wtorek, 26 lipca 2011

Początek końca, cz. V

Przez całą podróż do najbliższej wioski, niewiele ze sobą rozmawiali. Sadiel zauważył, że każdy rozpoczęta wymiana słów i tak w końcowej fazie zbiegał się z tematem martwego Mistrza.
- Wiesz… - odezwał się niepewnie do swego towarzysza. – Wędrujemy ze sobą już przeszło dwa dni, a ja… ja nadal nie znam twego imienia.
„Mojego imienia?” – Zwierzę zatrzymało się nagle, prężąc wszystkie swoje mięśnie.
- Chyba jesteście jakoś nazywani przez swych jeźdźców. Chciałbym wiedzieć, jak mówił na ciebie ostatni twój właściciel.
„Strzała…” – odpowiedział wierzchowiec, ruszając przed siebie. Nadal jednak kroczył na napiętych łapach.
Sadiel zmrużył delikatnie swe oczy.
- Strzała? Czy aby na pewno?
„Na pewno, na pewno… Jako młode źrebię byłem najszybszy wśród swych rówieśników.”
- Strzała… - powtórzył Sadiel. – Może być i Strzała. – Uśmiechnął się półgębkiem.
Przez chwilę znów zapanowała cisza. Wierzchowiec nie mógł jednak wytrzymać, i nim doszli do kolejnego rozgałęzienia drogi, warknął:
„Plamka…”
- Słucham?
„No Plamka… Nazywano mnie Plamka! Zadowolony?”
Sadiel przez pierwszych kilka sekund, nie mógł pojąć tego, co usłyszał. Ostatecznie uśmiechnął się jednak, klepiąc konia po grzbiecie.
- A czemuż to cię tak nazwali?
„ Bo mam małą łatkę koło…”
- Koło? – ponaglał blondyn.
„Oh… No wiesz gdzie. I najwidoczniej ludziom się ona aż tak bardzo spodobała, że nazwali mnie…”
- Plamka – dokończył Sadiel. Jeszcze szerszy uśmiech pojawił się na jego twarzy. – Ale dla mnie możesz być i Strzałą. Nawet bardziej ono do ciebie pasuje.
„Mówisz?” – Plamka, a raczej Strzała, zarżał radośnie. Najwidoczniej zwykła zmiana imienia sprawiła mu więcej przyjemności, niż Sadiel mógł to sobie przypuszczać.

Do najbliższej wsi dotarli jeszcze przed zachodem słońca. Oboje się z tej racji ucieszyli. Wierzchowiec mógł przecież liczyć na zasłużony odpoczynek  po prawie całodniowym dźwiganiu na swym karku prawie sześćdziesięciu kilko żywej wagi. Młodzieniec czuł już w ustach smak ciepłej zupy, której zapewne nie odmówią mu wieśniacy.
Sama osada składała się z kilkunastu drewnianych, niewielkich chat nakrytych strzechami. Budynki te stały blisko siebie, tworząc swego rodzaju okręg, w którym, tuż pod wielkim, rozłożystym dębem, stało coś, co w latach swej światłości uchodziło za pewne za prowizoryczną mównicę. Pootwierane, drewniane okiennice domostw, dawały jasno do zrozumienia, że w tym miejscu ludzie nie myślą jeszcze o błogim spoczynku. Na resztkach połamanych płotów wisiały świeżo wyprane ubrania. Za chatami stał jeden wielki, długi budynek, tak jak inne, wybudowany z drewna. Kilkoro rosłych mężczyzn wprowadzało tam bydło, sprowadzone z pastwiska.
Grupka rozgadanych kobiet zajmowała się ugniataniem ciasta na niewielkim, wyniesionym z jednej z chat, stole. Sadiel nie wiedział co ma z niego powstać, lecz był pewien, że smakować będzie pysznie. Młodsze dziewczyny zajmowały się jeszcze młodszymi dziećmi, które nie mogły pozostać bez opieki. Miały jednak czas, by przymilnie spoglądając na męską część mieszkańców wsi, trzepotają przy tym rzęsami. Lecz mężczyzną najwidoczniej nie w głowach były zaloty. Jedni nosili na swych barkach wielkie wory, wypełnione za pewnie ziarnami zbóż, kierując się w stronę zaprzęgniętego w konia wozu. Inni maszerowali z narzędziami rolniczymi w kierunku, gdzie za cienką ścianą drzew znajdowały się za pewne zagony warzywne i pola uprawne.
„Nic nadzwyczajnego – pomyślał Sadiel. – Ale może to i dobrze…  Po dzisiejszym dniu przyda mi się choć odrobina normalności.”
„Idziemy?” – Strzała przekręcił swój łeb, wpatrując się w młodzieńca pytającym wzrokiem.
Sadiel zszedł na ziemię. Z jednego z worków, przywiązanych do konia, wyciągnął swój ciemnozielony płaszcz. Niechętnie założył go na siebie. Być może i wyglądał dość dziwnie, będąc opatulonym w tego typu okrycie, gdy wiosenne słońce nie szczędzi ludności tych terenów swych ciepłych promieni , ale znacznie gorzej wyglądałby, gdyby wszedł w granice wsi w poplamionej krwią tunice. Naciągnął kaptur na oczy, po czym dał znać dłonią przyjacielowi, by podążał za nim.
Pierwsze dostrzegły ich młode dziewczyny. Wśród nich było kilka rówieśniczek młodzieńca, które natychmiast oblały się rumianym pąsem. Najwidoczniej bardziej interesowali je obcy przybysze, niż swoi mężczyźni. Kilka maluchów odbiegło od swych opiekunek, i nieomal potykając się o własne nóżki, ruszyło w kierunku matek. Kobiety widząc to małe poruszenie, uniosły swe głowy znad ciasta, spoglądając nie pewnie na wędrowca z koniem. Jedynie mężczyźni, widząc co się dzieje, nie zwracali na to  większej uwagi. Dla nich ważniejsze było to, by zaplanowana na ten dzień praca, została ukończona w terminie.
Sadiel nadal jednak brną w stronę wieśniaków. Prędzej czy później ktoś musiał zająć się jego osobą, choćby poprzez poinformowanie go, że nie ma tu dla nikogo obcego miejsca.
W końcu jedna z kobiet odeszła od stołu, ruszając w kierunku jednej z chat. Po chwili zniknęła za drewnianymi drzwiczkami. Wędrowcy zdążyli dojść prawie że do centrum wioski, gdy razem z kobietą, z domostwa wyszedł około czterdziestoletni mężczyzna o znacznie pooranej zmarszczkami twarzy, przenikliwych oczach o kolorze spokojnej, morskiej toni i krótką, wypielęgnowaną, ciemną brodą. Był całkowicie łysy, co wraz z ostrymi rysami twarzy i umięśnioną posturą, nadawało mu wygląd dobrze prowadzącego się zabijaki.
Podszedł on do zakapturzonego młodzieńca, otrzepując z kurzu roboczy fartuch, wykonany ze świńskiej skóry.
- Witaj, chłopcze – zwrócił się do Sadiela, gdy zbliżył się na odpowiednią odległość. Jego głos był stanowczy i twardy, tak jakby już z góry chciał uświadomić rozmówcę, kto jest tu panem. – Czegóż szukasz w naszych skromnych progach?
- Witaj panie. – Blondyn lekko skinął głową. – Jestem wędrowcem, przybywającym z dalekiej krainy. Maszeruję po świecie, w poszukiwaniu życiowych prawd i mądrości. Jednak nie dawno prowiant mój się skończył i za pan brat z głodem kolejne miasta i wsie zwiedzać muszę.  Pytam się więc ciebie, panie, czy nie mógłbyś mi darować kilku srebrnych talarów i pożywienia odrobinę, tak, bym w czasie dalszej wędrówki o pustym brzuchu myśleć nie musiał? Oczywiście nie chcę niczego za darmo. Z pewnością do pomocy wam się nie przyda para rąk młodych, bądź dodatkowy koń, do ciągnięcia wozu.  
„A dlaczego ja mam tyrać za twoje jedzenie?” – oburzył się Strzała.
Sadiel miał już coś odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili się opanował.
- Tak… - mruknął mężczyzna. – Para rąk z pewnością by nam się przydała. Ale nie para obcych rąk. Znam ja już takie historie, gdy to po pobycie nieznajomych, we wsi talarów nie można był się doliczyć, bądź też koni, za to, po dziewięciu miesiącach, nowa gęba do wykarmienia się pojawiła.
Blondyn skrzywił się, słysząc te słowa. Nie raniły go bezpodstawne osądzenia jego osoby, lecz sama myśl, że na tym samym świecie, po którym on stąpa, znajdują się ludzie niewyuczeni podstawowych praw zdrowego sumienia.
- Obiecuję, panie, że z mojej strony żadna strata cię nie czeka. Jeśli nie wierzysz mym słowom, możesz wziąć mego konia, i oddać mi go dopiero przy wypłacenie należnej sumy talarów.
„No wiesz? Własnego przyjaciela?”
Sadiel spojrzał kątem oka na Strzałę i jedynie pokręcił głową z bezsilności.
- Znam ja takie obietnice. Zazwyczaj są bez pokrycia.
- Bez pokrycia? A moje zwierzę?
- Okradłbyś nas, potem uciekł, lecz przy pierwszej lepszej okazji wróciłbyś i zabrał powrotem swojego konia. Nie mamy czasu, by wciąż go pilnować i nie mamy wielkich bogactw, by móc je tak lekkomyślnie roztrwaniać.
- Jak mam przekonać ciebie, panie, że mam czyste zamiary? – Młodzieniec zsunął z głowy kaptur. Miał nadzieje, że jego niewinne, szczere spojrzenie przemówi mężczyźnie do rozsądku.
Ten, dostrzegłszy oczy trzynastolatka, jakby nagle zesztywniał. Rozejrzał się dookoła, zatrzymując swój wzrok na kobietach, które już dawno zrezygnowały ze swej pracy, na rzecz przysłuchiwania się rozmowie. Na jego twarzy malowało się na przemiennie przerażenie, niepewność, ale i pewna doza radości. Widać było, że gorączkowo się nad czymś zastanawia. Ostatecznie westchnął głęboko, masując swój kark dłonią
- Dobrze. Możesz spędzić u nas kilka dni. Nie licz jednak na sowitą zapłatę. Sami niewiele posiadamy.
- Będę zadowolony z każdego talara i obiecuję, że razem ze swym wierzchowcem, starannie wypełniać będziemy wyznaczone nam zadania.
- Mam nadzieję. Dziś jednak odpocznijcie. Pewnie zmęczeni podróżą jesteście.
Sadiel przytaknął głową.
- Zdejmij worki z konia i zanieś je do stajni. Przez ten cały czas pobytu w naszej wsi, tam będzie miejsce twojego spoczynku.
Inni wędrowcy być może i z niechęcią zgodziliby się na posłanie złożone z kupki siana. On jednak był niezmiernie szczęśliwy, że w razie deszczu nie będzie musiał chować się pod prowizorycznymi szałasami, bądź gęstszymi drzewami, gdzie i tak większość zimnych kropel spadało wprost na jego ciało.  Strzała też był szczęśliwy. Będzie mógł porozmawiać ze swymi braćmi, w dodatku racząc się Świerzym przysmakiem,
- Zaraz wieczerzować będziemy. Przed posiłkiem powinieneś jednak się obmyć. Wyglądasz okropnie, nawet jak na wędrowca. Kala! – zawołał mężczyzna. Po chwili podbiegła do niego jednak z młodych dziewczyn. Jej długie, rozpuszczone włosy, mieniły się wszelkimi odcieniami brązu. Małe,  roześmiane oczy i nieustannie uniesione do góry kąciki ust, dodawały jej swego rodzaju zawadiackości. – Pokaż… - Spojrzał pytająco na chłopca.
- Sadiel… - Trzynastolatek w lot pojął, na jakie informacje czeka jego rozmówca. – Moje imię brzmi Sadiel. A to…  – wskazał na swego przyjaciela – To jest Strzała.
- Pokaż więc Sadielowi, gdzie może obmyć się z kurzu.
- A co z moim parzystokopytnym przyjacielem?
- Twojego konia ktoś zaprowadzi do stajni. Lecz i jemu przyda się porządna kąpiel.
Strzała postąpił kilka kroków do tyłu, ze zdenerwowaniem potrząsając grzywom.
„O nie… Tylko nie to! Ja nie… Ja nie chcę kąpieli. Ja nie cierpię kąpieli!”
- Dziękuję, panie. – Młodzieniec uśmiechnął się szeroko. – Mój wierzchowiec z pewnością będzie zachwycony z tak miłego przyjęcia.
„Ty zdrajco…” – fuknął koń, gdy brodacz odszedł do swych zajęć.
- Naprawdę przyda ci się kontakt z wodą. – Sadiel odwiązywał worki od przyjaciela, spoglądając kątem oka na młodą dziewczynę, która bardziej, niż nowym gościem, zajęta była wyszukiwaniem oznak zazdrości u innych białogłowych.

