poniedziałek, 5 marca 2012

Początek końca, cz. XXVII

Sadielowi zdawało się przez chwilę, że ściany zbliżają się ku sobie. Nic takiego nie widział, nic takiego nie czuł na swym ciele, ale mógłby przysiąc, że tunel staje się coraz ciaśniejszy. A i powietrza było jakby coraz mniej. Zaczął oddychać szybciej i głębiej. Zrobiło mu się nie dobrze. Zaczął się pocić. Co i rusz rozkładał w bok ręce, by upewnić się, że wszystko jest w porządku, a ściany ziemi nadal sterczą na swym miejscu. Zamknął oczy. Nic to nie pomogło. I bez tego zabiegu w koło panowała nieprzenikniona ciemność. Słyszał tupot stóp Durioma, lecz odgłos ten jakby oddalał się, by za chwilę się do chłopca zbliżyć. Do tego wszystkiego dołączył się pulsujący ból głowy.
„Kilkaset metrów? - mruknął w myślach. - Jak długo może ciągnąć się te nędzne kilkaset metrów!”.
– Wszystko w porządku? - zachrypnięty głos Durioma był niczym balsam na jego uszy.
– Nie… Znaczy się… Tak… Wszystko w porządku. – Chłopiec starał się, by nie okazać paniki która wciąż oplatała całe jego ciało. Znachor z pewnością zatrzymałby się i zaczął dopytywać, co takiego się dzieje, a on nie ma zamiaru przebywać w tym piekielnym tunelu choćby sekundy dłużej niż było to konieczne.
– Przecież słyszę, że coś ci jest.
– Naprawdę nie… Po prostu jest tu jakoś tak… duszno.
– Nie nazwałbym tak tego, ale… Rzeczywiście nie pachnie tu fiołkami. Już za chwilę powinniśmy dojść do końca.
Niestety wyjścia, jak na złość, widać nie było.
„Zginę tu… Zaduszę się, ściany mnie zmiażdżą… Nie wiem co się ze mną stanie, ale tu zginę!”
Myśli te jeszcze bardziej go zgnębiły. W tym momencie przestało mu się wydawać, że cały tunel się zmniejsza… Teraz był tego pewien! Zatrzymał się nagle. Nie mógł się ruszyć. Nie wiedział, czy jego oczy nadal są otwarte, czy ze strachu same się zamknęły. Chciał coś powiedzieć, lecz suchość w gardle mu to uniemożliwiła.
– Sadielu… Idziesz, czy nie… - Głos Durioma zdawał się być już jedynie echem.
– Nie… nie… nie odchodź… - jęknął cicho chłopiec, wszelkimi siłami starając się ruszyć do przodu.
– Informuję cię, że chłopi pewnie już zrozumieli, jakim to cudem udało nam się umknąć przed ich łapami. Z pewnością biegną już w stronę bramy, więc jeśli chcesz abyśmy uszli stąd cało, to się z łaski swojej pospiesz.
– Nie… nie mogę…
– Co tam mruczysz?
– Nie mogę! - krzyknął Sadiel, sam przestraszywszy się swego wybuchu.
– Czego nie możesz?
– Nie mogę się ruszyć! - Przestał już ukrywać swoje przerażenie. Najgorsze było jednak to, że nie wiedział, czemu tak się czuje. Bał się zagrożenia, jakie czekało go z rąk mieszkańców wsi, ale… Wystarczyło tylko wyjść z tego tunelu i postarać się jak najszybciej opuścić najbliższe tereny. Zresztą był przy nim Duriom. A jednak… jednak te ściany…
– Te ściany… - powtórzył na głos. – One się ruszają…
Nagle poczuł dłoń na swym ramieniu. Odetchnął głęboko, starając się opanować.
– Masz klaustrofobie?
– Że co?
- Klaustrofobie… Strach przed przebywaniem w ciasnych pomieszczeniach.
- Że ja niby… Nie… Przecież ja nigdy nie bałem się żadnych pomieszczeń. Nie można się bać żadnych pomieszczeń. Jak można się ich bać?! – warknął. Jednak gdy znów machnął rękoma w bok, dotykając ścian tunelu, poczuł, że zbliżają się one do niego. Zakwilił cicho.
– Spróbuj nie skupiać się na tunelu. Myśl o czymś innym, najlepiej o czymś miłym. – Mężczyzna złapał go za dłoń i zaczął powoli ciągnąć za sobą. – Wyjście nie powinno być już daleko.
– Kilka ładnych kilometrów temu też tak mówiłeś.
– Kilka ładnych kilometrów temu? – zaśmiał się znachor. – To przez ten strach. Naprawdę nie jesteśmy tutaj aż tak długo.
Reszta drogi dłużyła się chłopcu niepomiernie. Wciąż się pocił, wciąż czuł suchość w gardle i z coraz większym trudem oddychał. Próbował czynić tak, jak mówił Duriom. Zaczął myśleć o swoim Mistrzu, o Strzale, o tych kilku dniach, gdy w czwórkę dążyli do miasta, od którego zaczął się ten cały koszmar. Niestety… Szybko przeszedł od tych miłych chwil, do momentu gdy znalazł martwego Mistrza, potem do nocy w wiosce, do okresu, gdy Duriom próbował przywrócić go do żywych… A na końcu ten wczorajszy dzień i dzisiejszy poranek. Dopiero w tym momencie uzmysłowił sobie, jak niewiele naprawdę szczęśliwych chwil przeżył w przeciągu ostatnich kilkudziesięciu dni. Wciąż świat rzucał mu kłody pod nogi. Wciąż tylko kryć się, maszerować, kryć się i maszerować. A najgorsze było to, że nie widać było sensu tego całego podróżowania. Ale teraz ma Durioma. Teraz wszystko będzie iść w dobrym kierunku. Teraz trzeba jedynie dojść do końca tego cholernego tunelu.
Usłyszał nagle ciche łupnięcie, zakończone siarczystym przekleństwem wydobywającym się z ust mężczyzny.
– Co się stało? – niepewnie spytał Sadiel. Bał się, że usłyszy od przyjaciela, że jego najgorsze przypuszczenia się sprawdzają i ściany właśnie miażdżą mężczyznę.
– Chyba natrafiłem na koniec naszej wędrówki w tej piekielnej ciemności. Teraz musimy się przebić na wierzch. A raczej ja muszę, bo ty mi tu jeszcze zemdlejesz, jeśli zaczniesz się siłować.
Blondyn westchnął z ulgą. Jego mięśnie wciąż trwały w napięciu. Bał się, że jeśli czym prędzej nie spojrzy na błękit nieba, rzeczywiście odłączy się od rzeczywistości.
Duriom kilka razy naparł swym ciałem na deski. Dało się słyszeć ciche trzeszczenie pękających drewnianych blatów. Za każdym razem stawały się one głośniejsze i wyraźniejsze.
– Z pewnością we dwóch… mężczyzn rozwalone to by… zostało w kilka sekund… Lecz niestety jestem… tylko ja… – komentował znachor pomiędzy kolejnymi uderzeniami. – Ale będę miał jutro… siniaki… Dobrze przynajmniej, że… mam ze sobą swoją… torbę…
– A może tak trochę ciszej z tym wyważaniem, bo nas jeszcze chłopi dosłyszą.
– No tak… Jak chcesz to sobie możesz zacząć w to palcami pukać. – prychnął mężczyzna, robiąc sobie krótki odpoczynek. – Cisza gwarantowana, ale radziłbym ci się przyzwyczaić do ogarniającej nas ciemności, bo wątpię byśmy się kiedykolwiek stąd wydostali. A nie… Przecież zawsze mogą nas tu odwiedzić nasi przyjaciele ze wsi. I tak się dziwię, że jeszcze tu nie zajrzeli. A teraz cię przepraszam, ale muszę wybić nam przejście na świeże powietrze.
I na tym rozmowa się zakończyła. Znów dało się słyszeć rytmiczne uderzanie w deski, przeplatane z trzaskami.
Sadiel, nie mogąc w żaden sposób pomóc swemu przyjacielowi, przykucnął, starając się przynajmniej nie sprawiać mu żadnego kłopotu. Przez chwilę próbował nawet swymi siłami usunąć drewnianą przeszkodę, jednak nic nadzwyczajnego się nie działo. Znów pożałował, że nie potrafi jeszcze panować nad swymi mocami.
W końcu jednak deski zaczęły się poddawać. Przez pierwsze szczeliny wpadało do wewnątrz świeże powietrze. Obydwoje odetchnęli pełnymi piersiami. Wyjście stało się kwestią zaledwie kilku chwil. Ta myśl dodała zapewne animuszu Duriomowi, gdyż zaczął na zaporę napierać swym ciałem z jeszcze większą siłą. Kolejne części spróchniałych płyt opadały na ziemię. Młodzieniec, widząc to, poczuł się jak nowo narodzony. W niepamięć odeszła duszność, ból głowy, pocenie się i to nieznośnie wrażenie ruszających się ścian. Zerwał się z kucki, zaczynając pomagać Duriomowi.
Gdy wyszli na zewnątrz, Sadiel nieomal wrzasnął ze strachu. Tuż przed nim stała postać odziana w długi, szaro-brązowy płaszcz, trzymający się kupy jedynie dzięki dziesiątkom mniejszych i większych łat. Na głowę zarzucony miała kaptur, zakrywający całkowicie twarz. Stała wyprostowana, jakby czekając na kolejny krok uciekinierów, bojąc się jednak ich przepłoszyć swym ruchem. Wyciągnięte w bok ręce dawały im jasno do zrozumienia, że osoba ta jest gotowa w każdej chwili zagrodzić im dalszą drogę.
– Przestań się wydurniać. Stracha na ptaki nigdy nie widziałeś? – westchnął znachor.
Chłopiec przyjrzał się postaci z większą uwagą. Rzeczywiście tu i ówdzie, spod płaszcza wystawały źdźbła słomy, a w miejscach gdzie normalny człowiek ma stopy i dłonie, znajdowały się jedynie cienkie patyki.
– To wszystko przez ten tunel. Jestem wciąż rozkojarzony.
– To się teraz skup. Musimy czym prędzej przebiec przez te pola. – Tu Duriom wskazał dłonią na rozległe role, jakie znajdowały się tuż przed nimi. – Na oko to jakieś pięćset stóp po grząskim gruncie. A czasu coraz mniej. – Jakby na potwierdzenie tych słów, gdzieś z tyłu rozległy się krzyki rozwścieczonych chłopów. – Ariana i tak długo ich przetrzymała. No to… - klepnął młodzieńca w plecy. – Jak to mówią: kto pierwszy ten lepszy. – Ruszył przed siebie.
Sadiel jeszcze nigdy nie widział, by ktoś tak szybko się poruszał. Przez chwilę pomyślał, że w między czasie jego przyjaciel napił się jakiegoś eliksiru dodającego szybkości. Ostatecznie uśmiechnął się do siebie na samą tą myśl i również rozpoczął swój bieg.
Z trudem dogonił swego towarzysza i to tylko dzięki temu, że ten dał się dogonić. Gdy dążyli do przodu ramię w ramię, Duriom dopingował błękitnookiego, nie wykazując przy tym żadnej zadyszki. Chłopiec natomiast chciał kilka razy rzec coś do towarzysza, jednak nie mógł złapać oddechu. Ostatecznie machnął dłonią, skupiając się całkowicie na biegu, tym bardziej, że chłopi powoli wynurzali się zza wioskowego ogrodzenia. Kilka razy dało się nawet rozpoznać wrzaski jednego z mężczyzn, który nieugięcie powtarzał dwa słowa: „Tam są!”, jakby pozostali jego towarzysze nie byli wstanie rozpoznać dwóch sylwetek hasających po polu. Pierwszy raz w swym życiu Sadiel wcale nie cieszył się z wychylającego się zza horyzontu słońca. W mroku mieli większe szanse na powodzenie ucieczki.

Brak komentarzy: