wtorek, 23 sierpnia 2011

Początek końca, cz. X


Maszerowali tak wzdłuż wysokiego, kamiennego ogrodzenia, gdy słońce zagórowało na nieboskłonie. Powoli zaczęli mieć wątpliwości, czy aby teoria Sadiela nie była spudłowana. Nigdzie nie było żądnych ukrytych podkopów pod murem, ani przylegających do niego krzaków, w których chować się mogła tak upragnione tajemne przejścia.
„Może jednak się poddamy?”
- Nie! Po raz setny powtarzam ci: nie!
„Oh… Tylko zaproponowałem.”
- Powoli… - Chłopiec otarł twarz dłońmi. – Spróbujmy jeszcze raz porozmawiać ze strażnikami.
„Wierzysz, że tym razem cię wpuszczą?”
- Nie, ale nie mamy innego wyjścia. Zastanawiam się jedynie, dlaczego żaden z nich nie znał Durioma.
„Może sam Duriom nie pragnie sławy. Wiesz… Taki tajemniczy znachor w czarnej pelerynie…”
- Tak – prychnął młodzieniec. – A od czasu do czasu wyrusza w wielki świat by zgładzić jakiegoś strasznego…- nie dokończył. Nagle wzrok jego przykuła ziemianka. Niezbyt wysoka, lecz pionowym otworem  zwrócona do niedaleko znajdującego się muru. Drewniane drzwiczki wznosiły się na wysokość półtora metra. Wejście do podziemia obniżało się delikatnie, tworząc swego rodzaju wyskocznie.
- Czy widzisz to samo co ja? – uśmiechnął się Sadiel.
„Chyba nie chcesz…”
- Tak, tak… Chcę. Możesz się odrobinę rozpędzić i… i musimy dać radę przeskoczyć ten mur.
„Musimy? To chyba ja muszę… Ty będziesz tylko siedział na mym grzbiecie!”
- Dasz radę… Wierzę w ciebie… W końcu nic nie powstrzyma Strzały, nie?
„Tak… Powstrzyma! – zaczął panikować koń. – Powstrzyma mnie na przykład bardzo wysoki, kamienny mur!”
- Strzało… Błagam cię… - zakwilił blondyn. – Jeśli tam się nie przedostanę, na nic wszelkie me starania. Nie chcę, by mój Mistrz nie został już nigdy pomszczony. Proszę cię…
„Eh… - Strzała potrząsnął swą grzywą. – Nie wiem czemu nie potrafię ci odmówić.”
Po kilkunastu sekundach, stali już za ziemianką. Wierzchowiec pilnie studiował trasę, którą przyjdzie mu pokonać. Sadiel modlił się w duchu do wszystkich bogów, o których słyszał, by przychylnie spojrzeli na ich zamiary i podali im niewidzialną, pomocną dłoń.
„No to… Raz kozie śmierć…” – szepnął koń i, po długim rozbiegu, wgalopował na wyskocznie.
Lot trwał krócej niż mrugnięcie okiem. Strzała uniósł do góry przednie kopyta by po chwili, w ślad za nimi, pomknęły i tylne łapy. Potem poczuli powiew wiatru omiatający ich ciała i… Na tym skończyło się ich szczęście. Strzała albo zbyt słabo się odbił, albo wziął za krótki rozbieg. Tak czy inaczej, dało się słyszeć przeraźliwe rżenie w powietrzu, gdy zwierzę uświadomiło sobie, że nici z jego planów. Z całej siły uderzył pyskiem w mur. Na szczęście siła odśrodkowa pozwoliła przelecieć Sadielowi nad budowlą. Jednak jego płaszcz zahaczył o drut wystający z muru. Zawisnął dwa metry nad ziemią, zamykając przy tym oczy. Nie chciał widzieć momentu swojej śmierci. Na szczęście kostucha najwyraźniej nie zamierzała jeszcze odwiedzić chłopca. Gdy zorientował się, że wszystko jest w miarę w porządku, niepewnie zakrzyknął:
- Strzało?! Żyjesz?!
„Nie wiem… Wszystko mnie boli, w głowie mi się kołuje… Chyba mam kopyto złamane…”
Chłopiec westchnął z ulgą. Niestety szybko przypomniał sobie, że  jest unieruchomiony i równie dobrze mógłby znajdować się nadal po tamtej stronie muru.
Spojrzał przed siebie. Widział murowane budynku z drewnianymi dachami. Wiele z nich chyliło się ku upadkowi. Tylko nieliczne wyglądały naprawdę dostojnie, jak przystało na mieszczańskie domostwa. Przy niektórych z nich powiewały flagi królestwa, pod które podlegały te tereny. Jedynie kilka budowli wyróżniało się spośród pozostałych swą wysokością. Były to zapewne mieszkania i miejsca pracy urzędników, którzy nie szczędzili talarów na upiększanie swych gniazdek. Jego oczy zauważyły też skupisko niewielkich straganów, przy których stali ich właściciele, zachęcając wszystkich do kupna towarów. Po brukowanych uliczkach ganiały się grupki dzieci, przeplatane z oswojonymi zwierzakami, wpadając pod nogi dorosłych przechodniów. Gdzie niegdzie rosły ogromne drzewa. I te oblegane były przez roześmianą, młodą hałastrę co i rusz przeganianą przez miejskich strażników.
Blondyn zdziwił się, że taki tłum spaceruje po uliczkach i placach, a jednak nikt nie zauważył jeszcze trzynastoletniego chłopca zwisającego z muru. Zamierzał już wołać o pomoc, jednak szybko się opanował. Widział już strażników ściągających go na ziemię i odprowadzających go z powrotem za bramy miasta. Spróbował się rozhuśtać. Choć szło mu to bardzo powoli, jednak z każdym następnym odbiciem się od ściany do jego uszu dobiegał odgłos rozdzierającego się materiału. Gdy czuł, że lada moment spadnie na ziemię, jeszcze raz zawołał do swego przyjaciela:
- Odpoczywaj Strzało! Spotkam się tylko z Sarivianem i natychmiast do ciebie wrócę!
„Nie spiesz się… Minie sporo czasu nim poskładam się w jedną całość…”
Sadiel ostatni raz odbił się do muru nogami, by wylądować z głuchym grzmotem na ziemi. Otarł sobie dłonie i przetarł lniane spodnie na kolanach, jednak nie uczynił sobie wielkiej krzywdy. Wstał więc na równe nogi, otrzepał swój płaszcz i ruszył przed siebie.
Nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Nie wyróżniał się spośród innych dzieciaków. No może tylko ten płaszcz… Ale wolał nie ryzykować. Już dawno przestał wierzyć ludziom.
Idąc przez plac, gdzie kapłan odziany w purpurowe szaty głosił dobrą nowinę, postanowił wypytać się o poszukiwanego mężczyznę. Kilku mężczyzn delikatnie uświadomiło mu, że grzechem jest przeszkadzanie w głoszeniu słowa wielkiego Boga. Poza tym taki szczeniak nie powinien tu przebywać. Spróbował zaczepić więc kobiety. I te w większości nie udzieliły mu pożądanej odpowiedzi. Miał już ruszyć w dalszą drogę, gdy młoda pani, o bujnych, blond lokach, zielonych oczach  i anielskim uśmiechem, delikatnie schwyciła go za ramię.
- Czyżbym się przesłyszała, czy Sariviana szukasz, chłopcze?
- Tak, pani… Szukam Sariviana, jednak nikt nie chce udzielić mi pomocy.
- A czemu chcesz się z nim spotkać? Nie wydaje mi się, że ten mężczyzna jest dla ciebie odpowiednią osobą do towarzystwa.
- Być może, pani, ale bardzo zależy mi na tym spotkaniu. Nie wiesz może, gdzie mogę go znaleźć?
Kobieta rozejrzała się dookoła, po czym chwyciła Sadiela za dłoń i zaczęła ciągnąć za sobą.
- Zaprowadzę cię tam. I tak kapłan nie mówi dziś nic ciekawego.
Maszerowali przez ulice, uliczki, place… Sadiel już dawno zagubił się w tym labiryncie przejść przesmyków. Przestraszył się odrobinę, by jego przewodniczka nie zostawiła go po drodze samego. Jeszcze mocniej ścisnął jej dłoń, gdy przedzierali się właśnie przez niemały tłumek ludzi.
Podeszli w końcu do wysokiego, żółtego budynku, z wielkimi, pełnymi kwiatów, balkonami i zwisającymi z nich pnączami. Tuż przy mosiężnych drzwiach wejściowych stały dwa kamienne posągi przedstawiające ludzi odzianych w długie szaty, trzymających w dłoniach ziemskie globy.
- To tutaj – oświadczyła kobieta. – Będziesz miał jednak wielkie szczęście, jeśli Sarivian będzie chciał cię przyjąć. On jest… -  zamyśliła się, by dokończyć po chwili – on jest dzikim samotnikiem. I nie są to słowa wcale przesadzone.
- Dziękuję za uprzedzenie. Będę musiał jednak spotkać się z nim oko w oko.
- Pozostało mi  życzyć ci powodzenia. Taki dzieciak idzie do Sariviana? – zaśmiała się, pozostawiając blondyna samego.
Chłopiec jeszcze przez chwilę odprowadzał kobietę wzrokiem. Nagle poczuł przeogromną ochotę powrócenia do Strzały. Pożałował, że nieudało mu się przeskoczyć ponad murem. Teraz z pewnością przydałyby mu się słowa otuchy. Nie miał jednak co liczyć na swego towarzysza, który zapewne dochodził jeszcze do siebie. Próbując pozbyć się ostatnich drobin niepewności, zaczął wspinać się po wysokich schodach.
Kim był ten człowiek, który mieszka w tak dostojnym budynku? Czemu ludzie uważają go za tak wielkiego samotnika? I w końcu, czemu Duriom kazał mu przybyć w to miejsce?
Zapukał delikatnie w drzwi. Nie słysząc jednak żadnej odpowiedzi. Zapukał po raz kolejny, o wiele mocniej.
- Nikogo nie ma w domu! – usłyszał zachrypnięty, starczy głos.
- Tak… - Sadiel wyszczerzył swe sęby. – A jednak chciałbym spotkać się z niejakim Sarivianem. Może jednak jest w swym domostwie.
- Nie… Nie ma go i wynoś się stąd!
- Z miłą chęcią… Mnie też tu nie chce się przebywać, a jednak mogę to uczynić dopiero po rozmowie z Sarivianem.
- Powtarzam: nie ma go tu!
- Ale czy sam pan Sarivian jest o tym święcie przekonany?
- Tak! Jest święcie przekonany! Już mi stąd po psami poszczuję!
- Nie wątpię, jednak jestem wstanie zaryzykować. Przysłał mnie tu niejaki znachor Duriom. Słyszałeś o nim, panie?
Przez chwilę nie było żadnej odpowiedzi. Ostatecznie jednak w powietrzu rozległ się trzask odblokowywanych zasuw, a po chwili też zgrzyt otwieranych drzwi.
- Czego tu?
Między drzwiami a ścianą pojawiła się blada, poprzecinana milionami zmarszczek, twarz. Szare, zimne oczy przyglądały się chłopcu z wielką uwagą, ale też i obrzydzeniem.
- Czy może mam przyjemność z panem Sarivianem?
- To zależy kto pyta.
- Mam na imię Sadiel, lecz imię to niewiele pewnie panu powie.
- Masz racje, chłopcze. Nie wiele mi mówi.
- Przysyła mnie tu znachor Duriom.
- Ach tak… Ten młody obibok… Przysyła do mnie dziwacznych ludzi, a sam nie ruszy się, by ze swym przyjacielem porozmawiać.
„Przyjacielem? – zdziwił się w myślach Sadiel. – Nie dziwię się… Nikt chyba nie chciałby przebywać w towarzystwie takiego ponurego przemądrzalca.”
Powiedział jednak:
- Duriom strasznie przeprasza, ale nie ma teraz czasu na spotkania z panem. Ma wiele roboty i…
- Tak… Myślisz, że go nie znam? Widzi mnie tylko wtedy, gdy jestem mu potrzebny. A teraz powiedz mi, z jakiego powodu cię do mnie przysłał?
- Nie wiem, panie. Gdy się z nim rozstawałem, podarował mi karteczkę z nazwą tego miasta i pana imieniem.
- Ta… - Starzec omiótł wzrokiem Sadiela. Ostatecznie uchylił drzwi na tyle, by ten mu wejść do środka. – Właź… Tylko niczego nie dotykaj. Takie bachory jak ty potrafią wszystko zniszczyć w swych brudnych łapach.
Młodzieniec ruszył przed siebie na drżących nogach. Po przejściu przez wrota, wydawało mu się, jakby znalazł się w innym świecie. Wszystkie ściany, razem z sufitem i podłogą, obite były drewnianymi, polakierowanymi, dębowymi deskami. Po podłodze ciągnął się gruby, purpurowy dywan. Na ścianach wisiały portrety osób, których Sadiel nie znał i z pewnością nigdy w życiu nie widział. W wysoko wykutych oknach znajdowały się witraże przedstawiające tajemnicze istoty. Na końcu tego pomieszczenia wybudowane zostały drzwi prowadzące na zewnątrz budynku. Sarivian przeszedł pewien odcinek korytarza i machnął zachęcająco na chłopca.
- Chodź… Nie będę za tobą czekał.
Blondyn wciąż wodził oczami za mijanymi obrazami. Na jednym widniała twarz łysego starca o gęstej, długiej i siwej brodzie. Dalej, na dwójkę przechodniów spoglądała dama o włosach czarnych niczym smoła i lekko zadartym nosie. Następny portret przedstawiał otyłego mężczyznę, o czerwonych policzkach i nieciekawie wyłupiastych oczach…
- To moi poprzednicy – mruknął starzec.
- Słucham?
- Moi poprzednicy. Ludzie, dzięki którym nie muszę odkrywać całego tego zasmarkanego świata na nowo.
- Jest pan… odkrywcą? – nie zrozumiał Sadiel.
- Nie… Nie jestem żadnym odkrywcą. Powiedzmy, że inni ludzie zajmują się tą czarną robotą. Ja próbuję jedynie to wszystko poukładać w miarę logiczny sposób. Lecz chyba nie o tym chciałeś ze mną rozmawiać – burknął Sarivian, stając przed drzwiami, które nie wiadomo jakim cudem tam się znalazły. Otworzył je i bez zastanowienia wszedł do środka. Chłopiec podążył za nim.
Pomieszczenie to nie różniło się niczym od poprzedniego, poza umeblowaniem. Nie było tu żadnych obrazów, lecz wysokie, szerokie regały zapełnione po brzegi księgami o różnej wielkości i różnym kolorze. Na przeciwnej ścianie znajdowało się okno. Tym razem nie było w nim żadnych kolorowych szkiełek. Zwykłe, szklane okno, za którym wyrastały gęste drzewa, zagradzające promieniom słonecznym dostęp do pokoju. Tuż pod nim stał niewielki, dębowy stolik z przysuniętymi do niego rzeźbionymi fotelami, przypominającymi młodsze wersje królewskich tronów.
Starzec usiadł na jednym z nich, wygładzając wszelkie załamania na swojej ciemnofioletowej szacie. Spojrzał spod krzaczastych brwi na Sadiela.
- I co mi powiesz?
- E… To znaczy?
- Może tak najpierw zdjąłbyś z siebie ten płaszcz? Nie cierpię rozmawiać z kimś, twarzy kogo nie wiedzę.
Błękitnooki uczynił tak, jak mu polecono.
Gdy Sarivian spojrzał w oczy swego młodego gościa, jego twarz nienaturalnie się napięła.
- Tak… I wszystko już wiadome – rzekł, wstając z fotela. Podszedł do jednego z regałów, po czym zaczął przesuwać swym kościstym palcem po grzbietach ksiąg. – Syrianin… Myślałem, że Duriom już niczym nie zdoła mnie zaskoczyć.
Sadiel stał wciąż przy drzwiach, bojąc się poruszyć, czy choćby głębiej odetchnąć. Swój wzrok wlepił w leżący przed nim płaszcz.
- Powiedz mi, Sadielu, w jakich okolicznościach przyszedłeś na świat.
- Nie rozumiem…
- Gdzie i kiedy się urodziłeś?
- Nie wiem… - Chłopiec wzruszył ramionami. – Wiem tylko, że mój Mistrz znalazł mnie u podnóża jednej z gór. Byłem wtedy jeszcze niemowlakiem.
- Więc masz swego Mistrza?
- Miałem, panie. Kilkanaście dni temu został zamordowany. – lekko przymknął oczy.  Ilekroć choć wspominał o tym wydarzeniu, w jego sercu rozniecał się ogień bólu, pragnący ogarnąć całe ciało.
Sarivian nie był tym wydarzeniem wielce zainteresowany, ani też choćby zasmucony. Wyjął jedną z wielkich ksiąg i, powróciwszy na swe miejsce, rozłożył ją na swych kolanach.
- Jakie zatem pytania cię gnębią, mój syriański chłopcze?
- Kto zabił mego Mistrza? I co powodem jest nienawiści ludzi do mojej rasy? I czy są na świecie jeszcze jacyś syrianie?I co to jest Mu? I…
- Uspokój się chłopcze…  Nie jestem znowu jakąś chodzącą encyklopedią, żeby móc odpowiedzieć na wszystkie twe pytania. – Sarivian uniósł swój głos, spoglądając groźnie na blondyna. – Mogę powiedzieć tylko, że jest pełno na tym świecie istot tobie podobnych.
- A czemu ludzie tak nas nie cierpią?
- Bo ludzie nie są tolerancyjni. Powinno ci to wystarczyć.
Nie wystarczyło. Młodzieniec czekał na bardziej szczegółową odpowiedź.
- Ale czy moi przodkowie coś złego wam uczynili?
- Nie… Gdyby tak było, już dawno zniknęlibyście z powierzchni tej planety.
- Więc o co…
- Tego dowiesz się w odpowiednim czasie. Jeśli ma ci coś poradzić, to…  Odszukaj swych braci i swe siostry. Jeśli tego dokonasz, odnajdziesz również sens swego istnienia i odpowiedzi na wszystkie nurtujące cię pytania… Jeśli oczywiście księgi me nie kłamią.
- A co księgi twe mówią, panie?
Mężczyzna ściągnął brwi, księgę wielką zamykając.
-  Że zbyt ciekawskim syrianinom szczęście nie sprzyja.
- Ale, ale… Ja tylko chciałem…
- Tak… A teraz opuść me domostwo. Pozwolisz, że cię nie odprowadzę. Sam chyba trafisz do wyjścia. I pamiętaj… - Tu podniósł do góry ostrzegawczo palec wskazujący – Uważaj z kim się zadajesz. Są też na świecie tacy ludzie, którzy nie mają do was żadnej urazy. Niestety są to nieliczne jednostki i rzadko kiedy będziesz na nie trafiać.
- A jak mam ich poznać?
- A skąd mam wiedzieć? Może podejdź i po prostu zapytaj, czy lubi syrianinów – prychnął Sarivian. – A teraz zejdź mi z oczu.
- Ale tak po prostu? Żadnych wskazówek, gdzie mam szukać moich braci?
- Dałbym ci wskazówki, gdybym sam wiedział gdzie oni są.
- Świetnie – westchnął cicho Sadiel. – Dziękuję więc za tą rozmowę, która nie wiele mi wyjaśniła.
- Nie ma za co… Nikt chyba nie obiecywał ci, że odpowiem na każde twe pytanie.
Chłopiec chciał coś odpowiedzieć, ostatecznie jednak zrezygnował. Wiedział, że i tak niczego więcej nie wskóra. Wyszedł na korytarz, by ostatecznie opuścić cały budynek.

2 komentarze:

klejeto pisze...

Co do Strzały:często takie wypadki kończą się uśpieniem konia.
Jednak nie ma mowy o uśmierceniu wierzchowca:)
Fajnie opisane miasto co dało się je łatwo wyobraźić.
Sarivian jak taki dziad xD
Wynocha,precz,dajcie mi spokój:D
Ale jakieś informacji udzielił Sadielowi.Tylko gdzie ma szukać swych braci i sióstr?
Będzie mały problem.Oj będzie.
Dobra Pozdrawiam i ide chyba dalej spać:)

Anonimowy pisze...

W pierwszej chwili zachciało mi się śmiać, jak Strzała mówił, że mu się w głowie kołuje i kopyto złamał. Jakoś sobie tak wyobraziłem to całe zajście, uderzenie głową w mur, jako taką scenę z kreskówek. Tylko tu, niestety Tom, a raczej Strzała nie odklei się od ściany, by znów uganiać się za Jerrym (<-- przyp. komentującego xD). Jednak szybko do mnie doszło, że nie można śmiać się z czyjegoś nieszczęścia.
Co do tego całego Sariviana, straszna z niego sknera. Ale jak już kiedyś mówiłaś, są krzesła i taborety... :D.
Pozdrawiam :)