niedziela, 14 sierpnia 2011

Początek końca, cz. VIII


Gdy się ocknął, leżał na miękkim posłaniu, przykryty grubym pledem. Nadal czuł się strasznie. Wciąż czuł przeraźliwe zimno ogarniające jego ciało. Wydawało mu się, jakby coś rozrywało jego brzuch, a ręce i nogi nadal należały do innej osoby. I głowa… Choć pulsowanie zmniejszyło się, to jednak całkowicie nie ustąpiło. Początkowo nie miał sił by otworzyć swe oczy, więc zdał się całkowicie na swój słuch.
Znajdował się w pomieszczeniu – tego był więcej niż pewien. Gdzieś, jakby z innej izby, dobiegały do jego uszu zgrzyty i szuranie przesuwanych przedmiotów. Po pewnym czasie odgłosy te zmieniły się w powolny tupot nóg.
Cicho zakwilił.
- Budzimy się? – odezwał się niski, lekko zachrypnięty głos.
Nic nie odpowiedział. Spróbował spojrzeć na otoczenie.
- Nie spiesz się tak z otwieraniem oczu. Spałeś cztery dni. Twój wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Nie oznacza to jednak, że nie możesz mówić. Potrzebujesz czegoś?
- Gdzie ja jestem?
- W bezpiecznym miejscu, którego, zważając na twój stan zdrowia, szybko nie opuścisz.
- Co… Co mi się stało?
- Mam wymieniać po kolei? – zaśmiał się nieznajomy. – Porządnie wymarzłeś, przy czym oberwało się też twoim płucom. Nie wiem gdzieś ty spał, ale z pewnością nie było to miejsce do tego przeznaczone. W dodatku chyba nie bardzo znasz się na posiłkach. Nie wiem czy wiesz, ale nie je się czegoś, czego świeżość daje wiele do życzenia. Lecz wszystko to zrozumieć mogę. Masz niewiele lat… Pewnie spod skrzydeł swych opiekunów uciekłeś, by wolnego życia zaznać. I zaznałeś… Mam nadzieję, że coś do ciebie dotarło przez ten czas, gdy cierpiałeś tam w lesie. Za młody jeszcze jesteś na takie samotne wycieczki. Ale pozostawiając ten wątek, zwróćmy się w kierunku jeszcze jednego faktu. Mogę wiedzieć, skąd masz te rany na ramionach?
- Krzaki… - mruknął Sadiel, bojąc się całą prawdę wyjawiać obcej osobie.
- Nie próbuj mnie oszukać. Nawet ktoś taki jak ty odróżniłby zwykłe zadrapanie gałęziami od rany zadanej ostrzem… W dodatku zatrutym ostrzem. Kimkolwiek była ta osoba, musiałeś jej bardzo zaszkodzić. Sam jednak wiele szczęścia miałeś. Gdyby rany te były odrobinę głębsze, mógłbym twój ból ukoić jedynie przyspieszając zejście twoje z tego świata. Dobrze, że przechodziłem niedaleko. Zauważyłem konia, który zachowywał się dość dziwnie. Gdy powoli podszedłem do niego, by go nie spłoszyć, znalazłem ciebie leżącego w błocie. Myślałem, że będę musiał spisać cię na straty. Młody jednak jesteś, więc i twój organizm silny… Jakoś dałeś radę wykaraskać się z tego wszystkiego.
Sadiel nie mógł uwierzyć własnym uszom. Czy aż tak źle z nim było? Czy przez jeden dzień mógł znaleźć się tak blisko przepaści, za którą czekała na niego śmierć? I co miało znaczyć słowo „szczęście” wypowiedziane przez mężczyznę?
Miał dopiero trzynaście lat. Głupie przeświadczenie, że w tym wieku wchodzi się w świat dorosłych. On nie czuł się jak dorosły, Nie potrafił nawet zadbać o siebie. Postępował lekkomyślnie i był w stanie to zrozumieć dopiero po tym, jak otarł się o śmierć.
Gdyby mógł cofnąć się w czasie… Mistrz chciał nauczyć go wiele z tego, co teraz mogłoby uratować go, a z pewnością ułatwić życie. Wtedy jednak marudził lub bezmyślnie potakiwał głową, błagając w duszy, by czym prędzej skończyły się te inteligentne katusze. Czemu świat staje się naprawdę ciężki i niebezpieczny dopiero wtedy, gdy dorosła istota nie może się już na nikim oprzeć?
„Życie jest nie sprawiedliwe” – pomyślał. Po chwili doszedł do wniosku, że słowa te zabrzmiały banalnie. „Życie jest bardzo niesprawiedliwe”. Brzmiało tak samo banalnie, ale odrobinę bardziej realnie.
- Czy mogę otworzyć oczy?
- Jesteś strasznie niecierpliwy – westchnął mężczyzna. – Poczekaj jeszcze chwilę. Zasłonie okna pledami. Promienie słoneczne wpadające do izby mogłyby narobić ci niepotrzebnych problemów.
Więc czekał nasłuchując kolejnej dawki szumów i kroków. Gdy jego wybawca pozwolił spojrzeć na otaczający go świat, z lekką obawą uchylił powieki.
Przez chwilę wszystkie kontury były zamazane, jednak z każdą kolejną sekundą Sadiel mógł rozpoznawać coraz dalej usytuowane przedmioty.
Chatka, w której się znajdował, nie była zbyt wielka. Z tego, co zauważył, posiadała tylko dwa pomieszczenia: jedno, w którym właśnie spoczywał, oraz drugie, które posiadało funkcję kuchni. Wszystkie ściany zbudowane były z drewna. Tak jak i zbudowany z niego był sam dach. Chłopiec przez chwilę zastanowił się, jak w tak prowizorycznym domostwie można przeżyć kolejne mroźne zimy. Doszedł jednak do wniosku, że niewiele powinno go to interesować. Nie zamierza przecież spędzić tu więcej czasu, niż to będzie konieczne. Samo umeblowanie również nie wskazywało na to, że właściciel tej posiadłości należy do ludzi z wyższych sfer. Jedno posłanie, dębowy, zaczynający próchnieć, stół, dwa chybotliwe krzesełka przy nim stojące i jeden wysoki regał zapełniony po brzegi grubymi księgami. Na samej jego górze stał zestaw świec, gotowy wyprodukować odrobinę światła, gdy słońce zajdzie za horyzontem. Wystroju drugiego pokoju nie widział, lecz przypuszczał, że i tam sytuacja nie miewa się lepiej.
Najbardziej jednak zdziwił go obraz samego mężczyzny, który z rąk śmierci go wyrwał. Leżąc przez kilka minut wyobrażał go sobie jako siwiejącego, pomarszczonego starca, o szarych oczach i dobrotliwym wyrazie twarzy. Dopiero po chwili zrozumiał, że to jego wyobraźnia przedstawiała mu wizerunek martwego Mistrza. W rzeczywistości wybawca okazał się młodym, dwudziestokilkuletnim brunetem. Jego krótkie włosy przedstawiały swego rodzaju artystyczny nieład. Posturą przypominał świeżo przyjętego strażnika miejskiego, który większość swych młodych dni spędził na ciężkiej pracy na roli. Jego ciemne oczy zdawały się spoglądać na otaczający go świat z  łagodnością ale i pewnością siebie. Odziany był w długi, ciemnogranatowy płaszcz nałożony na jaśniejszy, lniany kaftan i ciemnobrązowe spodnie. Gdy Sadiel zobaczył prawdziwy jego obraz, nawet barczysty głos zdawał się brzmieć znacznie delikatniej.
- No? Napatrzyłeś się już wystarczająco? – Mężczyzna mówiąc to, skrzyżował ręce na piersi. Po chwili jednak ruszył w stronę chłopca, a gdy nachylił się tuż nad jego twarzą, dodał: - Widzę, ze nie mam tu do czynienia z człowiekiem. Syrianin? – Pytanie to brzmiało bardziej jak stwierdzenie.
Trzynastolatek natychmiast uniósł się na łokciach, nieomal wtulając się ze strachu w ścianę. Przestał zważać nawet na nagły atak bólu ogarniający jego ciało.
- Ale ja… Ja nic nie zrobiłem… Przysięgam… - wyskamlał, zasłaniając swą twarz dłońmi.
- Ale czy ja coś powiedziałem? Oskarżyłem cię o jakiś czyn? – Brunet uniósł wymownie brwi.
- Bo ja… Ja wiem… Wy nas… mnie nienawidzicie…
- Kto cię niby aż tak bardzo nienawidzi?
- No… - Sadiel uspokoił się trochę, nadal jednak starał się utrzymać w ciągłej gotowości do ucieczki, choć i tak z pewnością zostałby schwytany już na samym początku biegu. – Ludzie… Nie wiem czemu, ale chcecie mnie zabić.
Mężczyzna wyprostował się, przygryzając delikatnie dolną wargę. Spojrzał na pled zasłaniający okno, mrużąc lekko oczy.
- Nikt nie chce cię zabić – odpowiedział, lecz ton jego głosu  nie brzmiał przekonywująco.
- Tak… A rany na moich ramionach są tego pięknym przykładem – parsknął młodzieniec. - Nie cierpicie mojej rasy… Chcę tylko wiedzieć dlaczego?
- Powtarzam ci, ze to nie prawda – stwierdził dwudziestokilkulatek, kończąc słowami – A teraz leż i odpoczywaj. Twój organizm jeszcze całkowicie nie wyzdrowiał.
- A co z moim koniem?
- Jest bezpieczny. Z pewnością pochłania razem z moim wierzchowcem kolejny stosik siana.
- Czy mogę iść do niego?
- No oczywiście… Może ci go osiodłać, byś mógł sobie pojeździć?
- Pojeździć? A mogę? – na twarzy chłopca pojawił się delikatny uśmiech.
- Nie – burknął mężczyzna, przewracając oczami. – Patrzcie go… Ledwie wrócił do żywych, a już mu się wojaży zachciało. Jak odzyskasz swe wszystkie siły, to porozmawiamy – odpowiedział, niknąc w drugiej tajemniczej izbie.

Sadiel jeszcze przez trzy dni leżał na posłaniu. Czuł się okropnie, będąc obsługiwanym przez, jak się okazało, Duriona – znachora, o którym słyszano w pobliskich wsiach i miastach. Może i był kimś znanym wśród pospólstwa i wyższych kręgów mieszczan, ale dla trzynastolatka był to ktoś obcy, którego prawdziwe cele i zamierzenia wydawały się być nadal ukryte. Chłopiec musiał jednak korzystać z jego pomocy, aż do dnia, w którym stanął w końcu na równych nogach.
Sam znachor doszedł do wniosku, że w ciele Sadiela nie ma śladu po truciźnie. Wolał jednak jeszcze utrzymać chłopca przy sobie… Tak dla pewności.
Na szczęście chłopiec mógł już bez problemu maszerować po lasach otaczających chatkę. Musiał jednak co pewien czas pokazywać się Duriomowi, by tym samym zapewnić go o dobrym zdrowiu. Raz jeden zapomniał tego uczynić. Znachor odnalazł go wędrującego coraz dalej w głąb puszczy. Oczywiście oberwało się młodzieńcowi za tak lekkomyślne postępowanie. Sadiel naburmuszył się i poinformował twardym tonem, że jest wolną istotą i może robić co chce i kiedy chce.
- Tak… Możesz też umrzeć gdzie chcesz i kiedy chcesz, ale nie, kiedy jesteś pod moją opieką. Nie mam zamiaru mieć cię potem na sumieniu – zakończył Duriom, ciągnąc Sadiela za ramię, w stronę swojego budynku.
Jednak jasnowłosy chłopiec najwięcej czasu spędzał ze swym wierzchowcem. Chowali się za gęstymi krzakami, by planować kolejne cele podróży, która rozpocznie się z dniem, gdy znachor pozwoli im odejść.
„Rozmawiałem ostatnio z wierzchowcem twojego wybawcy” – rzekł Strzała, skubiąc delikatnie zieloną trawę.
- I coś ciekawego powiedział?
„Nie… W sumie to nic… Wspomniał tylko, że słyszał kiedyś, jak jego pan rozmawia z obcym człowiekiem o czymś, co nazywało się Mu.”
Sadiel nagle zainteresował się całą rozmową. Skupił swój wzrok na koniu, jakby mogło to pomóc w zrozumieniu sów, które miały zaraz paść.
- I co to takiego jest, to Mu?
„Nie wie… Nie jest tak dobry w pojmowaniu mowy ludzkiej. Poinformował mnie jedynie, że rozmowa ta zakończyła się nieprzyjemnie dla znachora.”
Spojrzenie Sadiela mówiło samo za siebie.
„Został dotkliwie pobity. – Strzała skierował swój pysk w stronę chłopca. – Może powinieneś pozostawić ten temat w spokoju. Czym kol wiek Mu by nie było, niech sobie dalej istnieje. A ty zapomnij o tym. Skup się na innym celu.”
- Ale jakim celu? Nie wiem nawet w jakim kierunku mam poczynić swe kroki. Myślałem, i nadal myślę, że Mu może być tym punktem zaczepienia, które nakreśli mi mapę mojego dalszego postępowania.
„Albo całkowicie ją przekreśli… włącznie z twoim życiem.”
- Więc mam usiąść na tyłku i przesiedzieć tak całe swoje życie? A co z Mistrzem? Wydaje mi się, że jako jego uczeń, winny mu jestem rozprawienie się z jego katem.
„Jak dorośniesz chłopcze… jak dorośniesz… - mruknął parzystokopytny. – Teraz masz trzynaście lat. Jak ty sobie wyobrażasz spotkanie z tym człowiekiem? Staniesz i co? Naubliżasz mu? Jeszcze gotów będzie postąpić z tobą tak, jak z twym nauczycielem. Sam przecież pozostawił ci wymowny list.”
- Oh… Z pewnością coś wymyślę…
„O tak… Nigdy nawet w to nie wątpiłem” – parsknął koń, wymownie odwracając się zadem do swego przyjaciela.

