poniedziałek, 19 marca 2012

Początek końca, cz. XXVIII


Na szczęście las, do którego dotarli, nieomal wypluwając przy tym swoje płuca, okazał się być dość nieposkromioną przez rękę człowieka, chaszczą.  Choć może nie do końca „na szczęście”, gdyż to, co mogło być przeszkodą dla pościgu, mogło być zarazem wielkim utrudnieniem dla samych uciekinierów. W takiej gęstwinie nie trudno było zahaczyć stopą o wystający z ziemi konar, kamień, bądź też zaplątać się w jakichś krzakach. A gdy dołączy się do tego długi, ciemnozielony płaszcz, tego typu przeszkody zaczynają być nieomal nie do przebycia. I lepiej nie wspominać nic o nieprzeniknionym mroku, którego nie mogły rozproszyć pierwsze, słabe jeszcze, promienie słońca. Z pewnością wieśniakom taki stan rzeczy odpowiadał. Leśna „ściana” dawała duże szanse na to, że z tej akurat strony nie nadejdą uzbrojone, bandyckie oddziały. Z przeciwnej strony ochraniała ich rzeka. Mieszkańcy akurat tej wsi, dobrze wiedzieli jak ułatwić sobie życie… a przynajmniej w tym kontekście.
Sadiel z wielką zaciekłością przedzierał się przez kolejne krzaki i gałęzie niższych drzew. Kilka razy oberwał takową drzewną kończyną. Kilka razy zaklną więc siarczyście, sam przestraszywszy się własnego wybuchu. Nie wiedział skąd u niego takie słownictwo. Posłyszał wiele nieprzebrane przekleństw z ust ludzi, których napotykał w miastach, bądź mijanych wsiach. Parę razy przydarzyło się zakląć Duriomowi, gdy blondyn kurował się w jego chatce, a nawet Strzała… I ten parzystokopytny przyjaciel musiał czasami wyładować swe nerwy, nie robiąc przy tym krzywdy nikomu ani niczemu. Ten sposób wydawał się w takim wypadku najwłaściwszy.
Te jakże filozoficzne rozmyślania przerwało nagłe szarpnięcie ku dołowi. Sadiel cudem utrzymał się na prostych nogach. Natychmiast jednak stanął i rozejrzał się dookoła. Z paniką w oczach próbował wypatrzeć Durioma, który, dałby sobie uciąć rękę, szedł kilka kroków obok niego.
– Duriomie? – pisnął niepewnie. – Duriomie? Gdzie… gdzie jesteś?
Nagle usłyszał cichy gwizd, prawie że niedosłyszalny, gdyby ktoś nie miał skupionej uwagi. Opuścił głowę, próbując dostrzec źródło tego dźwięku. Zamiast niego zauważył rękę, która wyłoniła się jakby spod samej ziemi. Miał już krzyknąć, gdy usłyszał uspokajający głos przyjaciela:
– Ani mi się waż choćby pisnąć.
– Duriom?
– Nie… Nimfa leśna. Wchodź tutaj.
– Tutaj? Ale… gdzie ty jesteś? – młodzieniec jeszcze bardziej wyostrzył swój wzrok.
Tajemnicza ręka znów wystrzeliła z ciemności, chwytając Sadiela za kostkę u nogi i ciągnąc ją ku sobie. Młodzieniec upadł na twarz. Przez chwilę szorował ją po runie leśnym. Ostatecznie udało mu się podciągnąć pod siebie dłonie i, odpychając się nimi, bezproblemowo dostać się do jamy, której, jego zdaniem, nie powinno tam być.
– Dlaczego mnie tu ściągnąłeś? – oburzył się, robiąc kwaśną minę. Wątpił jednak, by znachor ją dostrzegł.
– Mam ci przypomnieć, że właśnie ścigany jesteś przez bandę wieśniaków, którzy zamierzają cię schwytać i oddać na pewną śmierć Sprzymierzeńcom?
– Dlatego właśnie powinniśmy uciekać… UCIEKAĆ, a nie siedzieć tutaj i czekać aż zgłoszą się po nas.
– Chcesz uciekać przez te gęstwiny? Nie wiem, jakie żelastwo oni ze sobą ciągną, ale jeśli choć kilkoro z nich chwyciło w swym szale za sierpy, czy też kosy, to mają nad nami dość pokaźną przewagę.
– No tak… Lepiej więc od razu się poddać i wpaść im w ramiona. Po co się będą biedacy wysilać, nie?
– Nie. Z resztą… Oni z pewnością myślą tak jak ty i dlatego dalej będą gnać w gęsty las, podczas gdy my tu grzecznie poczekamy. Gdy nasza pogoń wystarczająco się od nas oddali, wyruszymy ostrożnie w innym kierunku. Teraz, chociaż wiem, że może być to dla ciebie trudne, spróbuj być cicho. Z pewnością na razie nas nie słyszą, sami siebie nawzajem przekrzykując, ale… Strzeżonego przeznaczenie strzeże.
Sadiel wzruszył ramionami. Tupot stup chłopów dało się słyszeć stanowczo zbyt blisko, by próbować jeszcze uciec im sprzed nosa. Poza tym, jeśli jednak ich tu odnajdą, to może Duriom użyje jakiegoś czaru. Czasami mówiono, że niewielka jest różnica między magiem a znachorem. Różnicą tą miały być tereny badane przez obie grupy. Znachorzy zajmowali się wyłącznie człowiekiem i jego zdrowiem, natomiast magowie ingerowali też w świat natury. Obie profesje używały jednak do osiągnięcia swych celów zaklęć i tajemniczych mikstur.
A jeśli Duriom nie pomoże? Wtedy pozostały jeszcze możliwości samego Sadiela.
Męska populacja mieszkańców wsi zbliżała się z szybkością galopującego ogiera. No może… kulawego galopującego ogiera. Jednak jak na istoty ludzkie, prędkość ta była imponująca. Z pewnością skrzydeł dodawała im sama myśl o mieszkach pełnych srebrnych talarów. Podobno Sprzymierzeńcy nie szczędzili swojego skarbca, jeśli w grę wchodził nowy syriański nabytek.
Sadiel po omacku dotarł do tylniej ściany jamy. Samo pomieszczenie nie było zbyt wielkie, dlatego też, by nie zostać zauważonym, błękitnooki nieomal nie wtopił się w ziemię. Kątem oka zauważył niewyraźny kontur przyjaciela. Wyciągał on przed siebie głowę, by lepiej usłyszeć, kiedy ostatni z mężczyzn przebiegnie tuż nad ich głowami. Chłopiec chciał pójść w jego ślady. Postąpił kilka kroków do przodu, przez przypadek zahaczając stopą o torbę znachora. Miał wielkie szczęście, że małe fiolki znajdowały się w grubych, skórzanych woreczkach, zabezpieczających je przed uszkodzeniem podczas wędrówki, inaczej brzęk tłuczonego szkła zdradziłby ich kryjówkę. Hałas ograniczył się jedynie do szurnięcia torbą po piaszczystym podłożu. Błękitnooki miał już zamiar wydostać swoją nogę od źródła zamieszania, jednak ostatecznie się powstrzymał. Sadiel, podczas oswobodzenia kończyny z paska, mógł narobić wyłącznie jeszcze większego rabanu. Znajdował się w tym momencie w lekkim rozkroku. Pozycja nie najgorsza do utrzymania się w niej, a i chłopi nie będą przecież przebiegać nad nimi przez całą nieskończoność. Gdy myśl ta kołatała się po blond główce, kontury ostatniego mężczyzny pojawiły się przed wejściem do jaskini, by po chwili zniknąć gdzieś pomiędzy bujną roślinnością. Uciekinierzy jeszcze przez dłuższą chwilę nastawiali swych uszu, starając się przy tym minimalnie poruszać. Wciąż w powietrzu dało się słyszeć pokrzykiwania chłopów. Z czasem odgłosy te mieszały się z szumem drzew i świergotem przebudzonych ptaków.
– Przeszli? – przerwał ciszę Sadiel. Starał się wyszeptać te słowa na tyle głośno, by Duriom nie miał problemu z ich zrozumieniem.
– Chyba tak.  – Duriom również mówił półgłosem. Po chwili odchrząknął, zbierając się przy tym do kupy. – No cóż… Nie będziemy tu siedzieć do wieczora. Trzeba się szykować do dalszej drogi – rzekł spokojnym tonem.
– A podróż ta długa będzie i bardzo wyczerpująca – mruknął pod nosem chłopiec.
– Wyobraź sobie, że kiedyś nie było koni… a przynajmniej udomowionych. Ludzie przebywali z jednych królestw do drugich na własnych nogach i nie narzekali przy tym.
– A czasami udawało im się nawet umrzeć po drodze ze starości – prychnął.
– Patrząc na twój wiek, mogę cię pocieszyć, że tobie to nie grozi. Chyba, że i zrzędzenie do zgonu doprowadzić może. Jeśli tak, to zaczynam się o ciebie poważnie niepokoić – zakończył Duriom, podnosząc swoją torbę z podłogi. Zaczął powoli wychodzić z jamy. Tuż za nim kroczył Sadiel, a duma jego łkała i błagała o zemstę.

Promienie słońca wciąż próbowały się przebijać przez bardziej wyrośnięte krzaki, gdy dwójka podróżników przedzierała się przez kolejne metry leśnych chaszczy. Wciąż starali się wychwycić zmysłami ruch bądź dźwięk, których źródłami mogli być mieszkańcy wioski. Nie wiedzieli jak daleko odeszli od epicentrum niebezpieczeństwa. Cisza, która przerywana była jedynie odgłosami tworzonymi przez naturę, zaczęła powoli drażnić nerwy Sadiela. Choć miał u boku starszego od siebie, i być może bardziej doświadczonego niż on, Durioma, to jednak czuł się tak samo zagubiony. Dodatkowo jego sumienie wciąż kuła myśl, że zostawił Strzałę na pastwę losu. Choć znali się stosunkowo niedługo, to jednak połączyła ich gruba nić wielu przeżyć. To dzięki temu, czasami przemądrzałemu, wierzchowcowi chłopiec cało wyszedł ze wsi, gdzie omal jego serca nie przebił lśniący w blasku księżyca sztylet. To Strzała nie opuścił go, gdy był nieomal bliski śmierci z powodu trucizny ogarniającej jego ciało i pomógł mu przedostać się przez mur do miasta Rokundrii. I to dzięki temu rumakowi nie utopił się w odmętach lodowatej jeszcze rzeki. W dodatku cały czas podnosił go na duchu, gdy Sadiel poważnie zaczynał zastanawiać się nad jakimkolwiek sensem tej całej podróży. I nawet te wszelkie niesnaski, które pojawiały się często między nimi, w tym momencie wyglądały tak blado i banalnie.
– Gdzie teraz zmierzać będziemy? – westchnął, starając się powrócić do rzeczywistości.
– W tym momencie najważniejsze jest to, abyśmy wystarczająco oddalili się od tego miejsca.
– No a potem?
Duriom zatrzymał się, chwytając dłonią gałąź, która zagradzała mu dalszą podróż.
– Może do Malencji. – Spojrzał w stronę nieba, jakby tam miał znaleźć poparcie tej decyzji.
– Malencja? Nic mi ta nazwa nie mówi.
– Malencja jest najstarszym miastem w obrębie kilku najbliższych królestw. Stare księgi mówią, że to tam znajdowała się jedna z pierwszych ludzkich wiosek, która podczas kolejnych wieków rozrastała się, by ostatecznie jako pierwsza przyjąć miano miasta Malencji. Sama nazwa pochodzi podobno od pierwszego władcy tego grodu, którym bym Malencjusz Wielki.
– Malencjusz Wielki… – Na twarzy Sadiela pojawił się nikły uśmiech. – Czyli tak ogólnie rzecz ujmując, to średni władca z niego był.
Znachor spojrzał na niego przez ramię, unosząc wymownie brwi.
– Oh… – prychnął chłopiec. – Masz dziwne poczucie humoru.
– To tam przez wieki znajdował się pałac władców naszego królestwa - Duriom ciągnął dalej. - Wiele wrogich chord napadało na to wielkie a zarazem zamożne miasto. Na szczęście tamtejsze armie były dobrze wyszkolone, uzbrojone i, przede wszystkim, bardzo dzielne. Każdy rycerz, wstępując w tak szanowane szeregi obrońców naszych praprzodków, obiecywał bronić miasta i swego władcy do ostatniej kropli krwi. Zawsze dotrzymywali tej świętej obietnicy. Początkowo mieszkańcy odpierali bez problemu kolejne ataki. Niestety z czasem ich natężenie było tak wielkie, że nim udało się choć w połowie odrobić straty i naprawić mury obronne, kolejne wojska wyłaniały się już znad horyzontu. Ostatecznie zaczęto budować w tajemnicy pałac w Korwincji, gdzie od dnia przeprowadzenia się władcy Muriona, aż do dziś znajduje się siedziba kolejnych królów naszego mocarstwa.
– Piękna historia, – błękitnooki próbował udawać zainteresowanie wywodem przyjaciela - ale co to wszystko ma wspólnego ze mną i tą całą moją misją?
– W Malencji była jedna z największych bibliotek na tym kontynencie. Nie wiem czy nadal tam jest, czy może została obrócona w zgliszcza, tak jak dawny pałac władców. Jeśli jednak przetrwała ona wszelkie najazdy i upływ czasu, to… Może tam znajduje się Błękitna Księga, o której powiedział ci mój brat.
– A daleko jest to miasto? Nie chcę nic mówić, ale nie mamy koni, a ja chcę, aby to wszystko skończyło się, nim moje włosy zsiwieją.
– Nie wiem, jak daleko ono jest. Widziałem w swoim życiu kilka map przedstawiających drogę do Malencje, lecz na każdej z nich jej umiejscowienie znajdowało się zupełnie gdzie indziej.
– Jak to, gdzie indziej? To miasto się przemieszcza, czy kartografowie coś nie postarali się mapy rysując?
– Zważ, że od czasu, gdy pierwsze mapy powstawały, zmienił się cały świat. Odkrywcy nowe tereny odnaleźli, ich sposoby przemieszczania też zmieniają się z każdym kolejnym wiekiem. Inaczej odległości się mierzy, inaczej zaznacza je na kartach papieru… Nawet między współczesnymi kartografami rzeczy mają się różnie. Mapy nie są jakimiś zwykłymi, malowanymi portretami, których stery można stworzyć za jednym zamachem.
– No dobrze… Ale chyba są jakieś podobieństwa między tymi mapami. Aż tak nie mogą się od siebie różnić.
– Aż tak się nie różnią – odpowiedział Duriom, a w jego głosie dało się słyszeć nutkę rozdrażnienia.
– Więc… Że mniej więcej wiesz dokąd mamy się udać, tak?
– Tak. Mamy się udać do Malencji.
– Ale gdzie jest ta Malencja?! - zaczął niecierpliwić się młodzieniec.
– Nie wiem.
– Jak to, nie wiesz? Przecież mówiłeś, że…
– Że co ja mówiłem? Powiedziałem jedynie, że może powinniśmy udać się do Malencji. I nadal tak uważam. Nie wspominałem nawet o tym, że wiem jak tam dotrzeć. Co prawda posiadam mapy w swojej chacie, nawet kilka ze sobą zabrałem w tą podróż, ale wszystko to zostało razem z Iskrą we wiosce.
– Więc skąd mamy wiedzieć, w którą stronę się udać?
– Najlepiej zrobimy, jak dojdziemy do jakiegoś miasta. Tam popytamy się o mapy. Nie tylko zresztą o nie… Musimy też zaopatrzyć się odpowiednio. – Mężczyzna zatrzymał się, zsuwając z ramienia swoją torbę. Otworzył ją i zaczął grzebać w niej ręką. Po chwili wyciągnął ze środka mały, skórzany mieszek. Kilka razy podrzucił nim do góry. W powietrzu rozległ się metaliczny brzęk. – Nie za wiele tego mam. Druga część została przy moim wierzchowcu. Mam nadzieję, że talary które znajdą ci wieśniacy, zostaną przeznaczone na budowę płotu przy rzece. Przynajmniej taki z tego pożytek będzie. – Schował zawiniątko powrotem do torby, którą po chwili przewiesił przez głowę i lewe ramię. Ruszył dalej przez siebie, rękoma rozgarniając trawę, która z każdym krokiem stawała się coraz wyższa. Tuż za nim ruszył Sadiel. – Zawsze mogę zarobić trochę pieniędzy lecząc ludzi. Pewnie moi przyjaciele po fachu nie będą z tego powodu zachwyceni. No ale cóż… Zdrowej konkurencji nigdy za wiele. Odkąd Mistrz naszej Gildii zniósł ramy, w jakich mieścić się powinna zapłata za nasze usługi, niektórzy za zwykłe zioła żądają całych fortun. Ludzie, którym umierają najbliżsi, nie targują się. Wolą przymierać z głodu przez kilka miesięcy, niż podróżować potem na groby ukochanych osób.
– A ty taki nie jesteś? – Sadiel uśmiechnął się półgębkiem.
– Nie… Jakoś nie bawi mnie wyzyskiwanie niewinnych ludzi. Ja to nawet był mógł i za darmo leczyć, ale za coś jednak żyć trzeba. A i niektóre zioła, których w naszym rejonie nie spotkasz, trzeba z daleka sprowadzać. To też kosztuje.
– Chyba mało znachorów takich na świecie.
– Mało, mało… Większość z głodu poumierała. – Duriom wyprostował się i westchnął głęboko. – Bo nawet w swej dobroci i bezinteresowności umiar znać trzeba.

Brak komentarzy: