niedziela, 26 lutego 2012

Początek końca, cz. XXVI


– Sadielu… - westchnął cicho znachor, kręcąc głową z bezsilności.
– Mamusiu… - Z drugiej izdebki wyjrzała mała Sonya, przecierając zaspane oczka. – Co to było?
– Wracaj na posłanie, córciu. – Kobieta nie spuszczała swego wzroku z blondyna, jakby chcąc wyczytać z jego ruchów, kiedy wystąpić może zagrożenie z jego strony.
– A dlaczego ten chłopiec jest taki zdenerwowany? – Dziewczynka, wbrew poleceniu swojej matki, weszła do izby, wpatrując się w Sadiela, przekrzywiając przy tym zabawnie swoją główkę.
– Ten chłopiec nie jest zdenerwowany… Ten chłopiec jest…
– Jestem bardzo smutny – Sadiel spuścił swoją głowę, skupiając swój wzrok na podłodze. – Jestem smutny, bo twój tata uważa, że jestem bardzo zły.
– Ale ty nie jesteś zły… – Sonya podeszła do syrianina na jeszcze plączących się nogach. Gdy stanęła przed nim, uśmiechnęła się szeroko, chwytając za jego rękę swoimi małymi dłońmi. – Bo gdy byłam w zimnej wodzie, to ja się bardzo bałam… I mnie tu bardzo bolało - wskazała jedną z dłoni na swoje płuca. – A potem było ciemno… I ja się jeszcze bardziej wtedy bałam. Ale potem było mi ciepło… I już mnie tu nie bolało. I wiedziałam, że będzie dobrze, bo widziałam twoją buzię… I się uśmiechałeś… I powiedziałeś, że nie muszę się bać, bo ty mnie uratujesz…
– Przykro mi, Sonyiu, ale ja nic wtedy do ciebie nie mówiłem… Nie miałem takiej możliwości. - Sadiel pochylił się tak, by jego twarz znalazła się na równi z twarzą dziewczynki. - A i ty byłaś chyba nieprzytomna.
– Naprawdę się uśmiechałeś… Ja to widziałam…
Sadiel uniósł ku górze kąciki swoich ust. Dopiero w tym momencie zrozumiał, że żaden człowiek nie jest z natury zły. Ot, taka mała dziewczynka… Widzi jego, jego błękitne oczy, a jednak nie zaczyna wyzywać go od czarcich pomiotów i potworów. Dla niej jest on istotą dobrą, bo przecież uratował jej życie. Nawet takie małe dziecko potrafi zrozumieć tą prostą równość. Dlaczego inni tego nie potrafią? Bo ono nie jest jeszcze omamione tymi wszelkimi kłamliwymi pogłoskami. Bo nie zostało mu jeszcze wmówione, że każdy, kto różni się od niego w aż tak dużej mierze, nie jest godny jego zaufania. Bo takie dziecko jest jeszcze czyste… Zastanowił się, jak długo Sonya zdoła utrzymać w sobie tak krystaliczną duszę. Czy za kilka lat i ona będzie znęcać się nad syrianinami? Czy będzie postępować tak, jak młodzi mordercy Broula? Jeśli nadal będzie przebywać w tej wiosce, gdzie stereotypy są stawiane na równi z życiowymi prawdami, ta tragiczna zmiana następować będzie bardzko szybko… i dopełni się ona, gdy ta blondyneczka poczuje na swych dłoniach krew jego rasy.
– Najważniejsze, że przestałaś się wtedy bać.
– Tak… Nie mogłam się bać, bo ty tam byłeś… Pójdziesz dziś ze mną na dwór? – Sonya zmieniła nagle temat, nie zwracając nawet na to uwagi. – Pokażę ci takie wysoooookie drzewo. – Uniosła do góry swoje ręce, chcąc nadać swym słowom jeszcze większego znaczenia. – I na tym drzewie jest taka mała chatka dla wiewiórek… I ta chatka jest w tym drzewie… I ta chatka nazywa się dziuplą, wiesz? I w tej dziupli mieszkają wiewiórki, tak jak ja mieszkam tutaj… I tam już niedługo będą małe wiewióreczki… I…
– Niestety nie będę mógł zobaczyć tej chatki dla wiewiórek – Sadiel uśmiechnął się smutno.
– To jest dziupla… Dziu-pla… – powtórzyła dziewczynka akcentując każdą sylabę.
– Dziu-pla – powtórzył młodzieniec, udając, że słowo to było dotąd dla niego nieznane.
– A dlaczego nie możesz? Ty też jesteś chory?
– Nie… Zaraz będę wyruszał w dalszą drogę.
– Dalszą drogę? – Sonya uniosła cieniutkie brwi.
– Tak, dalszą drogę. Będę musiał stąd odjechać.
– Ale dlaczego?
– Bo Sadiel musi zrobić coś bardzo ważnego - do rozmowy dołączył się Duriom.
Blondyneczka spojrzała na niego niepewnie, nieomal nie chowając się, za błękitnookim.
Na zewnątrz budynku robił się coraz większy harmider. Pojedyncze krzyki zaczęły się kumulować, a ilość ich wzrastała z każdą następną chwilą. Czuć było gęstniejącą w powietrzu wrogość… wrogość której celem był młody, kilkunastoletni syrianin.
– Czyżby uznawali mnie za aż tak groźnego przeciwnika? – próbował zażartować Sadiel. – Wydaje mi się, że jeden zwinny mężczyzna z pewnością by mnie złapał.
– Pani… - Duriom skłonił się ku kobiecie, która stała niczym zahipnotyzowana, spoglądając na swoją córeczkę. - Jeśli nam nie pomożesz, mnie i mojego przyjaciela czeka straszny koniec. Wydaje mi się, że ktoś, kto ocalił twój, pani, największy skarb, nie zasłużył na takie cierpienie, jakie gotowi są mu uczynić Sprzymierzeńcy.
Ariana przymknęła oczy, unosząc ku górze swą głowę.
– Na takie cierpienie nikt nie jest w stanie zasłużyć. Chodźcie za mną – odetchnęła głęboko, ruszając w stronę drugiej izdebki. – Sonyiu… Ty zostań tutaj.
Dziewczynka posłusznie przytaknęła głową na znak, że nie ruszy się stamtąd, choćby stado dzikich koni zaatakowało ich małą chatkę.
– Ale przecież… Oni nas tam… My tam będziemy… – coraz bardziej niepokoił się Sadiel.
– Uwierz jej – znachor mruknął do swego przyjaciela, ruszając za kobietą.
Pomieszczenie w którym się znaleźli, wyglądało jeszcze bardziej spartańsko niż to, w którym przyszło im nocować. Stało tu jedynie wielkie, drewniane posłanie, które z ledwością utrzymywało się na króciutkich nóżkach. Po drugiej stronie, pod niewielkim, zakurzonym oknem, stał stolik, z przysuniętym do niego krzesłem. Na jego blacie stała mała fiolka, którą poprzedniego dnia ofiarował kobiece Duriom. Przy drzwiach, przez które właśnie przeszli, znajdował się wielki, niedomykający się kufer. Z jego wnętrza wystawały poupychane ubrania. Sadiel zdziwił się, że trzyosobowa rodzina posiada tak nieliczną ilość odzieży. Gdy wzrok jego skupił się na Arianie, ta klęczała przy jednym z drewnianych paneli okrywających podłogę.
– Pomóżcie mi – syknęła, gdy zauważyła, że wędrowcy spoglądają na nią zaskoczonymi spojrzeniami. – No chyba, że wam się nie spieszy.
Trzy pary rąk podważyły początkowo jeden panel, później trzy sąsiadujące. Na ich miejscu pojawiło się drewniana klapa, z wyżłobionym uchwytem na dłonie. Nikomu nie trzeba było tłumaczyć, co należało zrobić. Duriom, jako najstarszy mężczyzna, stanął naprzeciw prowizorycznego włazu, rozstawiając delikatnie swe nogi w rozkroku. Palce wsunął w uchwyty. Kilka razy głęboko odetchnął, po czym z całych sił pociągnął klapę do góry. Ku jego miłemu zaskoczeniu, czynność ta nie wymagała wcale aż tak wielkiej siły. Jednakże uśmiechnął się szeroko do Sadiela.
– Ma się tą krzepę.
Sadiel przewrócił jedynie oczami.
– A teraz wchodźcie... - Kobieta ruchem dłoni wskazała w stronę dziury, która otworzyła się przed nimi, niczym paszcza mitologicznego potwora.
Wędrowcy spojrzeli to po sobie, to w gardziel bestii.
– Co to za tunel? - pierwszy odezwał się młodzieniec.
Dudniący odgłos wydawany przez chordę wieśniaków objaśniają wszem i wobec, że oto stoją już u drzwi chaty Natiaha.
– Gdy zbyt duże oddziały wrogów napadają na naszą wieś i blisko jesteśmy śmierci, czasami ucieczka jest naszą jedyną szansą - pokrótce próbowała wyjaśnić Ariana. – Drugi koniec tego tunelu prowadzi kilkaset metrów za ogrodzenie wioski. Gdy tam dojdziecie naprzyjcie swoimi ciałami na deski zasłaniające wyjście.
Duriom wzruszył ramionami. Zaczął przymierzać się już do zatopienia się w ciemności, gdy poczuł, jak ktoś ciągnie go za szatę. Sadiel stał z miną wyrażającą nieokiełznany smutek. Wielkimi, błękitnymi oczami spoglądał na swego przyjaciela. Dało wyczytać się w nich iskierkę oburzenia.
– Co znowu… – mruknął znachor.
– No a co z naszymi końmi?
– Nie bój się o nie. – Kobieta stanęła obok chłopca, delikatnie popychając go w stronę tunelu. – Nic im nie zrobią.
– Ja nie o tym… Ale… Nie możemy przecież ich tak tu zostawić!
– Zawsze możesz po nie wrócić. Chłopi na pewno zrobią ci szpaler powitalny, byś sobie mógł spokojnie po swoje wierzchowce wrócić. Jeszcze ci pewnie klaskać na zachętę będą.
– Ale Duriomie… Przecież wiesz dobrze, że Strzała… – Blondyn zamilknął, spoglądając wymownie na przyjaciela.
– Chłopcze… Naprawdę nie musisz się o nie bać. A twój opiekun ma rację. Moi sąsiedzi, na czele z moim mężem, z pewnością nie wypuszczą cię wolno, gdy znajdziesz się w ich rękach. A teraz… – Ariana, ku zaskoczeniu chłopca, przytuliła go do siebie, delikatnie głaszcząc go po głowie. - Uciekajcie stąd. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby na terenie naszej wsi stała się tobie krzywda, mój ty wybawco. – Uśmiechnęła się do niego, całując go w czoło.
Sadiel nie wiedział co robić. Nigdy w jego życiu nikt w taki sposób się z nim nie obchodził. Co prawda, gdy był jeszcze małym dzieckiem, Mistrz też czasami tulił go w swych objęciach, ale… Ale to było co innego. Nie wiedział jak to nazwać. Przez tą jedną chwilę, poczuł się nie jak Sadiel - wybawca syrianinów, lecz jak Sadiel - trzynastoletni chłopiec. Przez tą jedną chwilę wydawało mu się, że nie musi stawiać czoła temu całemu, wrogiemu światu. Może w każdej chwili przestać uganiać się za Błękitną Księgą, za zemstą za swego Mistrza i swoich braci… Niech tym wszystkim zajmą się dorośli. On zostanie tutaj i… No właśnie. I co potem? Jeśli wszystko to, o czym mówił Duriom jest prawdą, czeka go straszna przyszłość, jeśli się teraz podda.
– Sadiel! Wskakuj! Szybciej! - krzyknął mężczyzna, stojąc już u wejścia do tunelu, a jego głos niknął we wrzaskach dobiegających zza ścian chaty.
Chłopiec chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz Ariadna po raz drugi pchnęła go delikatnie do przodu.
– Uciekajcie. Postaram się ich zatrzymać tutaj tak długo, jak tylko mi się to uda.
– Jak zamierzasz to zrobić? – Znachor sceptycznie przyjął ten pomysł.
Nagle wokół zaległa cisza. Duriom spojrzał pytająco na kobietę.
– Wódz nadchodzi. – Ariana uśmiechnęła się delikatnie. – Po raz pierwszy cieszę się, że lubi on zwlekać.
– A my sterczymy tutaj, zamiast jak najszybciej się stąd wynosić – mruknął znachor.
Sadiel podziękował więc kobiecie za wszystko, co uczyniła dla niego i jego przyjaciela. Ariana oświadczyła, że to nic w porównaniu do ocalenia życia jej córki. I to by było na tyle. W końcu młodzieniec znalazł się przy Duriomie. Ten ruszył jako pierwszy. Musiał się jednak delikatnie schylić, by muc zmieścić się w tunelu. Chłopiec nie miał tego problemu. Już po chwili obydwoje usłyszeli łomot zamykającej się drewnianej klapy. Otoczyła ich całkowita ciemność oraz zapach ziemi. 

