poniedziałek, 21 marca 2011

Przeciw ciemności - cz. XVII

Wielkie, zimne krople deszczu padały na trzy istoty stojące pośrodku polany znajdującej się poza murami królestwa. Mokre szaty poprzyklejały się do ich szczupłych, wysportowanych ciał. Trzy pary oczu spoglądały na ciemne chmury, których nie było widać końca. Co gorsza, te, które wciąż nadciągały, zdawały się przybierać coraz bardziej granatowy kolor.
      To zły znak… Bardzo zły znak… - wyskamlał Gabryjel. Kolejne krople deszczu spadły na jego czoło, podążając krętą dróżką ku brodzie Archanioła.
      Oh… To przecież tylko zwykły deszcz. – Zadkiel przygryzł lekko dolną wargę. Widać było, że i on, pomimo wypowiedzianych słów, czuł nadejście czegoś, co może na zawsze odmienić ich życie. Być może śmierć dziecka rzeczywiście było najlepszym posunięciem. A może wręcz przeciwnie? Może w tym momencie wielki katowski topór zbliża się do ich odsłoniętych karków? Żałował, że ich Pan nie zwrócił się do nich bezpośrednio, wyjaśniając całą sytuację i wyjście, które Jego zdaniem będzie najkorzystniejsze dla całego Królestwa. Wtedy byliby pewni. Wtedy byliby silniejsi.
      Zastanawia mnie tylko, dlaczego nie ma żądnych nowych wiadomości od naszych braci. – Michał opuścił głowę. Rozejrzał się dookoła, poszukując jakiejś osłony przed deszczem. Nie cierpiał być mokry, w dodatku te opady źle wpływały na jego miecz. Jak będzie to wyglądało, gdy podczas kolejnej bitwy z Upadłymi, siedząc na pegazie, na czele swych wojsk, wyciągnie z pochwy zardzewiałą broń i unosząc ją do góry, krzyknie: „Do boju!”? Nie… Nie może sobie na to pozwolić.
      To co robimy? Nadal tak tu stoimy i mokniemy, czy… - Gabryjel nie dokończył. Kątem oka zauważył, jak Zadkiel zaciska swe powieki, masując opuszkami palców skronie swej głowy. – Oho… Michał. Chyba wykrakałeś.
      Co się z wami dzieje? Dlaczego nie łączycie się z nami? I dlaczego jeszcze was tu niema? Czy aż tak dużo czasu zajmuje wam porwanie jednego, małego dzieciaka? – zaczął warczeć Zadkiel.
      Uspokój się! – Metatron najwidoczniej nie pozostawał mu dłużny. – Czy ty myślisz, że gdybyśmy mieli już tego bachora w swych rękach, to nadal byśmy tu przebywali? I mamy ważniejsze sprawy na głowie, niż ciągłe opowiadanie wam, co się u nas dzieje. A teraz zamilcz i daj mi coś powiedzieć. – Czuć było, że Głos Boży próbuje się uspokoić. Najpierw te wszystkie problemy z malcem, potem utarczka słowna z Urielem, teraz Zadkiel ze swoimi wyrzutami. A oni naprawdę nie mieli wiele czasu by doprowadzić ten cały bajzel do porządku. – Przekaż Gabryjelowi, żeby ruszył do nas swój tyłek.
      Gabryjel? Do was? A po co on tam wam potrzebny? Ledwie udało mu się tutaj jakoś dojść do siebie, a wy chcecie go widzieć u siebie? Znowu wpadnie w jakąś depresję i będziecie mili z nim jedynie problemy.
      Problemy to my już mamy. Wydaje mi się, że Gabryjel z pewnością nam bardziej nie zaszkodzi, a może uda mu się nam pomóc.
Zapanowała krótka chwila ciszy. Zadkiel spojrzał spod uchylonych powiek na swego brata, który wciąż wpatrywał się w ciemniejące z każdą chwilą niebo.
      Co się w ogóle u was dzieje? O jakich problemach mówisz?
      Runy Baaliaha, mówi ci to coś?
      Nie.
      No właśnie. Więc czym prędzej doprowadźcie Gabryjela do jak największej użyteczności i podeślijcie go nam.
      No jak tam sobie chcecie. Jednak ja za niego nie odpowiadam.
      W tym momencie wszyscy odpowiadamy za siebie nawzajem.

Lucyfer założył na siebie czarne szaty, przynależne najniższemu chórowi, które znalazł gdzieś na samym dole swej szafy. Były brudne, zakurzone, lecz na szczęście pasowały w sam raz na niego. Tak samo jak tamtego dnia, kiedy wszyscy ci, którzy przeciwstawili się Bogu, postanowili utworzyć własne królestwo… Królestwo pełne miłości, wyrozumiałości i szczęścia, gdzie wszyscy będą równi.
Chciał dobrze… Chciał naprawdę dobrze. Nie mógł patrzeć już, jak Bóg każdą wolną chwilę spędza pomiędzy ludźmi, ich zostawiając na pastwę losu. I później te słowa, które Pan skierował ku niemu, gdy Lucyfer postanowił po prostu z nim porozmawiać: „To JA jestem Bogiem! Ty jesteś tylko moim marnym stworzeniem i jako takie powinieneś być mi posłuszny, a nie moje słowa i poczynania podważać!”.
„Jestem tylko marnym stworzeniem – powtórzył w myślach. – Tylko marnym stworzeniem, które nie wiele dla niego znaczyło. Tak, jak nie znaczyli wszyscy moi bracia. I jak ja miałem dalej mu służyć? Jak?!”.
A potem? Potem były wspaniałe dni… Dni wolności i miłości. Wszystko szło ku lepszemu. Ci, którzy poszli za nim stworzyli wspaniały świat, który dawał im to, czego nie mógł, a może nie chciał dać ON.
Co więc źle uczynił, że wszystko zaczęło się walić? Pierwsze bójki, rozróby na terenie ich Królestwa, pierwsza krew wsiąkająca w ziemię. Musiał coś z tym zrobi. Ostatecznie, po rozmowie z Asmodeuszem, doszedł do wniosku, że jeśli nie podejmie radykalnych kroków, nie tylko nie powstrzyma rosnącej wśród Wygnanych, nienawiści, ale straci też wszystko to, co do tej pory zdołał osiągnąć. I tak właśnie nastały rządy twardej ręki… Ręki Lucyfera.
A za to wszystko odpowiedzialny było ON! Nigdy mu tego nie wybaczy. Nawet, jeśli u kresu świata zaprosi go znów do swych szeregów… Nie… Dla niego Bóg jest już stracony.
Gdy powrócił do świata rzeczywistego, poczuł jak po jego policzkach spływają łzy. Cieszył się, że nikt nie widzi go w takim stanie. Otarł słone krople rękawem szaty, poprawił swój ubiór i po cichu wyszedł ze swojej Sali. Nie mógł pozwolić sobie na to, by ktoś rozpoznał go i wszczął raban. Bo jak to może być? Sam władca Głębi przemierza tereny swej posiadłości? Bez ochrony? A jeśliby coś mu się stało? Jeśliby jakiś obłąkany Upadły wyskoczył na niego z nożem?
Nawet w swym własnym zamku nie może czuć się do końca bezpiecznie.
Gdy przeszedł przez wrota prowadzące na świeże powietrze, poczuł dziwne uczucie strachu. Sam strach odczuwał wielokrotnie, ale tym razem… tym razem to coś było znacznie mocniejsze i głębsze. Tylko jeden raz w swym życiu doświadczył takiej paniki – podczas wygnania ich z Królestwa Bożego.

Gabryjel z niedowierzaniem wysłuchiwał tego, co miał mu do powiedzenia Raguel. Rękami i nogami bronił się przed dołożeniem choć cegiełki to porwania i zamordowania tego dziecka. Do tej pory wszystko szło po jego myśli. Do tej pory… A teraz musi bezpośrednio dołączyć się do tego całego karygodnego przedsięwzięcia. Tego było już za wiele jak na jego słabą głowę. Tak bardzo chciał przerwać swemu bratu i poinformować go, że nie mają co na niego liczyć, ale wzrok Raguela mówił sam za siebie. Tu nie ma miejsca na jego własne widzimisię.
      Teraz jednak – kontynuował Regent – będzie spoczywać na tobie większa odpowiedzialność. My straciliśmy już wiele sił na walkę z Runami, dlatego teraz ty będziesz musiał wskrzesić w sobie wszelkie moce jakie posiadasz, byśmy w końcu wygrali tą bitwę.
      A jeśli się nam nie uda? – Siła Boga wykazywał tyle samo zapału to tejże pracy, co ochłap mięsa do ucieczki przed wygłodniałymi harpiami. Niby miał ochotę po prostu stąd zniknąć, lecz nie było szans na powodzenie tego planu. – Co się wtedy stanie? Mamy jeszcze jakieś inne wyjście?
      Przywołać Lucyfera. – Do rozmowy dołączył się Uriel.
      Nie… Tego posunięcia nie mamy w naszych założeniach – zgromił go Głos Boży. – I chyba mówiłem ci coś na temat tych twoich wspaniałych i olśniewających pomysłów.
Anioł Skruchy wzruszył jedynie ramionami. Postanowił nie odpowiadać na tą zaczepkę w myśl zasady: „Głupszemu lepiej ustąpić”.
      Nie będzie żadnego Lucyfera. – Raguel spojrzał przez okno na czarne niebo. – Nie wiem co wtedy poczniemy. Mam nadzieję, że nie dojdzie do tego, byśmy z pustymi rękoma do siebie wracać musieli.
      Pogadaliście już sobie? – Dał o sobie znać Razjel. – Mam cholernie dość tego sterczenia tutaj jak jakiś zgięty pałąk wbity w ziemię.
Słowa te były jakby zachętom do walki. Nawet jeśli nie uda im się wziąć ze sobą tego dziecka, to swego brata zostawić tu nie mogą. 

Brak komentarzy: