piątek, 19 sierpnia 2011

Początek końca, cz. IX

Sadiel obudził się cały zlany potem. Kolejny koszmar… Ostatnimi czasy bał się zapadać w sen. Wiedział, co spotka go w krainie, gdzie  zamiast ciszy i spokoju, czekać go będzie kolejna dawka paraliżującego strachu i czarnej, głębokiej pustki.
Spojrzał w stronę okna. Choć niebo nad horyzontem zaczęło przybierać barwę jasnego fioletu, to jednak słońce nie zdążyło jeszcze pojawić w całej swej majestatyczności.
„A więc to dziś… - pomyślał, na powrót zamykając oczy. – I tak musiałbym kiedyś go opuścić. Jest tylko zwykłym znachorem… który uratował mi życie. Ale to nadal obca mi osoba. Poza tym mam inne plany, niż wieczne przesiadywanie u jego boku. Nudziłbym się tu. Tak… Z pewnością nudził.”
Powoli zsunął swe stopy na podłogę. Miał zacząć odziewać się w swój ubiór, gdy usłyszał ciche szepty dobiegające z drugiej izby. Wstał z posłania i na palcach ruszył w kierunku uchylonych drzwi. Bał się, że stare deski zaczną skrzypieć pod naporem jego ciała. Na szczęście żaden dźwięk nie zakłócił panującej wokół ciszy. Przystawił ucho do szczeliny, nasłuchując ściszonych słów...
- Nie wiem już, co mam zrobić. On ma dopiero trzynaście lat… Przeżył już wystarczająco wiele jak na tak młody wiek. Że syrianie dorastają szybciej? Być może, ale on nadal nie da sobie z tym wszystkim rady. A co jeśli go nie poinformuje? Może się to dla niego skończyć jeszcze gorzej… Biedny chłopiec… Najchętniej nie wypuściłbym go stąd. Nie mam jednak  żądnego prawa, by nadal go zatrzymywać. Nie mi opiekować się nad nim. Pozostało mi tylko…
- Z kim rozmawiasz, Duriomie? – Sadiel wkroczył do pomieszczenia ziewając i trąc oczy dłońmi.
Znachor natychmiast zwrócił głowę w jego kierunku. Z jego twarzy odczytać można było wciąż narastający strach. Dłonie mocniej zacisnęły się na krawędziach niewielkiego stołu, przy którym siedział.
- Słyszałeś, co mówiłem?
- Nie… - skłamał chłopiec. – Dopiero co się przebudziłem. Zaschło mi w gardle i…
Mężczyzna natychmiast zerwał się z krzesełka, by nalać Sadielowi kubek czystej, źródlanej wody.
- Napij się – podał mu napełnione naczynie – i spróbuj jeszcze zasnąć. Czeka dziś ciebie długa podróż. Być może najbliższą noc spędzać będziesz pod gołym niebem. Nie powinno padać w najbliższym czasie, ale jeśli tylko czarne chmury pojawią się na niebie, postaraj się znaleźć jakieś ukrycie, które ochroni cię przed następną chorobą. Drugi raz może nie być w pobliżu nikogo, kto będzie gotów podać ci pomocną dłoń.
- Tak, tak… Wiem… - przytaknął blondyn, po chwili zabierając się za zaspokajanie swego pragnienia.
Gdy wrócił z powrotem na posłanie, zaczął udawać, że po raz drugi rzucił się w objęcia snu. Miał nadzieję, że znachor powróci do swej poprzedniej rozmowy z… kimś. Lecz przecież nikogo innego tam nie było.
Nie doczekał się kolejnych, groźnie brzmiących słów, które nie były przeznaczone dla jego uszu. Duriom hałasował naczyniami, przygotowując poranny posiłek.
Podczas śniadania młodzieniec postanowił jednak wyjawić swemu tymczasowemu opiekunowi, że tego ranka niewielka część jego wypowiedzi została wychwycona przez uszy błękitnookiego.
Mężczyzna nie był tym zachwycony.
- Cóż więc takiego usłyszałeś?
- Zastanawiałeś się, czy powiedzieć mi o czymś…O czym takim chciałeś mnie poinformować?
Duriom westchnął głęboko chwytając za kawałek chleba.
- Nie ważne. Zresztą… Chyba nie mnie rozmawiać z tobą na te tematy.
- Nie tobie? Więc komu? Temu, z którym wtedy gadałeś?
- Z nikim nie rozmawiałem. Może nie zauważyłeś, ale byłem w izbie całkowicie sam.
- Więc sam ze sobą mówiłeś? Zresztą… nie odchodźmy od tematu.
- Nie odchodzimy… Po prostu – znachor uniósł wzrok na chłopca – to wygląda trochę inaczej, niż ci się wydaje. Ludzie… My… My nie przepadamy za istotami różniącymi się od nas… Zwłaszcza, gdy są równie inteligentne i mogą stanowić dla nas realne zagrożenie. Walcząc z nimi staramy się im dorównać, poznać ich sekrety, wykorzystać zdobytą wiedzę do stanięcia o szczebelek wyżej nad nimi.  A i wtedy nie stają się oni dla nas neutralni. Taka już nasza natura – zakończył.
- I? – uniósł brwi Sadiel.
- I pij szybciej to mleko, bo ci wystygnie.

