrednio do Arasusu. Nie chcę marnować czasu na maszerowanie lasami, skoro możemy kroczyć po równym terenie.  
- Arasus? – Oczy syrianina zaokrągliły się nagle. – Chcesz powiedzieć, że jesteśmy już blisko końca naszej podróży?
- Jej pierwszego etapu. Pamiętaj, że samo odnalezienie Błękitnej Księgi nie rozwiąże twoich problemów. Być może nawet cię nie zbliży do ich rozwiązania. – Duriom widząc, jak niknie błysk w oczach chłopca dodał szybko. – Nie chcę cię zasmucać, ale… Nie chcę ci dawać płonnych nadziei. To, że Sarivian wspominał o niej w waszej rozmowie jeszcze o niczym nie świadczy.
- Broul też powiedział, że to w niej znajdę wszelkie wyjaśnienia.
- Z tego, co mogłem wywnioskować po twojej opowieści, to Broul był w momencie waszej rozmowy na granicy śmierci. Mógł nie być do końca świadom tego, o czym mówił. Zresztą… – zacisnął palcami grzbiet nosa, zamykając przy tym oczy. – Z tego co mi wiadomo, nikt nigdy nie widział tej księgi. Jeśli nawet ona istnieje, to być może zapisane w niej informacje z biegiem lat przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Być może sami Syrianie zrobili z niej trzon legendy, w której nie ma krzty prawdy.
Sadiel siedział cicho, wysłuchując tego, co znachor ma mu do powiedzenia. Miał na ten temat inne zdanie. Nie wiedział, czy to fakty przemawiały za tym, czy też on sam nie chciał przyjąć do swej wiadomości informacji, że jego gonitwa za Błękitną Księgą już od początku nie miała żadnego sensu. Doszedł do wniosku, że jeśli nawet to słowa Durioma są prawdziwe, to przecież nie może on w tym momencie zaprzestać dalszych poszukiwań.
- Nie poddam się. Jeśli choć jedna osoba stwierdziła, że to w tym dziele znajdę odpowiedź na swoje pytania, to zamierzam to sprawdzić.
- Ale ja w żadnym wypadku nie nakłaniam ciebie do wycofania się. Sam uważam, że powinniśmy sprawdzić wszelkie możliwości, które się nam jawią. Chcę tylko, byś nie robił sobie złudnych nadziei. Lepiej pozytywnie się zaskoczyć, niż zawieść.
Sadiel poczuł się o wiele spokojniej. Ta pewność, że Duriom znów jest przy nim, zrzuciła kamień z jego serca.
Mówili też o tym, co by się stało, gdyby chłopiec wybrał inny kierunek marszu i nie zetknął się z przyjacielem na tym pagórku. Syrianin nadal miał pretensję do mężczyzny, że ten nie przebudził go choć na chwilę, by poinformować młodzieńca o zamiarze spenetrowania pobliskiej okolicy. Nie wspomniał jednak, że głównym powodem, dla którego taka pobudka byłaby mile widziana, był koszmar chłopca. Zaczęli też rozmawiać o tym, w jaki sposób mają dostać się na pokład statku, który przetransportuje ich do Malencji. Może i starczyłoby pieniędzy na zapłatę kapitanowi, ale ci zazwyczaj lubią wiedzieć kogo biorą na statek. Znachor nie miał nic do ukrycia, za to pochodzenie Sadiela mogłoby im obojgu przynieść pokaźne kłopoty, gdyby straż portowa dowiedziała się o ich pobycie w Arasusie.
Mogli też nocą zakraść się na którąś z łajb, lecz prędzej czy później ktoś by ich odkrył i… W najlepszym wypadku marynarze wysadziliby ich w najbliższym porcie, obok którego by przepływali, w najgorszym, wrzucili do oceanu bez żadnej tratwy, za to z gorącymi życzeniami, by się oboje potopili. Duriom obawiał się, że nie starczy im talarów, by przekonać jednak kapitana do wzięcia ich na pokład.
- A gdyby tak nająć się do pracy na jednym ze statków? – podsunął pomysł Sadiel.
- Po pierwsze, jesteś za młody. Po drugie, jesteś syrianinem.
- O ile dobrze wiem, za pozwoleniem opiekuna dziecko może podejmować się pracy. Załóżmy, że ty jesteś moim opiekunem i zgadzasz się, bym pomagał na statku za wikt i dach nad głową.
- Nadal jednak problem stanowi twoje pochodzenie – nie dawał za wygraną znachor.  Chłopiec czasami zastanawiał się, czy mężczyzna nie robi tego specjalnie. Każdy pomysł podsuwany przez trzynastolatka jest natychmiast przez niego odrzucany.
- No to może zasłonisz mi oczy jakąś chustą i powiesz, że jestem niewidomy.
- Tak… - prychnął mężczyzna. – Z pewnością przyjmą do pracy na statku niewidomego młodzieńca.  Zresztą… Zostawmy ten problem na później. Na razie zajmijmy się planowaniem dalszej podróży do portu. – Westchnął głęboko, odchylając się do tyłu z zamiarem położenia się na trawie. W połowie jednak drogi, poczuł ukłucie w okolicy karku. – Co jest? – wyprostował się, zaczynając masować dłonią swój grzbiet.
Sadiel nie zdążył spojrzeć, co dzieje się za nimi, gdy do jego uszy dobiegł cichy, nieomal szeleszczący głos:
- Nie ruszajcie się, bo pożegnacie się ze swym życiem.
- I ręce do góry – dodał drugi, znacznie bardziej piskliwszy głos.
Już po chwili przed wędrowcami stała dwójka mężczyzn odzianych w długie płaszcze o kolorze brudnej zieleni. Na ich głowach ponaciągane były kaptury, do których doszyto niewielkie daszki. W dłoniach obcych spoczywał niewielkie sztylety gotowe w każdej chwili wybrać się w podróż, której celem były piersi Sadiela i Durioma. Na ich plecach wisiały długie łuki posiadające oznaki długotrwałego używania.
- W czym możemy wam pomóc, panowie? – spokojnie spytał znachor, stosując się do obydwóch rozkazów.
Sadiel nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. Widok ostrzy skierowanych w jego osobę sprawił, że struny głosowe nie chciały nawet drgnąć, za to uniesione do góry ręce trzęsły się niemiłosiernie.
- To my tu jesteśmy od zadawania pytań – ponuro stwierdził wyższy z mężczyzn. – Kim jesteście? – spytał po chwili.
- Wędrowcami. Znużonymi podróżą wędrowcami, którzy poszukują w szerokim świecie sensu swego istnienia, oraz sensu istnienia otaczającej nas rzeczywistości.
- Zitram… Sprawdź ich torby. A co do was… - Wyższy z nieznajomych schował jeden sztylet do niewielkiej kieszonki przy pasie, po czym wolną dłoń schował za plecy, by wyciągnąć stamtąd grubą linę. – Ręce do tyłu i tylko jeden nierozważny ruch, a dni waszego życia zostaną policzone… i to na jednym palcu.
Wędrowcy posłusznie przesunęli ręce do tyłu, które nieomalże natychmiast zostały związane.
Torba Durioma została wywrócona do góry dnem. Obok leżały mapy, kilka naczyń, ubrań oraz fiolek i worków z ziołami i lekami, a także kilka czystych zwojów papieru wraz z piórem i inkaustem wypełnionym tuszem.
- Mogę się jednak dowiedzieć, kim wy jesteście, czcigodni panowie? – ponowił próbę znachor.
Dowódca dwójki nieznajomych, a przynajmniej taki stwarzał pozór, wyprostował się, odrzucając w tył połę swego płaszcza i opierając dłoń o biodro.
- Jesteśmy królewskimi zwiadowcami, którzy strzegą bezpieczeństwa wojsk królewskich w czasie podróży do wyznaczonego nam celu. Inaczej rzecz ujmując… jesteśmy tymi, którzy wyszukują takich jak wy, by oddać was pod sąd naszego dowódcy.
- Takich, jak my? Nie rozumiem.
- Wrogów naszego królestwa… Szpiegów, którzy pragną uniemożliwić nam udaremnienie spisku, mającego na celu ograniczenie wolności naszej i naszego królestwa!
- Jesteśmy wędrowcami, a nie żadnymi szpiegami.
- Tak? W takim razie skąd macie te mapy i po co wam one? – zwiadowca podniósł z ziemi jeden zwój i zbliżył do twarzy znachora.
- Jesteśmy WĘDROWCAMI – powtórzył Duriom z naciskiem na ostatnie słowo. – Mapy są nieodzowną częścią naszych wędrówek.
- Chciałeś powiedzieć: mapy z zaznaczoną drogą, którą przemierzają nasze wojska.
- Zbieg okoliczności. Podążamy do Arasusu. Mój przyjaciel zaznaczył na mapach drogę, którą najszybciej dojdziemy do naszego celu. Najwidoczniej i wy podążacie do tego portu.