3 komentarze:

klejeto pisze...

Idealny rozdział.Bardzo przyjemnie mi się go czytało.Durion okazał się znachorem.I to bardzo pożytecznym jak i gościnnym znachorem.Podoba mi się jego ton rozmowy.Tak jak się zwraca to Sadiela.Oby więcej takich postaci.Na początku jak wspomniałaś o MU obawiałem się,że znachor ma jakieś wspólne interesy z tymi..w sumie to do końca nie wiem jak ich określić.Ale gdy został pobity to jakoś już mi się lepiej zrobiło xd.
No chyba,że okaże się osobą która podstawią swoim pracodawcą wszystko pod nos.Oj lepiej by tak nie było.Z tego co również zauważyłem Sadiel już się rwie do dalszej drogi.Gdzie teraz zmierza?
Pewnie się niebawem dowiemy:D
Myślę,że gdybyś dopracowała po kawałku każdy rozdział z osobna(choć moim zdaniem jest to chyba nie możliwe ponieważ jak dla mnie jest to doskonałe) to chętnie bym ujrzał owe opowiadanie w okładce w księgarniach.Miło by było chodź wiem,że aby wydać książkę trzeba się sporo namęczyć i także opróźnić kieszenie,
Pozdrawiam i czekam na dalsze cześći.

Anonimowy pisze...

Wiesz co, jak ja sobie wyobrażałem tą osobę, która, bądź co bądź, uratowała życie Sadielowi, to też miałem przed oczami takiego podstarzałego, sympatycznego mędrca. Tak jakoś mi się ten obraz w pamięć wdrukował :). A tu - niespodziewana niespodziewanka xD. Ale, nie ważne jak ktoś wygląda, tylko co robi. A zrobił bardzo wiele, i to bardzo wiele dobrego.
Jeszcze jedna kwestia mnie gryzie... nie, uwiera... nie, swędzi... nie... O wiem, ciekawi! xD A mianowicie "MU". I teraz wszyscy razem wyobrażamy sobie pełne pastwisko krów, ze złotymi dzwoneczkami na czerwonych wstążeczkach :D. Nie wiem, co znachor ma wspólnego z tymi dwoma literkami, ale wiem jedno... Trzeba zainwestować trochę kasy i nauczyć konie lepiej odczytywać mowę ludzką.
Pozdrawiam cię serdecznie :)

klejeto pisze...

A mi się kojarzy z tymi różowymi krowami z tej czekolady...wedel?
nie wiem:D