sobota, 4 kwietnia 2015

Początek końca, cz. 51

Czuł ból… Okropny, przerażający ból. Nawet to, co odczuwał tamtego dnia, gdy trucizna ze sztyletu wybawiciela pustoszyła jego organizm, nie było tak straszne. Piekła go twarz, bolał go brzuch… Zdawał się już nie odczuwać kończyn. W dodatku wciąż padały na niego kolejne razy, a on nie był w stanie osłaniać się przed nimi. Gdy więc poczuł zimną ziemię pod polikiem, odetchnął z ulgą. Spuchnięta twarz zdawała się być mniej dokuczliwa. Łzy jednak nadal spływały po jego twarzy. Nie przejmował się jednak tym. Łzy też w jakiś sposób mu pomagały, nie tylko zmywając krew, która pojawiła się na jego twarzy, ale też cierpienie wypełniające jego serce.
- Więc jeszcze raz cię proszę, młody przyjacielu… - syczał starszawy sierżant o małych, świńskich oczkach i pucołowatych policzkach. Jego szaty przedstawiały zlepek ciemnozielonych lub brązowych plam. Siedział na krześle w jednym z kilku okazalszych namiotów w obozie i z pod przymrużonych powiek spoglądał na chłopca.  – Przyznaj, że razem ze swym towarzyszem, jesteście wysłannikami wrogich wojsk. Nie chcę już rozkazywać swym ludziom, by pomogli ci rozwiązać twój język.
- Zostawcie go… Na wszystkich bogów! Zostawcie go… Przecież to tylko chłopiec! – krzyczał Duriom. Krzyczał tak już od momentu, gdy pierwsze ciosy zaczęły spadać na przerażonego Sadiela. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. A może wręcz przeciwnie… Może prośby znachora, przywiązanego do jednego ze słupów podtrzymujących namiot, tylko potęgowały te wszystkie katusze.
- Nie jestem nim… - skomlał błękitnooki. – Nie jestem nim… To nie ja… nie ja zabiłem Madarsina…
- Widzisz, chłopcze… - Rozkazodawca zbrojnych wstał ze swego krzesła, podszedł do młodzieńca, po czym kazał swym rycerzom, by unieśli go na nogi. – Znałem kiedyś pewnego mężczyznę. Można rzec, że był jednym z moich przyjaciół. Bardzo go lubiłem i szanowałem. Zawsze mógł na mnie liczyć, tak jak ja mogłem liczyć na niego. Pomogłem mu nawet osiągnąć pewne sukcesy na szczeblu służby rycerskiej. Ale pewnej nocy, gdy szykowaliśmy się do wymarszu w kierunku zachodnich granic naszego królestwa, w celu ochronienia ich przez bandyckimi najazdami Utemotów, zauważyłem, jak ten właśnie przyjaciel, chyłkiem próbuje wydostać się z koszar. Oczywiście podszedłem do niego i spytałem się w żartach, czy to przypadkiem nie dezercja w naszych szeregach się szykuje. On najpierw poczerwieniał, potem pobladł, aż w końcu jedynie pokręcił przecząco głową. Powróciliśmy razem do naszych, koszarowych sypialni, by spędzić w głębokim śnie ostatnią noc przed długim i żmudnym marszem. Nie mogłem jednak zasnąć tamtej nocy. Wciąż przed oczami widziałem swojego przyjaciela, który z pewnością nie zachowywał się naturalnie. Ten obraz nie pozwalał mi spać. Kręciłem się z boku na bok, aż wreszcie postanowiłem wstać i sprawdzić jego kufer znajdujący się w naszym składzie. Jeśli bowiem mój przyjaciel rzeczywiście chciał uciec, to z pewnością poza obręb królestwa, bo w samym jego środku nie mógłby prowadzić spokojnego życia, a więc musiałby zebrać jakieś zapasy ze sobą. A jeśli nawet nie te zapasy, to… od razu da się rozpoznać ekwipunek dla osoby, która chce wyruszyć nie na bitwę w obronie Korony, lecz na dezercję.