Młodzieniec, tuż po ułożeniu swych pakunków na miękkim sianie w stajni, udał się za wciąż czekającą rudowłosą. Mógł wykąpać się w wielkiej bali, która znajdowała się pod zadaszeniem wybudowanym tuż za jedną z chat. Był odrobinę zakłopotany tą sytuacją. Dziewczyna nabrała nagle rumieńców, obiecała jednak, iż dopilnuje, by nikt nie zaglądał w to miejsce i nie przeszkadzał Sadielowi w kąpieli. Dodatkowo położyła przy bali kuplet czystych ciuchów, w których chłopiec może przebywać, dopóki jego ubiór nie wyschnie po praniu.
Sam obdarowany nie był z tego gestu zachwycony. Oznaczało to przecież, że jedna z kobiet weźmie w swe dłonie jego splamioną krwią tunikę. A co, jeśli oskarżą go na tej marnej podstawie, o jakieś zabójstwo? Wątpił, by jego prawdziwe zeznania, jakoby krew na jego ubraniu należała do Mistrza jego, którego ktoś brutalnie zamordował, została przyjęta przez wieśniaków z wielką ufnością. Jeśli jednak nawet uwierzyliby mu, to i tak zaczęliby zastanawiać się, kim był jego Mistrz, skoro ktoś ukrócił jego życie i, co za tym idzie, jak wychował swego ucznia.
Ostatecznie doszedł do wniosku, że nieprzyjęcie tej pomocy również nie wyglądałoby najlepiej. Podziękował więc i zaraz po tym, jak dziewczyna zniknęła za ścianą jednej z chat, natychmiast rozebrał się do naga i wskoczył do bali wypełnionej ciepłą wodą.
Po kąpieli i ubraniu się w pożyczone ubranie składające się z długich, szerokich, lnianych spodni i równie lnianej, odrobinę przydużej koszuli, które należały wcześniej do jednego ze starszych chłopców, ruszył w stronę głównego wiejskiego placu. Krocząc pomiędzy budynkami usłyszał przyciszoną lecz napiętą rozmowę między tutejszymi mieszkańcami. Nie mógł rozróżnić jednak poszczególnych słów. Niepewnie wychylił się zza jednej z chałup. Nie wiedział jednak, czy może przeszkadzać w tej debacie. Nie chciał sprawiać żadnego kłopotu. Na szczęście zauważył go jeden z mężczyzn. Mruknął coś do siedzącego obok człowieka, który „przywitał” Sadiela w skromnych progach, a który, jak się potem okazało, na imię miał Goron i był wodzem we wiosce. Wszelkie rozmowy ucichły ja za dotknięciem ręki.
- Już się obmyłeś? – spytał brodacz, chwytając za kolejny kawałek ciasta znajdującego się w wielkiej, drewnianej misie.
- Tak, panie.
- To usiądź teraz z nami i częstuj się wszystkim tym, co mamy. – Wskazał dłonią wolne miejsce na ławce, pomiędzy młodzieńcami a młodymi białogłowymi.
Sadiel niechętnie zasiadł do stołu. Miał nadzieję, że pozwolą mu nabrać jedzenia na miskę i udać się w dogodne dla niego miejsce, gdzie w spokoju mógłby nasycić swój apetyt. Ze smakiem pochłaniał kolejne kawałki ciasta chlebowego, wysmarowane świeżym masłem, na którym znajdowały się grube plastry kiełbasy, popijając to wszystko letnim mlekiem. Podczas posiłku zauważył jednak, że przy stole panuje napięta atmosfera. Wiedział, że to on jest jej powodem. Wyjaśniał ja sobie jednak tym, że tutejsi mieszkańcy nie są przyzwyczajeni do gości, dlatego też obecność obcej osoby wprawia ich w zakłopotanie.
Z wielką ulgą przyjął słowa Gorona, oznajmiające, ze wieczerza dobiegła końca.
Kobiety natychmiast zerwały się do sprzątania po posiłku, a mężczyźni zniknęli za chatami w sobie tylko znanym celu. Sadielowi pozwolono udać się do stajni na spoczynek.
- Mam nadzieję, – rzekł wódz – że nasze konie nie będą przeszkadzać ci w spaniu. Pozostałe bydło na noc pozostaje na zewnątrz, więc żadne muczenie nie sprawią ci kłopotu.
- Uwierz mi, panie, że po tylu nocach spędzonych na twardej ziemi, sen na miękkim sianie sprawi, że nawet burze z piorunami nie będą w stanie mnie obudzić. – Uśmiechnął się Sadiel.