- Podążamy, a jakże! – krzyknął zwiadowca. – A wy podążacie za nami! Po co więc siedzicie tu i obserwujecie przemarsz naszych zbrojnych?
Duriom westchnął głęboko. Przewrócił oczami i delikatnie przekrzywiając głowę zaczął tłumaczyć niczym mało rozumnemu, lecz miłemu żakowi:
- Siedzimy tu, to prawda, ale nie śledzimy żadnych wojsk. Chcieliśmy przeczekać, aż wszyscy znikniecie nam z oczu, byśmy mogli dalej maszerować tą drogą. Uważam, że gdybyśmy nagle wtargnęli pomiędzy was, przyjęlibyście nas znacznie gorzej niż w tej chwili. Tym bardziej, że mój towarzysz – tu skinął głową w kierunku Sadiela.
Młodszy zwiadowca pozostawił na chwilę przeszukiwanie torby chłopca i uniósł spojrzenie na jego twarz. W jednej chwili odskoczył od plecaka chłopca.
- T-t-t-to… T-t-t-to… Syrianin! – wrzasnął, nieomal chowając się za swym towarzyszem.
- Zitram… Gdzieś ty się na zwiadowcę szkolił? – westchnął jego zwierzchnik. – Tak oczywisty fakt powinieneś zauważyć już w pierwszych chwilach naszej rozmowy z nimi.
- Przepraszam, Ariwasie… Byłem zbyt przejęty zaistniałą sytuacją – młodszy zwiadowca spóścił głowę.
- Mówiłem dowódcy, by nie wysyłał cię na tą misję. Przydałyby ci się jeszcze dwa lata treningu.
- Jestem już gotowy na takie akcje. Po prostu… Kazałeś mi zająć się torbami więc…
- Nie zwalaj na mnie swej głupoty! – uniósł głos Ariwas, zsuwając z głowy kaptur.
Oczom wszystkich ukazały się ciemne, krótko przystrzyżone włosy z pierwszymi pasemkami siwizny. W blasku słońca, które padły na jego twarz, pokazała się również drobna siateczka zmarszczek. Cały ten widok dodał postaci kilkunastu lat. Sadiel myślał, że stoi przed nim trzydziestokilkulatek, tym czasem wiek zwiadowcy kolidował w okolicach czterdziestki. W dodatku te ciemne, głębokie oczy, które zdawały się prześwietlać wszystko i wszystkich na wylot.
- Nie chcę wam przeszkadzać, szanowni zwiadowcy – przypomniał o sobie Duriom – ale ręce zaczynają nam już drętwieć. W dodatku milej by nam było, gdybyśmy dowiedzieli się, co zamierzacie z nami zrobić.
- Zajmij się torbą chłopca – mruknął pod nosem czterdziestolatek, nie spuszczając wzroku ze znachora. – Sprawdzimy, czy nie macie ze sobą przedmiotów, które mogłyby zagrozić naszym wojskom, a przede wszystkim naszemu dowódcy, po czym zaprowadzimy was do niego, by to on podjął decyzję, co dalej z wami począć.
Młodszy ze zwiadowców niechętnie przeglądał kolejne kieszonki torby Sadiela.
- Przedmioty, które mogą zagrozić naszemu władcy? Ariwasie… Przecież to jest syrianin! On sam w sobie może być niebezpieczny.
- Głupie stereotypy. Jako królewski zwiadowca nie powinieneś ich podzielać, a tym bardziej ich rozgłaszać.
- Ja tam nie wiem, ale od urodzenia mi powtarzano, że tym czarcim pomiotom nie wolno ufać. Zwykły stereotyp nie przetrwałby tak długo w ludzkiej świadomości.
- To ma w sobie stereotyp, że pomimo swej bezsensowności, potrafi przetrwać wiele pokoleń.
- Ale ja naprawdę nie jestem groźny – odezwał się po raz pierwszy Sadiel. – Wtedy, w tym lesie, to zwykły przy…
- Sadiel! –krzyknął Duriom. – Panowie… Naprawdę nie mamy złych zamiarów. Chcemy jedynie dotrzeć do portu.
- Śledząc nas po drodze? – Ariwas ściągnął gniewnie brwi.
- Jakie śledzenie? Poza tym… Nigdzie nie jest zapisane, że droga ta, co do portu wiedzie, jest przeznaczona wyłącznie dla przemarszu wojska. Mamy takie samo prawo do korzystania z niej, jak wy wszyscy.
Zwiadowca nie odpowiedział. Spojrzał jedynie wymownie na swego towarzysza, który niechętnie nadal mieszał w worku chłopca.
- Znalazłeś coś?
- Nie… Jakieś garnki, płaszcz, woreczki… - tu przerwał, przysuwając jeden z woreczków do nosa – z ziołami. Nic, co moim zdaniem mogłoby zostać wykorzystane przeciw naszemu dowódcy.

- Dobrze więc. Spakuj wszystko z powrotem, a wy – tu Ariwas zwrócił się do podróżników – Ruszajcie się. Czeka was spotkanie z dowódcą.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Wiem, że późno... I nawet się nie będę usprawiedliwiać. Przejdźmy do tego, z czym radzę sobie lepiej, czyli komentowaniem :).

Dużo emocji przeżyłem, czytając tą część. Ma w sobie taki bagaż uczuć i przeżyć... Nieraz bardzo odmiennych i sprzecznych, od radości po smutek, od szczęścia po rozczarowanie. Może to tylko moje odczucia, ale przeżyłem taką gamę silnych emocji, że zaczęły mi się przypominać wydarzenia z własnego życia. To się dopiero nazywa oddziaływanie na czytelnika.

Oprócz momentów przygnębiających, były też męczące [patrz: wspinaczka na kolejne wzgórza; spociłem się od samego wodzenia wzrokiem po tekście] i zabawne [reakcja Sadiela, gdy ujrzał nowy "pagórek" na swojej drodze - bezcenne, już wyobrażam sobie tą minę :)].

Na początku napędziłaś trochę stracha tym, że Duriom wybrał swoją własną drogę i już dłużej nie chciał towarzyszyć Syrrianinowi po tym, co ten zrobił. Nie wiem, czy to dla tego, że trochę cię już znam, czy dlatego, że śledzę tą powieść już od dwóch lat i nie jedno wiedziałem, ale wiedziałem, że w końcu się znajdą. W końcu, za każdą chmurą świeci słońce, prawda? :)

Jeśli mogę ci coś poradzić jako młodszy kolega po fachu - można pobawić się nieco w modelowanie akcji. Gdy raz na jakiś czas zrobisz "rzut kamery" na odległe miasto, wtrącisz wątek innych postaci, niż głównych bohaterów, albo wpleciesz coś pobocznego, całość będzie ciekawsza. Przy okazji, pozwoli to dać "nieco czasu" Sadielowi, tak, żeby jego rozstanie i spotkanie ze Znachorem nie odbywało się w obrębie jednej notki. A poza tym wiesz - czasem dobrze jest rzucić bohaterowi kłodę pod nogi, czy sypnąć mu piaskiem w oczy, ale postawić na bardziej stonowany i subtelny tzw. niekorzystny zbieg okoliczności... Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie (a nawet jest wskazane po ostatnich traumatycznych wydarzeniach), żeby los uśmiechnął się do naszych wędrowców.

Ucz się (bo każdy pisarz uczy się przez całe życie), baw pisaniem (bo w tym świecie to ty "Jesteś Bogiem") i czerp z tego radość. W końcu o to chodzi w tworzeniu, prawda?

Pozdrawiam cię kochana i Wesołych Świąt :).