Sadiela nie wiele interesowało to, co sierżant miał mu do powiedzenia. Cieszył się jednak, że na czas tego długiego wywodu skończyły się wszelkie razy i uderzenia, od których spuchło mu chyba całe ciało. Udawał więc, że niezmiernie interesuje go cała ta opowieść. Choć może i nie do końca udawał. Z każdą kolejną chwilą coraz bardziej ciekawiło go, do czego zmierza jego kat.
- Jakiż więc ból poczułem, gdy w drewnianym kufrze nie znalazłem żadnych jego rzeczy osobistych – kontynuował rozkazodawca. - Zabrał też wszystkie dokumenty, które uprawniały go do poruszania się bez żadnych ograniczeń po terenach naszego królestwa. Po co by mu były one potrzebne, gdyby zamierzał prędzej czy później dołączyć do nas? Przecież wojska będące na służbie, a tym bardziej w trakcie wymarszu na wojnę, mają całkowitą wolność, jeśli chodzi o przemierzanie naszych terenów. I wszystkie swoje szaty. Wszystko to zostało spakowane i ukryte pod płaszczem piechura – jego płaszczem.  Byłem więcej niż pewien, że to dezercja. Wróciłem więc do komnaty sypialnianej, położyłem się na swym posłaniu. Czekałem, aż mój przyjaciel, upewniony, że zasnąłem, postanowi popełnić najgorszy grzech. Nie musiałem długo czekać… Wstał powoli ze swego posłania, starając się jak najmniej hałasować. Pozwoliłem mu opuścić pomieszczenie, a następnie całe piętro. Dopiero, gdy usłyszałem tupot jego stup na niższym poziomie, również wyszedłem za nim, chwytając przy okazji miecz leżący tuż u wezgłowia mego posłania. Koszary spały. Każdy korzystał z ostatnich chwil wolności. Wszyscy spali, lub próbowali zasnąć. Tak czy inaczej… nikt nie zwracał za pewne uwagi na odgłosy dobiegające z korytarza. Po niespełna trzech minutach oboje kroczyliśmy w stronę bramy wyjściowej z koszar. Myślałem, że mnie dostrzeże i wyjaśni mi tą całą sprawę. Jednak on nawet się nie obejrzał. Był pewien, że nikt go nie śledzi. Wybrał sobie odpowiedni czas na ucieczkę. Na uliczkach było całkowicie pusto. Nawet strażnicy miejscy zdawali się smacznie spać w swoich kwaterach, nie wypełniając swoich obowiązków. Żadnego przechodnia, żadnego dostojnika, żadnego rycerza… Tylko my dwaj. Doszliśmy wreszcie do kolejnej bramy. Tym razem tej, wiodącej bezpośrednio poza teren naszego królewskiego miasta. Już miałem do niego dobiec, uderzyć go w twarz i poprosić by się opamiętał, gdy mój przyjaciel zatrzymał się… Zatrzymał się dokładnie przy niewielkich, zakratowanych drzwiczkach. „Więc jednak nici z ucieczki” uśmiechnąłem się pod nosem. Nie wierzyłem, by ten młodzian jakimś cudownym sposobem przeskoczył nad wielometrowym murem, a byłem święcie pewien, że nie ma kluczy do tychże drzwi, przed którymi zatrzymał się nagle. Ale, ku mojemu zaskoczeniu… miał je. Miał ten pieprzony, wielki klucz. Nie wiem skąd, nie wiem, w jaki sposób go zdobył, ale byłem wściekły. Na niego, że tak lekkomyślnie igra z rycerskim honorem, a więc i nami, na tego, kto ofiarował mu ten klucz i na mnie, że wcześniej nie udaremniłem tej pieprzonej dezercji. On otworzył wrota i stanął w nich. Spoglądałem z daleka, jak światło płonącej nieopodal pochodni pada na jego nieruchomą postać. Ściągnąłem brwi, nie wiedząc, co czynić. Na szczęście, albo nie szczęście, wszystko potoczyło się dalej samo. W przejściu ukazały się dwie postacie w ciemnych, lnianych koszulach i skórzanych spodniach. Na ramionach i plecach spoczywały granatowe płaszcze, których kaptury zakrywały głowy przybyszy. Ich twarze obwiązane były ciemnymi chustami. Pewnie nie wiesz, kto to był, więc ci wyjaśnię. Utemoci… Jedno z królestw, z którymi toczyliśmy ciągłe wojny. Nie mogłem uwierzyć swym oczom. Mój przyjaciel coś im podarował. Ci popatrzyli na to i przytaknęli powoli głowami. Tamten więc poprawił swój tobół na plecach i zamierzał już wyruszyć z przybyszami w dalszą drogę, ale w tej samej chwili wyskoczyłem z ukrycie.
- Trusianie – krzyknąłem, starając się opanować drżenie swego głosu. – Co ty wyprawiasz?
Przyjaciel odwrócił się w moją stronę. Był blady… Blady niczym pierwszy śnieg spadający na ziemię. Rozszerzył swe oczy i kilkakrotnie bezgłośnie poruszył ustami. Jednak za którymś razem gardło znów zaczęło mu służyć i rzekł wtedy:
- Wolcjuszu… Dlaczego nie śpisz?
- Wiedziałem, że coś kombinujesz… Chciałem sprawdzić, co.
- Nie kombinuję nic, co dotyczy ciebie, dlatego wracaj do naszej izby sypialnianej.
- Gadasz z Utemotami, dajesz im coś i mówisz, że to mnie nie dotyczy? Chyba żartujesz! – odkrzyknąłem, zmierzając w jego kierunku.
- Zrozum mnie… Mam dość naszego śmierdzącego królestwa, mam dość naszego durnego króla... Czasami wydaje mi się, że tylko my obaj jesteśmy tu normalni.
- Nie rozumiem, o czym mówisz.
- Dowiesz się tego w swoim czasie. – Odwrócił się ode mnie. Podszedł do wrogich wysłanników. Ci spoglądali na mnie roześmianymi oczami, jakby cieszyli się z mojej przegranej.
- Trusianie, nie rób tego – nieomal wyskamlałem, niczym pies błagający pana, by ten nie bił go kijem.
- Przykro mi przyjacielu. Tam – tu wskazał kierunek, z którego przyszli Utemoci – czeka mnie życie może nie łatwiejsze, ale z pewnością lepsze.
- W jakim sensie lepsze? Co? Chcesz się sprzysiąc z naszymi wrogami?
- Tak, ale tylko po to, by zmusić was do myślenia i do spostrzegania prawdy, która nas otacza.
Nic nie zrozumiałem z jego słów. Wiedziałem jedynie, że chce nas zdradzić i nie zmieni swego zdania.
- Poczekaj jeszcze chwilkę.
Podszedłem do niego. Ten zwrócił twarz w moją stronę. Stanąłem od niego na wyciągnięcie ręki. Uśmiechnąłem się przepraszająco. Trusian najwidoczniej pomyślał, że chcę go pożegnać, ale ja… Wbiłem w jego pierś sztylet schowany w moim rękawie. Nie chciałem tego czynić. Nie chciałem zabijać swego przyjaciela, ale… nie pozwolę by ktoś nastawał na życie mych braci broni czy na szczęście i spokój mojego najświętszego królestwa, nawet, jeśli tym kimś jest mój najdroższy przyjaciel. Nawet, jeśli jest to kilkunastoletnie dziecko – tym razem sierżant spojrzał na Durioma, sprawdzając czy informacja przez niego wypowiedziana trafiła do uszu znachora. – Zabiłeś jednego z moich podkomendnych… Nie mogę pozwolić na to, by taka sytuacja znów się powtórzyła.
- Więc zatrzymajcie tego Wybawiciela – wyskamlał Sadiel przez spuchnięte wargi.
- A ty nadal swoje… - Sierżant przewrócił oczami. – Moja historia miała też uświadomić was obu, że nie jestem jakimś durniem i nigdy nie daję się nabrać na żadne sztuczki i kłamstwa.
- Nie kłamię… Ile razy mam to powtarzać.
- Nie wiem, ale nie mogę uwierzyć w twe słowa młodzieńcze. Po prostu nie mogę… Ile razy mam to powtarzać – sierżant przedrzeźnił chłopca.
- Co mamy z nim zrobić, panie? – niepewnie spytał jeden z rycerzy trzymających Sadiela.
- Wpakujcie go do klatki. Jutro zaprowadzimy go przed oblicze dowódcy. Niech on zdecyduje, w jaki sposób mamy pozbawić go życia.
Sadiel słysząc te słowa zaczął wyrywać się z silnych rąk, które go trzymały.
- Nie możecie mnie zabić! Duriomie… Powiedz im coś! Nie mogą mnie zabić! – Błękitne oczy skupiły się na znachorze, który po raz kolejny próbował wyswobodzić się z uwięzi.
- Zabierzcie go. – Sierżant machnął ręką na znak, by zakończyć tą całą farsę.
- Ale ja się nie przyznaję… Nie możecie zabić kogoś, kto nie przyznaje się do swojej winy! – krzyczał syrianin. Pomimo wszystko starał się nie dopuścić do władzy nad swym ciałem tej siły, która mogłaby posłać wszystkich zebranych do piachu. Nie chciał nikogo zabijać i nie chciał też, aby ci, którzy przeżyją, ostatecznie potwierdzili, że w tym młodym chłopcu drzemie sama diabelska dusza. Bał się jednak, że jeśli sytuacja nagle się nie zmieni, to nie zdoła powstrzymać tej tamy przed pęknięciem i zatopieniem ludzi znajdujących się wokół niego.
Dwie pary silnych rąk złapały go pod pachy i zaczęły nieomal ciągnąć w stronę wyjścia spod namiotu. Sadiel dobrze wiedział, że na dworze czeka cała zgraja uzbrojonych rycerzy, gotowa w każdej chwili skrócić jego życie, jeśli tylko pozwoliliby na to przełożeni.
„Durna zgraja sępów” – pomyślał, nadal próbując wydostać się z uścisku. Bał się, że jeśli nawet to uczyni, to i tak nie zmieni to jego położenia. Nie chciał jednak biernie uczestniczyć w tym przedstawieniu, w którym był przecież głównym bohaterem. Jeszcze przez chwilę jego wzrok padł na Durioma, który coś wykrzykiwał, jednak jego słowa niknęły w hałasie stworzonym przez rozentuzjazmowanych zbrojnych.
- Nie możecie tego zrobić! Nie możecie! Błagam! Nie! – wrzeszczał Sadiel.
Oczami wyobraźni widział już, jak wieszają go na gałęzi jednego z drzewa, jak strącają mu głowę z karku, jak przebijają go mieczem… Widział nawet, jak powoli i systematycznie ćwiartują jego ciało, nie zważając na jego agonalne krzyki. I za co to wszystko? Za niewinność! Za to, że nie wstał wtedy z ziemi i nie uciekł gdzieś w las, tak jak uczynił to Wybawiciel. Za to, że nie zamierzał zostawiać Durioma na pastwę tych parszywych bestii. Poczuł, jak każdy centymetr jego ciała zaczyna wypełniać frustracja, gniew i przerażenie. Jego podświadomość wciąż podsuwała mu coraz to tragiczniejsze obrazy już nie tylko samego Sadiela, ale też i Durioma, bo przecież nie będą chcieli zostawić przy życiu kogoś, kto mszcząc się za swego przyjaciela, może uczynić wielkie szkody w szeregach wojska, zwłaszcza, jeśli ten ktoś jest znachorem i za pewne zna się też na przeróżnych truciznach. Chłopiec czuł, że prędzej czy później podda się i rozpęta dookoła siebie prawdziwe piekło. Nie chciał tego… Naprawdę nie chciał, ale zachowanie otaczających go rycerzy nie ułatwiało mu dalszego trwania w tym postanowieniu. Szarpali nim niczym starą szmatą, która nie nadaje się już nawet do mycia podłogi. Z tyłu znów dobiegały go wrzaski zbrojnych wyzywających go od morderców i przysięgające, że syrianina dosięgnie sprawiedliwa i surowa kara za pozbawienie życia Madarsina. Nie byli przy tym, nie widzieli tego momentu, gdy strzała przebijała pierś mężczyzny, nie mieli żadnych podstaw do tego, by go osądzać, a jednak nie przeszkadzało im to w wyrokowaniu nad jego losem. Sam Sadiel zdziwił się, że jeszcze tłum nie ruszył na niego, rozrywając go na strzępy. Wątpił, czy dowódca miałby za złe wszystkim swym podwładnym takie wykroczenie. Ciekawe w ogóle, dlaczego już wcześniej nie skrócili jego życia. Może czekają na jakąś odpowiedniejszą okazję. Ale jaka okazja może być odpowiedniejsza niż ta, która właśnie im się nadarzyła? Mają przed sobą mordercę jednego ze swych towarzyszy… Na co oni czekają? A może chcą go ośmieszyć, zmieszać z błotem… Chcą by cierpiał, ale nie tylko fizycznie. Ból fizyczny, mimo iż potrafi być przerażający, to jednak bez problemu ustępuje temu, który w każdej chwili nawiedzić może duszę. Jeśli będą go bić, ranić… może zawsze zacząć krzyczeć, wierzgać lub zacisnąć zęby z tą pewnością, że albo zemdleje, albo zostawią go w spokoju, albo po prostu jego organizm nie wytrzyma i przestanie funkcjonować. A co ma zrobić, jeśli to jego dusza będzie torturowana? Będzie musiał cierpieć… Całe dnie cierpieć, nie mogąc choć przez chwilę poczuć się wolny i bezpieczny.
Pod jego nogami zaczęła drżeć ziemia. Małe kamyki i gałązki zaczęły powoli podskakiwać na gruncie. Dało się słyszeć ciche dudnienie dochodzące gdzieś spod ziemi. Nikt jednak nie zwracał uwagi na te anomalie. Tylko Sadiel z przerażeniem wodził wzrokiem to po otaczających go rycerzach, to po skutkach jego budzącej się siły.
„Uspokój się Sadiel – powtarzał sobie niczym mantrę na ukojenie nerwów. – Nie daj się ponieść emocjom. Nie pozwól zdobyć im dowodu na to, że jesteś potworem. Zresztą… Nie myśl o sobie… Pomyśl o Duriomie. Jeśli oskarżą ciebie, to i jego posądzą jak nie o szpiegostwo, to o bratanie się z piekielnym potworem. Nie ujdzie z tego żywy. Nie możesz na to pozwolić…”. A jednak nie mógł tak nagle opanować swych nerwów. Wciąż nim szarpano, wyzywano go, kilkoro ze zbrojny opluło go, czerpiąc z tego wielką satysfakcję.
Nagle, jakby błyskawica z jasnego nieba, uderzyła w niego pewna myśl: dlaczego by nie poddać się emocjom? Dlaczego by nie wykorzystać jej do uprzątnięcia z okolicy wszystkich tych, którzy nastają na jego życie? Dlaczego by nie pomóc losowi wydostać się z tych wszystkich brudnych łapsk?
Był bliski zawierzenia się swojej mocy. Powoli zaczął koncentrować się na negatywnych emocjach, których właściwie nie musiał w sobie wzbudzać przykrymi wspomnieniami z przeszłości. Teraźniejszość dawała mu wystarczające powody do tego, by wybuchnąć gniewem.
Drżenie kamyków zwiększyło swoją częstotliwość. Skupiony Sadiel usłyszał niewielkie dudnienie dochodzące jakby spod ziemi. Uśmiechnął się, odcinając się nagle od rzeczywistości. Wiedział, że kilku zbrojnych ciąga go ze sobą, inni starają się zbliżyć na tyle do „bestii” by w sposób manualny okazać jej swój stosunek do niebieskookich. Wiedział to wszystko, a jednak zdawało mu się, że nie dotyczy to jego osobiście. Nie musiał wzbudzać w sobie więcej gniewu… Wystarczyło poddać się tylko tej sile… Poddać się jej i patrzeć, jak te zasrane rycerzyki giną, dławiąc się własną krwią… Wystarczyło tylko…
„Sadiel?” – dziwnie znajomy głos nieomal zadudnił mu w głowie. – Sadiel? Matko… To naprawdę ty…
Powoli zaczął wycofywać się z tego transu. Czy chciał odpuścić? Nie, ale ten głos… Wyprowadził go z równowagi. Znał go dobrze… Kojarzył mu się całkiem przyjemnie i rozlewał miłe ciepło w jego sercu. Jeszcze zmętniałym wzrokiem zaczął wodzić dookoła siebie.
Pełno wrzeszczących rycerzy… Wciąż szarpiące go obce ręce. Nie możliwe, żeby przez to wszystko przedarł się czyiś, tak wyraźny głos.
„Sadiel… Nie wiem co zamierzasz, ale nie rób tego… Uwierz mi… Nie rób tego, jeśli nie chcesz zakończyć swego żywota”.
- O czym ty mówisz? Kim jesteś? – Chłopiec starał się, by jego głos był równie donośny, co jego rozmówcy, jednak niknął bezpowrotnie w ciągłym, otaczającym go hałasie.
„Nie poznajesz mnie? Sadielu… Przecież to ja…”.
I w tej samej chwili Sadiel całkowicie oprzytomniał. Otworzył szeroko oczy, nie wierząc temu, co słyszy. Bezwiednie wpłynął na jego twarzy wpłynął niewielki uśmiech. Usta wyszeptały jedynie: „Strzała”.
- Puśćcie mnie – warknął po chwili do prowadzących go w stronę klatki zbrojnych. – Puścicie mnie… Muszę z kimś porozmawiać.
Żaden z nich nie zareagował. Nikt nawet nie spojrzał na chłopca. Jego prowizoryczne więzienie zbliżało się nieubłaganie. Kręcił głową we wszystkie strony, by odnaleźć swego przyjaciela. Jednak otaczający go tłum skutecznie mu to uniemożliwiał.
- Strzała! Gdzie jesteś! – krzyknął, mając nadzieję, że przyniesie to oczekiwane skutki.
„Tutaj!” – odkrzyknął Strzała, a jeden ze znajdujących się niedaleko konnych, który spoglądał na całe to zamieszanie z wierzchu swego konia, w jednej chwili nieomal nie zleciał na ziemię, zrzucony przez zwierzę. Ostatecznie utrzymał się jednak, lecz i tak nie ominęły go sarkastyczne docinki ze strony stojących nieopodal towarzyszy.
Sadiel zauważył tą sytuację. To naprawdę był Strzała.
„Sadielu… Daj się zamknąć w klatce… Uwierz mi i daj się zamknąć w klatce. Wszystko będzie dobrze, tylko nie postępuj głupio i nie uwalniaj swojej mocy”.
- Ale Strzało…
- Zamknij się demonie! – Jeden ze strażników pchnął mocną chłopca, tak, że tylko dzięki temu, że był trzymany też przez innych, nie wylądował twarzą w ziemi.
„Po prostu mnie posłuchaj… Czy kiedykolwiek źle ci doradziłem?”.

Wierzchowiec miał racje. Nigdy nie zawiódł młodego syrianina, a wręcz przeciwnie. W większości przypadków to on zsyłał kłopoty na głowy swych towarzyszy. A ci zawsze… no może nie zawsze, ale z pewnością w większości radzili sobie z nimi, wychodząc cało z opresji, ratując również jego syriańską skórę. Czemu więc w tej sytuacji miało być inaczej? Zwiesił więc jedynie głowę i dał się prowadzić przez straż rycerską. Starał się z wszelkich sił nie dopuszczać do siebie nieprzyjemnych wspomnień. Czuł, że niewielkie kamyki nadal nerwowo podrygiwały na piaszczystej ziemi, jednak nie mogłyby stać się zagrożeniem dla otaczających go ludzi. Na ten czas nie mogły, ale… Potrząsnął energicznie głową, na co trzymający go zbrojni jeszcze mocniej zacisnęli swej uściski. Nie mógł myśleć o walce i o zemście. Nie teraz. Na to przyjdzie jeszcze czas, a mając przy sobie Strzałę, jest to zaledwie kwestią kilku dni. A przynajmniej miał taką nadzieję.

Brak komentarzy: