poniedziałek, 18 lipca 2011

Początek końca, cz. II

Gdy wrócili na polanę, na której odpoczywali nocą, zauważyli konia raczącego się posiłkiem przeznaczonym dla wędrowców. Sadiel natychmiast ruszył przeganiać wierzchowca.
„Jestem głodny” – parsknęło zwierzę.
- My też! – odpowiedział chłopiec. Po chwili doszedł do wniosku, że musi wyglądać to co najmniej zabawnie. Zwrócił głowę w kierunku swego Mistrza. Ten najwidoczniej już przyzwyczaił się do takiego stanu rzeczy. Ale czemu się dziwić? W końcu to on jest mędrcem. Pewnie nie takie rzeczy widział w przeciągu swego długiego życia.
- Masz dookoła tyle trawy – dodał, już bardziej spokojnym tonem głosu.
„To samo tyczy się was.”
- My się trawą nie pożywimy.
„A ja muszę…”
- Bo jesteś koniem.
„A ty jesteś nietolerancyjny!” – Wierzchowiec odepchnął chłopca pyskiem.
- Oh… Wiesz dobrze, o czym mówię…
„Na razie wiem jedynie, że… jesteś nietolerancyjny.”
- Zaraz ci pokażę swoją nietolerancję! – Sadiel wrócił do swego legowiska, by złapać w dłonie gruby kij leżący koło grubego pledu.
Wierzchowiec widząc to, natychmiast stanął dęba, rżąc i prychając donośnie.
- Sadielu. Uspokój się… - Mistrz chwycił za rękę, biegnącego w kierunku zwierzęcia, niebieskookiego.
- To on zaczął! – warknął chłopiec. Ostatecznie jednak bastował. Opuścił kij spoglądając na zwierzę spod nieprzyjemnie zmrużonych powiek.
- Nie interesuje mnie to. Od dziś każdy dzień spędzać razem będziecie, więc lepiej dla was, jeśli między wami pokuj zagości.
- W sumie… - Sadiel wyszczerzył swoje białe rzędy w szerokim uśmiechu. – Możemy już rozpocząć naszą dalszą podróż. I tak nasz prowiant został zjedzony. Mogę osiodłać konia.
„Chcesz mnie ujeżdżać?”
- A ty myślisz, że po co cię wykradłem?
„Nie zgadzam się… Nie będę cię nosił na swoim grzbiecie!” – parsknął koń, wierzgając tylnimi kopytami.
- A zjadać nasze jedzenie to miałeś ochotę?
„Byłem głodny!”
- A ja nie jadłem porannego posiłku. Jestem bardzo słaby z tego powodu. – Błękitnooki zaczął zabawnie kiwać się na boki.
- Bracie mój… - Starzec podszedł do zwierzęcia, głaszcząc go delikatnie po długiej grzywie. – Wiem, że i ty z sił opadasz. W mieście z pewnością ciężkiej pracy zasmakowałeś i siły twe jeszcze do stanu pierwotnego nie powróciły, lecz… Od wielu miesięcy tułamy się na nogach własnych po tychże ziemiach. Pomimo tak sędziwego wieku umysł mój jeszcze zdrowy, lecz mięśnie i kości chorują. Czy mógłbym więc… - Nie dokończył, gdyż koń na ziemi się ułożył, by Mistrzowi wygodniej na niego wsiąść było.
Sadiel chciał wykorzystać tą okazję. Wystartował biegiem z miejsca i gdy już miał lądować na wierzchowcu, ten zgrabnie odsunął się do tyłu tak, że młodzieniec trafił swoim siedzeniem na kępkę trawy.
„Ciebie nikt nie zapraszał” – zarżał radośnie koń.
- To jak to? Ja mam za wami na nogach biec?
„A i pewnie. Spaliłbyś nadmiar swojego tłuszczyku.”
- Odczep się ode mnie stara chabeto! – Błękitnooki zacisnął swe pięści. Szykując się do kolejnego, miał nadzieje, że tym razem udanego, ataku. Powstrzymał go jednak od tego palący wzrok opiekuna.