3 komentarze:

Hubert pisze...

Ktoś musi za tym stać.Tzn..za rozpowszechnianiem złych słów o Syrianinach.
Dziu-pla!Wiem co to.
Czyli owa kobieta była dobrą istotą.
Miała dobre chęci.Czyli to nie byli jacy wieśniacy.Z głową na swoim miejscu.
Jestem ciekaw tej błękitnej księgi.Więcej,więcej,więcej informacji!!
Jakiś dziwny ten komentarz.W sumie czytałem i pisałem i pisałem to o czym myślałem i wyszło jak wyszłoD:
No dobra..Chas się chyba rozkręca.Bo karmi nas...notkami?xD
No ale to dobrze:)
Pozdrawiam

Anonimowy pisze...

Notka w porządku.
Na całe szczęście nie wszyscy ludzie są tak wyrachowani i bezduszni. Znalazł się ktoś, kto pomógł dwójce bohaterów uciec.
Sonya trochę przypomina mi moją siostrę. Ale tylko trochę... xD

Wiesz, nurtuje mnie jedna rzecz. Wszystko fajnie opisane, ale jak przeszłaś do momentu, gdzie opisywałaś pożegnanie z Arianą trochę ci się to wszystko rozlało. Przeciągnęłaś to scenę. Warto na to zwrócić uwagę w przyszłości, żeby notki były jeszcze lepsze :).

Pozdrawiam

chasdija pisze...

No cóż, Prześladowco... Najwidoczniej tak to już jest, jak się coś przez wieledziesiąt dni pisze :) Raz ma się ochotę wszystko zapisać w kilku zdaniach, innym razem człowiek rozpisuje się, rozpisuje i wciąż by coś dodał do konkretnego zdarzenia. Być może zależne jest to od humoru, ciśnienia i faz księżyca :) Nie mi to oceniać :D
Tak czy inaczej podziękować za konstruktywną uwagę. Postaram się do niej dostosować :)
Choć pamiętam, że kiedyś Hubert pisał, że za szybko zdarzenia lecą i powinnam trochę się nad nimi zatrzymać czasami.
Jak widać... wszystkim ludziom nigdy się nie dogodzi :D

Pozdrawiam serdecznie :)