Pożegnanie nie było ani długie, ani przepełnione uczuciami… A przynajmniej na takie miało wyglądać. Znachor podarował chłopcu prowiant na dalszą drogę i kilka par ubrań, które niewiadomo gdzie zakupił. Ofiarował mu też płaszcz.
„Więc znów przyjdzie mi się ukrywać… A myślałem, że raz na zawsze się tego pozbędę.”
Największym jednak darem była mała kartka, na której zapisane zostały krótkie dane odnośnie człowieka, do którego czym prędzej chłopiec powinien się zgłosić. Nie mógł się jednak doprosić bardziej szczegółowych informacji. Duriom wciąż powtarzał, że wszystko zostanie wyjaśnione w odpowiednim czasie. Nie było sensu się z nim sprzeczać.
Sadiel próbował uśmiechać się, dając tym samym do wiadomości, że nadszedł w końcu ten wyczekiwany przez niego moment. Znów sobie panem i władcą. A jednak gdy zasiadł na koniu, jakaś siła zabroniła mu odwracać się za siebie, by ostatni raz spojrzeć na tego, któremu tak wiele zawdzięczał. Lepiej nie prowokować łez.
- Gotów do podróży, mój dzielny rumaku? – rzekł podniosłym tonem.
„Tak… Tylko te pakunki mnie w zad uwierają…” – mruknął Strzała.

Przemierzając kolejne kilometry krętej ścieżki, Sadiel co i rusz spoglądał na małą karteczkę, jakby chcąc zapamiętać nakreślone tam zapiski.
Nigdy nie słyszał o mieście Rokundrii. Nie wiedział też, gdzie się ono znajduje. Duriom Poinformował go, że nie zbaczając z kursu, prędzej czy później na nie trafi. Blondyn skwitował te słowa cichym westchnieniem.
- Przynajmniej na czas podróży o prowiant martwić się nie musimy.
„Tak… Dobrym człowiekiem był ten znachor…”
- Szkoda tylko, że nie wyjaśnił mi wszystkiego. Kim jest ten Sarivian?
„Kimkolwiek on nie jest, z pewnością nie należy się go bać. Wątpię by Duriom wystawił cię na pewną śmierć po tym wszystkim, co dla ciebie uczynił.”
- Masz rację, ale… Pamiętasz chyba wieśniaków? Nakarmili mnie, pozwolili odpocząć, a ostatecznie… Ledwie uszedłem stamtąd z życiem,
„Skąd wiesz, że twój niedoszły morderca ma coś wspólnego z tamtymi ludźmi? Nie widziałeś jego twarzy. Poza tym, każdy bez problemu mógł zakraść się do stajni. Być może ten obcy człowiek śledził ciebie już od samego miasta.”
- Chciałbym w to uwierzyć… - westchnął Sadiel. – Nawet nie wierz jak bardzo…

Do zachodu słońca nie minęli żądnego większego zgrupowania ludzi. Nie widzieli nawet żadnego człowieka. Chłopiec jednak cały czas trzymał płaszcz na swych kolanach. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś pojawi się nagle na dróżce. Nie będzie wtedy czasu na wypakowywanie okrycia z worków przypiętych do wierzchowca.
Młodzieniec zastanawiał się czasem, czy aby nie tylko oczy wyróżniają go z rasy ludzkiej. Zauważył to, będąc z Mistrzem w ostatnim mieście. Miał przecież na sobie płaszcz, a jednak czuł na swych plecach wzrok mijanych ludzi.
Mijali kolejne, rozległe polany oświetlane promieniami słońca przedzierającymi się przez gęste korony wysokich drzew. Od czasu do czasu pokonywali niewielkie, chybotliwe mostki, pozwalające im przejść suchą nogą nad rzeczkami.
Przez chwilę zaczęli się zastanawiać, czy aby nie kręcą się w kółko. Nie wierzyli, że na świecie mogą rosnąć tak rozległe lasy. Tym większą poczuli ulgę, gdy zauważyli prześwit pomiędzy drzewami. Zieloną gęstwinę zastąpił wysoki, rozległy pagórek obrośnięty wysoką trawą. Łąki, przed którymi się znaleźli, usiane były różnobarwnym kwieciem. Gdzie niegdzie wzrastały płachty polnych stokrotek, gdzie indziej żółte główki mleczy wzbijały się w górę… Rumianek przeplatał się z roślinami, o których podróżnicy nie mieli żadnego pojęcia. Lecz najwspanialsze były dzikie, młode liski, które grasowały po dywanie natury. Ich głośny, zawadiacki szczek sprawiał, że na ustach Sadiela pojawił się uśmiech. Musiał przyznać przed sobą, że przez chwile zazdrościł im tej beztroskiej zabawy.
„Idziemy dalej?” – wyrwał go z zamyślenia głos przyjaciela.
-A coś nas tu trzyma?
„Tak… Las. Choć może wydawać ci się to dziwne, ale w lesie będziemy znacznie bezpieczniejsi – odpowiedział koń moralizatorskim tonem. – Słońce chyli się ku zachodowi. Jeśli okaże się, że za wyżyną nie będzie ani miasta, ani kolejnego lasu, to najbliższą noc spędzić będziemy musieli na otwartym polu. O ile bezpieczniejsi tam będziemy od dzikich zwierząt, o tyle wystawieni będziemy na ataki ludzi, niczym związany gołąb na środku placu Nie chcę cię straszyć, ale chyba wiesz o co chodzi.”
Sadiel wiedział. W zaroślach mieli szanse zgubić wroga. Na tak rozległej łące nie było to możliwe. Nawet obrona była z góry skazana na niepowodzenie, bo też czym bronić się mieli? Garściami trawy zerwanej z ziemi?
Wrócili więc w głąb lasu, ostatnie chwile dnia spędzając na spożywaniu posiłku i odpoczynku. Chłopiec cieszył się, że tym razem nie zanosi się na żadną ulewę. Nie chciał po raz drugi przechodzić żadnej choroby.
Następnego dnia okazało się, że za wzgórzem znajdował się rozległy bór otaczający wznoszące się ku górze murowane, strzeliste wieżyczki.
Sadiel spojrzał z ukosa na przyjaciela.
„A skąd miałem wiedzieć?” – parsknął Strzała, ruszając do przodu. Młodzieniec jednym, szybkim ruchem zarzucił na siebie płaszcz, zakrywając głowę kapturem.
Tym razem strażnicy miejscy, odziani w żelazne pancerze z bordowymi płaszczami, nie byli chętni do wpuszczenia młodzieńca za wysokie mury.
- Lecz ja muszę tam wejść.
- Nic z tego, mój chłopcze – pokręcił przecząco głową barczysty mężczyzna o długich, czarnych włosach splecionych w warkocz. – Nie wpuszczamy do miasta młokosów wędrujących bez swych opiekunów.
- Kiedy ja właśnie do swoich opiekunów idę.
- Nie z nami te numery – burknął drugi, którego lewy policzek szpeciła długa szrama. – Bez dorosłego nie wejdziesz.
- Ale ja czasu na czekanie nie mam, aż jakiś dorosły przechodzić tędy będzie.
- Nie jakiś, szczeniaku, lecz twój opiekun.
- Lecz ja nie mam żadnego opiekuna…
- To już nie nasza wina. Jeśli chcesz pozwiedzać nasze miasto, to radziłbym ci jak najszybciej znaleźć kogoś, kto by cię tu wprowadził.
„Może zdzielić któregoś z kopyta?” – rozsierdził się Strzała.
Chłopiec poklepał uspokajająco konia po szyi. Po chwili zszedł z niego i podchodząc to jednego ze strażników pokazał mu karteczkę, którą dostał od Durioma.
- Przysłał mnie tu Duriom – zaczął.  – Z pewnością wiecie, panowie, kim on jest. Jest znachorem zamieszkującym niedaleki las. Dał mi on tą karteczke, bym spotkał się tutaj z tym mężczyzną. Nie wiem kim on jest, ale naprawdę bardzo mi zależy na tej rozmowie. To dla mnie sprawa życia i śmierci…
- Duriom, mówisz? – Czarnowłosy mężczyzna spojrzał na skrawek papieru trzymany w dłoni. – Niestety nie znam nikogo o tym imieniu A ty Adrianie?
- Nie… - odpowiedział krótko drugi ze strażników.
- Jak widzisz, mój mały… Nie jesteśmy aż tak ciemni, by wpuszczać za mury miasta obcych, samotnych chłopców. Wolimy nie ryzykować potem swoimi posadami.
- Lecz gdy mnie odeślecie z powrotem – Sadiel chwytał się wszelkich argumentów, które mogłyby otworzyć mu bramy do miasta – mogę zostać rozszarpany przez zwierzęta dzikie, napadnięty przez bandy zbójeckie… Czy chcecie, panowie, mieć mnie na sumieniu?
- Jeśli dotarłeś tutaj zupełnie sam i to w jednym kawałku, to wątpię, by mogło stać ci się coś w dalszej podróży.
„Tak… W jednym kawałku” – prychnął Strzała.
- Naprawdę nie zrobicie wyjątku ten jeden raz?
Niemal namacalna cisza była wystarczającą odpowiedzią.
- Dobrze więc… Odchodzę… - mruknął Sadiel, zawracając na swym wierzchowcu.  Spojrzał jeszcze raz za siebie. Widząc, że na nic się zdadzą jego prośby i groźby, ruszył przed siebie.
„Poddajesz się?” – zdziwił się wierzchowiec.
- Nie… Nigdy.,..  Spróbujemy przy drugiej bramie. Może tam będziemy mieli więcej szczęścia.
Nie mieli jednak. I tam strażnicy trzymali się swych zasad. Powtarzali wciąż, że młokosom obcym, będącym bez opieki, wstęp do miasta jest kategorycznie zabroniony. Ci jednak pobieżnie wytłumaczyli mu przyczyny takiego zakazu.
Rokundria nie była miastem bogatym. Ludzie tam mieszkający z ledwością żywot swój wiedli, pasa musząc zaciskać. Burmistrz, każdy grosz zebrany od mieszczan, zamiast na rozbudowę Rokundrii przeznaczać, oddawać musiał do królewskiego skarbca. Nie było więc dobrych szkół, miejsc, gdzie chorymi mogliby zająć się znachorzy, bracia zakonni nie mieli za co kupować pożywienia dla biednych i bezdomnych, którzy u nich się stołowali. Nie mieli też talarów na to by pod swe skrzydła przygarnąć kolejną sierotę. I na nic obietnice młodzieńca, że jeszcze przed południem opuści miasto.
- Już nie raz takie obietnice słyszeliśmy z ust tobie podobnych… A potem zgraje łotrzyków was wyłapują i ochronę oferują w zamian za kilka okradzionych mieszków dziennie. A nam monet brakuje na wyszkolenie kolejnych strażników. Nie… Spróbuj szczęścia gdzie indziej – rzekł strażnik.
I nawet mały zwitek papieru nic tu nie wskórał. I oni nie znali nikogo o imieniu Duriom. A Sarivian? Tak… Słyszeli o nim, ale to tylko jakiś obłąkany szaleniec spędzający całe dnie w swej chacie. Wątpili, by ktoś jego pokroju zgodził się na przyjęcie takiego młokosa jakim był Sadiel.
Chłopiec westchnął, przeprosił za zajęcie mężczyznom cennego czasu, po czym odszedł od strażników.
„I co teraz?” – wierzchowiec pomaszerował wzdłuż muru miasta.
- Nie wiem. Może by tak… - blondyn spojrzał na swego przyjaciela pytająco. – Może by tak przejść dookoła miasta? Musi być tutaj jeszcze jakieś inne wejście, o którym nie wiedzą strażnicy.
„Musi?” – zdziwił się Strzała.
- Tak… Jeden ze strażników sam mówił, że w mieście grasują rabusie. Miasto nie jest jednak aż tak wielkie, by móc w nim bezpiecznie się ukryć. Łotrzyki muszą mieć swoje własne, nieznane nikomu innemu, wyjście zza murów, dzięki któremu wymykają się obławie i ukrywają się w lesie do momentu, aż cała rozpoczęta przez nich wrzawa nie ucichnie.
„Wiesz co? – koń odwrócił łeb spoglądając kątem oka na swego jeźdźca. – Czasami mnie przerażasz.”

3 komentarze:

Magic-Smile pisze...

Interesująca notka. Piszesz bardzo ciekawie, a tak na marginesie, myślałam, że mam do czynienie z osobą, która jest gdzieś w granicach mojego wieku. A tu proszę, 8 lat różnicy...:) Pozdrawiam i z niecierpliwością czekam na kolejną notkę...

klejeto pisze...

"- I pij szybciej to mleko, bo ci wystygnie.":D
Ja ciepłego nie lubię xD
Ciekawe z kim rozmawiał nasz znachor....pewnie ma jakieś telepatyczne zdolności lub pod zlewem trzyma kryształową kulę..hehe
Trochę szkoda,że tak mało nam powiedział owy znachor ponieważ już liczyłem na mase informacji wyjaśniajacych sytuację ale dobrze.Trzymać w napięciu czytelników jest wielką sztuką.Ale jednak jakieś informacje mamy.Musimy udać się do ....jak to było(?):D :D coś trudnego na T xD
No i wszędzie jest straż miejska.Idziesz z psem...straż miejska...jedziesz rowerem...straż miejska...pijesz piwo na uboczu...straż miejska wyskakuje i krzyczy Buu(nie,nie,tego nie było)
Oby dalej było humorystycznie bo bardzo fajnie sie mi czyta.Obyś zawsze miała tak urodzajną wene.
Pozdrawiam i czekam na dalsze części.

Magic-Smile pisze...

Martwię się o ten twój mur... :) Już tak mam, że wszystkim się martwię i interesuję...:) Pozdrawiam...