- No bo on mnie obraża!
Starzec westchnął ciężko, kręcąc swą głową z bezsilności.
- Przyjacielu mój – zwrócił się do konia. – Domyślam się, że nie pałasz do mojego ucznia miłością, lecz wydaje mi się, że wszyscy zyskamy na tym, gdy przez najbliższą drogę będziemy we dwóch na twym grzbiecie podróżować. Sadiel, jeśli za nami kroczyć ma, niepotrzebnie jedynie opóźniać nas będzie.
Zwierzę przez chwilę spoglądało na chłopca, jakby chcąc go na wskroś prześwietlić. Okrążył go kilkakrotnie, po czym, jakby od niechcenia znów położył się na ziemi.
Mistrz usiadł na wierzchowcu jako pierwszy. Sadiel nie zamierzał już ryzykować bliskiego kontaktu z ziemią.
„No włazisz, czy chcesz jednak kłusem za nami lecieć?”
Młodzieniec w końcu zdecydował się zasiąść tuż za swym Mistrzem. Trochę denerwowało go to, że to starzec zajmuje przednie miejsce, jednak lata przebywania w jego towarzystwie, nauczyło go jednego: z Mistrzem sprzeczać się nie należy. Jeśli jednak ma się wielką ochotę postąpić wbrew jego słowom, to można liczyć jedynie na nadciągającą porażkę.

Opuścili las, przeszli przez niewielką rzeczkę, która leniwie płynęła swoim korytem, by zwrócić się do kolejnego miasta. Lecz nim tam trafią, będą musieli minąć kilak mniejszych wiosek. Obydwoje mieli nadzieję, że dokonają tego jeszcze przed zachodem słońca. Gdyby ich podróż trwała nieprzerwanie, mogliby być spokojni o swój los. Jednak zwierzę też wypocząć musi, a i im samym rozprostowanie nóg nie zaszkodzi.
Ku ich zaskoczeniu, najbliższe miasto znajdowało się znacznie bliżej, niż można było to wywnioskować z wyjaśnień mijanych przez nich ludzi.
Tuż przed miejską bramą zatrzymali się, by założyć na siebie odpowiednie stroje na pobyt w takim miejscu. Starzec założył szatę tak podobną do tej, w której podróżował, lecz znacznie czystszą, a Sadiel okrył się długim ciemnozielonym płaszczem, zakrywając swą twarz kapturem. Czół się co najmniej głupio w takim ubiorze. Zaczynała panować letnia pora, słońce ogrzewało ziemię swymi promieniami, drzewa rzadko kiedy ruszały się pod naporem lekkiego wietrzyku, a on musiał maszerować w tym całym płaszczu, nadającym się bardziej na deszczową porę. Do ostatniej chwili miał nadzieje, że opiekun pozwoli mu ograniczyć się jedynie do ciemnogranatowej tuniki.
- Wiesz jak na twój widok mogą zareagować mieszczanie. – po raz setny powtarzał mu starzec.
- No to będę mrużył oczy. Nikt nie dopatrzy się w nich żądnej różnicy. – Sadiel skomlał, ciągnąc za sobą wierzchowca.
„Przewalisz się na pierwszym lepszym wystającym kamieniu.” – Zwierzę popchnęło lekko swego młodego jeźdźca do przodu.
- O mnie się nie martw…
Starzec zatrzymał się nagle spoglądając na błękitnookiego.
- I pamiętaj Sadielu, żebyś nie rozmawiał z nim będąc wśród ludzi.
- Wiem, wiem… Mogą mnie uznać za wariata.

Słońce zaczęło skrywać się za horyzont, gdy przekroczyli mury miasta. Strażnicy nie wiele sobie robili z nowych przybyszy. Widać było, że nie robią sobie nic nawet ze swojej służby. Jeden z nich, barczysty szatyn w ciut za szczupłym strażniczym stroju, bekał donośnie, popijając co jakiś czas piwo z trzymanego w dłoni kufla. Drugi, młodszy i o wiele bardziej wysportowany, szczerzył się do młodych dam przechodzących tuż koło niego, próbując do nich zagadać. Białogłowe rzadko zwracały uwagę na te podrywy. Co poniektóry częstowały młodzieńca jakimś opryskliwym docinkiem.
Samo miasto przedstawiało się tak samo jak te, które nawiedzili do tej pory. Kamienne, szare domostwa stłoczone jedno przy drugim, pięły się do góry niczym młodsze siostry kościelnych wieżyc. Nowe budynki mieszały się z tymi, które już dawno przegrały wyścig z czasem, lecz jakiego roku wybudowane by niebyły, wszystkie przypominały wielkie, kwadratowe kloce. Drewniane okiennice skrzypiały niemiłosiernie, tworząc swego rodzaju pieśń o trudnym ich losie. Zza niektórych dobiegały do uszu przechodniów wrzaski i płacze, od których już po chwili zaczęła pulsować głowa. Pomiędzy domostwami stały małe, drewniane straganiki kupców, oferujących mniej lub bardziej świeże produkty spożywcze. Nie było tu miejsca na żadne drzewa, krzaki czy inne rośliny. Każda stopa powierzchni musiała zostać wykorzystana w jak najbardziej optymalny sposób, a zieleń z pewnością do takich sposobów się nie zaliczała.
Pomimo zbliżającego się mroku, całe to skupisko ludzi tętniło wciąż życiem. Tłumy mieszczan krążyły po niezbyt szerokich uliczkach. Młodsi mieszali się ze starszymi, kobiety z mężczyznami, bardziej bogaci z mniej bogatymi. Co i rusz wybuchały nowe sprzeczki, często kończące się rozlewem krwi.
- Wydaje mi się, że gdybym zdjął z siebie płaszcz, ludzie i tak by nie zwrócili na mnie uwagi – mruknął Sadiel, przeciskając się pomiędzy tłumami, próbując przy tym nie stracić z oczy swego opiekuna. Co i rusz zza jego pleców dobiegały głosy wzburzenia odnośnie ciągniętego przez niego konia.
Odetchnęli z ulgą, gdy zauważyli szyld jednej z wielu karczm w tym mieście. Nie zwrócili nawet uwagi na jej nazwę. Nie było im to potrzebne. Nie zamierzali zabawiać tu dłużej a i żądnych przyjaciół nie mieli, którym mogliby ją polecić. Nie znali nazwy, lecz wiedzieli, że nie mają co liczyć na żądne luksusy. 

Sadiel przywiązał konia sznurem do drewnianego słupa, który być może miał zupełnie inne zastosowanie.
- Nie daj się ukraść – szepnął cicho do ucha zwierzaka.
„Nie martw się o to. Nie tak łatwo mnie podejść.”
- Jakoś nie zauważyłem tego, gdy uprowadzałem cię z miasta.
Wierzchowiec cofnąć przednie kopyto, stawiając je na stopie młodzieńca.
- Oż ty cha… - Nie dokończył Sadiel. W pamięci miał jeszcze poranną sprzeczkę z koniem. Nie zamierzał przechodzić jej po raz kolejny następnego dnia..
Gdy wszedł do karczmy omal nie wyrywając drewnianych drzwi, które niewiadomo jakim jeszcze cudem utrzymywały się na swym miejscu, wyszukał spojrzeniem swego Mistrza.  Przy okazji rozejrzał się po pomieszczeniu.
Przy kilku porozstawianych stołach siedzieli mieszczanie, którzy za pewne pierwsze piwo tego wieczoru mieli już dawno za sobą. Kilku z nich chrapało grzecznie na podłodze, która z pewnością nie błyszczała od czystości. Błoto, alkohol, pozostałości po poprzednich klientach, to tylko nieliczne osiadłości na drewnianych klepkach. Zresztą same ściany też nie przedstawiały się lepiej. Sadiel mógł przysiąc, że gdzie nie gdzie zauważył również zaschłe plamy krwi, które doprowadziły jego ciało do lekkiego drżenia. U niskiego sufitu wisiał jedyny żyrandol ze świeżo zapalonymi świecami. A za tym wszystkim stała lada z jakby przyklejonym do niej niskim, grubym karczmarzem o wielkim bulwiastym nosie. Można byłoby rzec, że mężczyzna ten składał się głownie z nosa, a pozostałe części ciała były jedynie dodatkami. Chłopiec uśmiechnął się pod nosem ruszając w stronę jedynego wolnego stołu, przy którym wcześniej zasiadł jego opiekun.
- Nie mogliśmy poszukać odpowiedniejszej karczmy? – Zrobił najkwaśniejszą minę, na jaką było go stać.
- Nie jest to konieczne.
- Ale mamy spędzić tu noc. Wydaje mi się, że w lesie było mniej robactwa, niż tam gdzie przyjdzie nam dzisiaj spać.
- Więc znalazłeś już sobie nocleg na noc dzisiejszą?
- No… - Sadiel wzruszył ramionami. – Chyba właśnie tu po to przybyliśmy,
- Nie, mój synu. Chciałem z tobą porozmawiać.
- Mistrzu. Mieliśmy całą drogę, by spokojnie pomówić.
- Oraz by przed rozbójnikami się strzec. A do rozmowy tej spokój nam jest potrzebny.
- I uważasz, że akurat tu ten spokój odnajdziemy?
Ich rozmowę przerwał karczmarz, który niewiadomo jakim cudem zdołał oderwać się od swej lady.
- Czego? – warknął, a z ust jego dobiegały zapachy przyprawiające obydwóch gości o żołądkowe konwulsje.
- Proszę o twa kubki soku jabłkowego. – Starzec zaczął szukać pod szatą mieszka ze swymi oszczędnościami.
- Nie ma – odpowiedział pulchny mężczyzna.
- To dwa kubki soku z jeżyn.
- Nie ma.
- A sok…
- Nie ma.
- A jakie napoje posiadasz?
- Piwo.
- Tylko piwo? – Mistrz uniósł brwi z zaskoczenia.
- To jest karczma. – Oburzył się właściciel budynku. – Porządna karczma.  W porządnej karczmie nie sprzedaje się siuśków. Chcecie piwo, czy nie?
- Podziękować musimy. Nie jesteśmy koneserami tego trunku.
- Koneserami… - przedrzeźnił starszego gościa. – Nie to nie. Nie będę z tego powodu płakać. – Odwrócił się na pięcie, by powrócić na swe miejsce za ladą.
- Ale dlaczego nie zamówiłeś piwa? – Sadiel wodził rozmarzonym wzrokiem za odchodzącym mężczyzną.
- Musisz mieć trzeźwy umysł. Alkohol ci w tym nie pomoże.
- Zaraz udamy się na spoczynek. Po co mi trzeźwy umysł.
- Dziś się rozstajemy – rzekł Mistrz wpatrując się prosto w oczy swego ucznia.
- Tym bardziej kufel piwa by mi się przy… - Nagle jakby coś uderzyło Sadiela w głowę. – Czy mógłbyś Mistrzu powtórzyć? Bo chyba czegoś nie zrozumiałem.
- Dziś nasze drogi się rozchodzą. Skończyłeś trzynaście wiosen.  W naturze człowieka i w jego duszy jest to okres, w którym musi on uwolnić się od Mistrza swego, który od niemowlęcych lat go chronił i nauczał.
- Czyli, że tak z dnia na dzień mam zostać bez swego mentora? Wczoraj nie byłem zdolny do samodzielnego istnienia, a dziś już jestem? – Sadiel zaśmiał się nieomal przez łzy.
Starzec spojrzał na niego uspokajająco.
- Nigdy nie będziesz do końca samodzielny, tak i ja nigdy nim nie będę. Każdy z nas swojego przewodnika potrzebuje, który pokaże drogi wszelkie rozciągające się przed wędrowcem.
- I ty niby masz takiego przewodnika?
Mistrz pokiwał twierdząco głową.
- To dziwne, bo odkąd pamiętam, tylko ty i ja maszerujemy przez te, nie zawsze przyjazne nam, rejony.
- A z nami nasi niewidzialni towarzysze maszerują.
- Duchy? – Sadiel uniósł brwi z niedowierzania.
- Nie. Nasze losy… Nasze indywidualne życia… To one nas uczą, ku przyszłości popychają chroniąc, lecz i karząc.
- Pocieszyłeś mnie, Mistrzu – parsknął chłopak. – A ja myślałem, ze mówisz o prawdziwych przewodnikach, takich… NAMACALNYCH. – Ostatnie słowo powiedział głośno i wyraźnie. – Życie? Los? To nie ja od nich, lecz one ode mnie są zależne. To raczej ja jestem ich opiekunem.
- Mylisz się, mój synu. Lecz wina to twego wieku młodego.
- Czyli na powrót dzieciakiem się stałem? Bo wydawało mi się, że za dorosłego mnie już uznałeś.
- Za wystarczająco dorosłego, by zacząć o sobie już decydować.
- Więc decyduję, że chcę dalej z tobą wędrować.
Starzec nic nie odpowiedział. Wyjął spod swego płaszcza mały, skórzany woreczek. Gdy położył go na drewnianym stole, po pomieszczeniu rozszedł się metaliczny dźwięk. Większość przesiadujących tam jegomości, ocknęła się z pijaczego transu, by swój słuch i wzrok skupić na nowych gościach.
- To są oszczędności, które zbierałem od momentu, gdy o naszym rozstaniu myśleć zacząłem. Nie wiele jest tego, lecz wierzę, że nauczyłem cię przez te lata życia w skromności.
- Nie chcę twoich pieniędzy! – Sadiel uniósł swój głos. – Myślisz, że jakieś zwykłe monety sprawią, że poczuję się bezpieczniej?
- Musisz zrozumieć, synu, że takie prawa są tego świata. Rodzisz się i zostajesz wychowywany, byś sam później żywotem swoim kierował… i być może wychował cząstkę przyszłego pokolenia.
- I co ja mam niby tutaj sam robić?
- Żyć… Próbować poznać prawdziwe swe korzenie, odnaleźć sens prawdziwy istnienia swego… Potomka wychować, który, tak jak i ty, dobru hołdować będzie.
- Czy nie mogę jednak czynić tego będąc razem z tobą?
- Nie, synu… Nie możesz.
Sadiel chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz Mistrz wstał bez słowa, nasunął mocniej kaptur na swe czoło i  wyszedł z karczmy. Chłopiec został sam ze swymi problemami i pytaniami, które namnażały się w jego głowie. 

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Rozmowa z koniem... rozbrajająca :D. Naprawdę, z tego by dobry kabaret nakręcili. Szczerze mam nadzieję, że jeszcze na takie wstawki znajdzie się tu miejsce. Są bardzo miłym dodatkiem.
A zaraz po tym całym wesołym incydencie wszystko obróciło się do góry nogami. No przecież jak tak można? Ten chłopiec ma trzynaście lat i może nauczyli go wiele, ale na pewno nie jak przetrwać w tym brutalnym świecie. Tak przykro się zrobiło... Ech, i znów użalam się nad postacią fikcyjną. Zdarza mi się to tylko wtedy, gdy coś mnie bardzo wciągnie i zajmie. A to dobry znak.
Oczekuję następnej części w terminie jak najprędszym :D.
Pozdrowienia

hubert pisze...

Coś niesamowitego.
Naprawdę bardzo przyjemnie się to zaczyna,choć szkoda mi że nasz mentor zostaje się z głównym bohaterem ponieważ lubie takich dziadków którzy mądrością kłada innych na deski.
No to przynajmniej konik zostaje:)
I to jaki koni.Ale jestem ciekaw jak to wszystko się potoczy bo nadal nie moge rozwikłać jak moze to wszystko się dalej potoczyć.O to chyab chodzi.
Być nie przewidywalnym w tym co się robi.
A i jestem ciekaw dlaczego ludzie tak bardzo nie nawidzą rasy(?) sidiela.Szkoda że mędrzec nie wyjawnił wszystkich prawd.
Ach czekam na następną notkę.
Ta była nie możliwie fajna:D
Pozdrawiam