2 komentarze:

hubert pisze...

Jestem ciekaw czy główny dowodzący wsi czegoś nie knuje bo jednak nagle za miły się stał.Jednak Sadiel nie potrzebnie ukazał swoje oczy.Ja bym na jego miejscu nosił szkła kontaktowe o oczach zwykłego człowieka lub okulary takie jak miał gościu w X menach,ten co laserami strzelał.
A i Sadiel ma pelerynę jak zwiadowca.
Przydatna do kamuflażu dla tych którzy potrafią.
No i jestem ciekaw co spotka jeszcze naszego bohatera w owych terenach.Czy koń "strzała":) przeżyję diabelską kąpiel?
No i w sumie nie wiem co jeszcze napisać.Wiem tylko,że coś się wydarzy xD
Pozdrawiam

Anonimowy pisze...

Powróciłem! W związku z tym mogę znów rozczytywać się w twoich notkach... Ale fajnie :)
Reakcja Gorona po odkryciu przez chłopaka swoich oczu stawia przed nami wiele pytań. Niby wszystko jest dobrze, dali mu schronienie i jedzenie, ale... nie umiem sformułować tego ale xD. Wiem tylko, że coś tu nie do końca gra.
Tunika splamiona krwią... Czy Sadielowi uda się jakoś ukryć to niewygodne ubranie? I czy Strzała przetrwa kąpiel, która jak stwierdził jego przyjaciel, jest na miejscu? Zobaczę, gdy przeczytam następne rozdziały, ale to już nie dziś. Jutro spodziewaj się tutaj mojej wizyty :)